Jedenastka: Lista roślin zakazanych intramuros, zwykle ze względu na niepożądane właściwości farmakologiczne. Dyscyplina stanowi, że każdy okaz któregoś z przedstawicieli Jedenastki znaleziony w obrębie matemu należy bezzwłocznie wyrwać z korzeniami i spalić, a fakt ten odnotować w kronice. Pierwotna lista, sporządzona przez sauntę Cartas, liczyła zaledwie trzy pozycje, ale z biegiem czasu, w miarę poznawania Arbre i odkrywania nowych gatunków, została rozszerzona.
Zostałbym deolatrą i udał się w dowolnie długą pielgrzymkę, gdybym tylko wiedział, że na jej końcu znajdę magiczną balię z wodą, która spłucze cały bałagan, jaki zrobiłem. Trudy podróży wydałyby mi się luksusami w porównaniu z tym, co czekało mnie w matemie przez najbliższy tydzień. Nie, Ala nikomu nie powiedziała, co się wydarzyło; nie pozwalała jej na to duma. Jednakże wszystkie suur, poczynając od Tulii, zorientowały się, że cierpi, a zanim nastał nowy ranek i nadeszła pora śniadania, doszły do wniosku, że to ja jestem przyczyną jej cierpienia. Zastanawiałem się jak to możliwe. Moja pierwsza hipoteza była całkowicie chybiona: pomyślałem, że Ala biegiem wróciła do domu i opowiedziała całą historię w kredowni pełnej wstrząśniętych suur. Druga hipoteza zakładała, że ktoś zwrócił uwagę, jak wróciła markotna do siebie po przegapionej kolacji, ja zaś przemknąłem do siebie cichaczem niewiele później — ergo, skrzywdziłem ją. Dopiero później dotarła do mnie oczywista prawda: suur zwróciły uwagę, że wpadłem jej w oko, więc kiedy posmutniała, oznaczało to, że zrobiłem coś (nieważne co) bardzo złego.
W mgnieniu oka zostałem odrzucony przez wszystkie młode kobiety w całym matemie. Wydawało mi się, że nieustannie są czymś ciężko przerażone, bo na mój widok wszystkie robiły taką właśnie minę.
Z upływem czasu było coraz gorzej. Wolałbym już, żeby Ala spisała przebieg wydarzeń i przyczepiła mi taki opis zszywaczem do piersi. Dopóki nikt nie wiedział dosłownie nic o tym, jak się zachowałem, ludzie puszczali swobodnie wodze wyobraźni. Młode suur mnie unikały, starsze przez całą kolację patrzyły na mnie spode łba. Nie ma znaczenia, co zrobiłeś, młody człowieku… Wystarczy, że wiemy, że coś przeskrobałeś.
Przez następne cztery dni ani razu nie spotkałem Ali, co zaprzeczało statystyce i sugerowało, że inne suur służą jej za zwiad i na bieżąco ją informują, gdzie nie powinna się pojawiać.
Arsibalt był tak wstrząśnięty, że dopiero trzy dni później udało mi się z nim porozmawiać, kiedy przyszedł na kolację brudny jak nieszczęście i szeptem zdradził mi, że „z żenującą łatwością” znalazł zakopaną przeze mnie i Jesry’ego tabliczkę i przeniósł ją w nowe, „znacznie bezpieczniejsze” miejsce.
Wiedzieliśmy, że nie ma sensu szukać przedmiotu, który Arsibalt uznał za bezpiecznie ukryty. Pozostało nam czekać, aż się uspokoi.
Dowiedziałem się również, dlaczego nie widuję Ali: razem z Tulią spędzały mnóstwo czasu w tumie, zajęte konserwacją dzwonów, ćwiczeniem najdziwniejszych zmian i przekazywaniem wiedzy młodszym deklarantkom, które w przyszłości miały je zastąpić.
Coraz częściej za to trafiały się słoneczne dni. Zdarzało się czasem, ze spoglądając na szczyt wieży, widziałem Sammanna, który siedział tam w ciemnych okularach, zajadał drugie śniadanie i wpatrywał się w słońce. Myśleliśmy z Jesrym o tym, żeby oglądać słońce przez przydymioną szybkę, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że możemy od tego oślepnąć. Wpadłem na pomysł, ze mógłbym się wymknąć za mur i pożyczyć od Cord maskę spawalniczą — ale w gruncie rzeczy wszystkie te zabiegi miały mi tylko pomóc zapomnieć o problemie z Alą. Z początku uważałem, że w tej grze chodzi głównie o moją reputację, ale kiedy po jakimś czasie wszystko gruntownie przemyślałem, dotarło do mnie, co naprawdę się stało: nabałaganiłem drugiemu człowiekowi w duszy, i to w chwili, kiedy tę duszę całkowicie przede mną otworzył. A teraz zatrzasnął ją na głucho. Tylko ja mogłem naprawić to, co spaprałem, ale najpierw musiałem znów się do niej dostać — tylko że nie miałem pojęcia, jak to zrobić, zwłaszcza że chodziło o Alę, a więc osobę wyjątkowo zawziętą.
Aż w końcu pewnego dnia, kiedy wraz z Lio doglądaliśmy wojny chwastów, doszedłem do wniosku, że w przypadku kogoś takiego jak Ala sensownym rozwiązaniem może się okazać jednostronne zawieszenie broni. Podczas pracy nad brzegiem rzeki miałem regularny dostęp do licznych wiosennych kwiatów. Dziewczyny pracowały w tumie, w dzwonnicy, a mnie nagle wydało się oczywiste, co powinienem zrobić. Wprowadziłem swój plan w czyn, zanim zdążyłem go do końca przemyśleć, i dziesięć minut później wspinałem się jak lunatyk po schodach tumu, niosąc w zgięciu łokcia bukiet kwiatów. Musiałem go ukryć pod fałdą zawoju, ponieważ jedna z roślin należała do Jedenastki, a ja zamierzałem przenieść ją przez podwórko Regulatorki.
Krata nadal była zamknięta, schody prowadzące w górę łuku niedostępne, górna część praesidium odcięta od reszty koncentu. Nasz karylion znajdował się w dolnej części chronotchłani i można się było do niego dostać po drabinie z dziedzińca Protektora. Droga ta kończyła się tuż poniżej karylionu, w czymś w rodzaju maszynowni. Ponieważ nie dało się tamtędy przedostać w wyższe rejony praesidium, mogłem wejść na drabinę, nie budząc podejrzeń, że będę chciał spojrzeć w zakazane niebo.
Same dzwony nie były osłonięte przed kaprysami pogody. W szopie, o której wspomniałem, mieściła się część poruszającej je maszynerii; słyszałem dobiegające z niej głosy pogrążonych w rozmowie Tulii i Ali. Drabina kończyła się klapą w podłodze szopy. Kiedy wspinałem się na górę, serce waliło mi jak dzwon, musiałem z całej siły ściskać szczeble, żeby nie spaść. Chcąc mieć wolne obie ręce, schowałem bukiet głębiej pod zawój i teraz zaczynałem się na niego pocić. Ohydztwo. Ala roześmiała się z jakiegoś żartu Tulii. Ucieszyłem się, że ma już ochotę się śmiać, a potem poczułem dziwne upokorzenie na myśl o tym, że tak szybko przebolała stratę.
Nie miałem co liczyć na dyskretne wejście, więc po prostu zdecydowanym ruchem popchnąłem klapę. Dziewczyny umilkły. Wepchnąłem bukiet przez otwór i rzuciłem go na podłogę, dochodząc do wniosku, że dzięki niemu zrobię lepsze pierwsze wrażenie, niż gdybym najpierw pokazał twarz, na widok której młode suur ostatnio prawie uciekały z krzykiem. Ale w ten sposób tylko odwlekałem nieuniknione: moja twarz była przymocowana do reszty mnie i tak czy inaczej musieliśmy razem pojawić się na górze. Wystawiłem więc ten żałosny twór ponad podłogę, rozejrzałem się dookoła — i kompletnie nic nie zobaczyłem. Szopa miała wprawdzie okna, ale zostały szczelnie zasłonięte. Dziewczęta, oswojone z panującym w niej półmrokiem, rozpoznały mnie bez trudu i ucichły jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Wciągnąłem przez otwór resztę swojej osoby.
Tulia rozświetliła swoją sferę. Siedziały z Alą na podłodze, oparte plecami o ścianę. Zdziwiło mnie to, ale nie bardzo miałem ochotę otwierać usta w innej sprawie niż ta, która mnie tu sprowadzała. Przyklęknąłem więc obok dziury i pozbierałem kwiaty. Przy tej okazji uświadomiłem sobie, że nie mam żadnego planu i nic do powiedzenia. Ponieważ jednak znałem suur Alę nie od dziś i wiedziałem, czego mogę się po niej spodziewać, uznałem, że prosząc o pozwolenie, nie popełnię większego błędu.
— Alu? Chciałbym ci je dać, jeśli to przeżyjesz.
Co najmniej jedna z dziewczyn zaczerpnęła tchu. Żadna nie zgłosiła sprzeciwu. Szopa w środku była większa, niż się spodziewałem, ale krzyżujące się w niej dźwigary i tłoki zajmowały tyle miejsca, że nie miałem pewności, czy uda mi się wyprostować. Podszedłem więc do nich na kolanach. Coś się o mnie otarło. Pomyślałem, że to pewnie nietoperz, ale kiedy następny raz policzyłem obecnych w maszynowni ludzi, zostaliśmy tylko we dwoje, więc musiałem minąć Tulię, która teleportowała się ze swojego miejsca jak kapitan statku kosmicznego w dobrym szpilu.
— Dziękuję — powiedziała z rezerwą Ala. — Przeniosłeś je przez dziedziniec Regulatorki? Domyślam się, że tak.
— Tak. A czemu pytasz? — spytałem, chociaż domyślałem się, co odpowie.
— To chyba zguba saunty Chandery, prawda?
— O tej porze roku zguba Chandery wydaje dość osobliwie wyglądające kwiaty — odparłem. — Moim zdaniem piękne.
Miałem na końcu języka porównanie zguby Chandery do urody Ali, ale nabrałem wątpliwości, czy „osobliwy wygląd” na pewno dobrze zabrzmi w tym kontekście.
— Ale należy do Jedenastki!
— Jestem tego świadomy. — Spiąłem się trochę. Nie dość, że zakłóciła mi komponowanie analogii, to jeszcze chciała się kłócić. — Właśnie dlatego ją wybrałem: jest zakazana. To, co nas połączyło… zamieszanie, które spowodowałem, również wiąże się z czymś zakazanym.
— Nie mogę uwierzyć, że wniosłeś ją po schodach jakby nigdy nic, pod nosem Inkwizycji.
— No dobrze. Kiedy tak o tym mówisz, przyznaję, że była to z mojej strony głupota.
— Nie tego słowa chciałam użyć. Dziękuję.
— Proszę.
— Jeśli koło mnie usiądziesz, pokażę ci coś, czego na pewno się nie spodziewałeś — zaproponowała.
W tym wypadku byłem absolutnie pewien, że w jej słowach nie ma żadnej dwuznaczności. Zanim usiadłem na miejscu do niedawna zajmowanym przez Tulię, Ala wstała (ona przynajmniej mogła się tu wyprostować), podeszła do klapy, którą Tulia zostawiła podniesioną, i ją zamknęła. Potem usiadła obok mnie i przyciemniła swoją sferę. Zrobiło się całkowicie ciemno — to znaczy, prawie całkowicie, bo plama białego światła, wielkości mniej więcej dłoni Ali, wydawała się jak gdyby zawieszona przed nami w powietrzu. Nie mógł to być zbieg okoliczności: byłem przekonany, że to właśnie ta plama światła zwabiła dziewczyny do szopy. Wyciągnąłem prawą rękę, żeby jej dotknąć (lewa, o dziwo, stała się zupełnie bezużyteczna, gdyż w jakiś tajemniczy sposób oplotła ramiona Ali). O ścianę była oparta deska, do której ktoś przypiął czysty arkusz. Światło padało dokładnie na niego. Przywykłem do ciemności na tyle, żeby się zorientować, że arkusz jest okrągły. Idealnie okrągły.
— Pamiętasz całkowite zaćmienie słońca w trzy tysiące sześćset osiemdziesiątym, kiedy zrobiliśmy camera obscura, żeby móc je obserwować i nie oślepnąć?
— Pudełko z dziurką w jednej ścianie i arkuszem białego papieru na drugiej, przeciwległej.
— Robiłyśmy tu z Tulią wiosenne porządki i zauważyłyśmy, że po ścianach i podłodze przesuwają się takie plamy światła. Słońce wpadało przez dziurę w ścianie, o tam. — Nie widziałem, jak Ala wyciąga rękę w ciemności, ale przy okazji poruszyła się i nie wiedzieć kiedy przysunęła do mnie. — Wydaje nam się, że to stary otwór wentylacyjny, który później został zabity deskami, żeby nie wlatywały nietoperze. Słońce przeciskało się przez szparę między deskami, ale ją załatałyśmy. No, prawie.
— To „prawie” to pewnie mały, zgrabny otworek?
— Otóż to. Na dole zainstalowałyśmy ekran. Oczywiście trzeba go przesuwać w miarę, jak słońce przemieszcza się po niebie.
Ala jak nikt inny potrafiła wstawić słówko „oczywiście” w sam środek dowolnego, nawet najbardziej niewinnego zdania, czym od czasu do czasu irytowała mnie przez ponad połowę mojego życia. Tym razem jednak musiałem jej odpuścić, ponieważ bez reszty pochłaniało mnie podziwianie jej pomysłowości. Żałowałem, że sam na coś takiego nie wpadłem. Do oglądania odległych obiektów nie potrzeba obiektywu ani zwierciadła z polerowanego szkła: wystarcza zwykły otworek. Problem polega tylko na tym, że otworek daje bardzo wątły obraz, przez co trzeba go oglądać w zaciemnionym pomieszczeniu: camera obscura.
Wyglądało na to, że Tulia opowiedziała Ali wszystko o tabliczce, Sammannie i moich obserwacjach. Miałem jednak wrażenie, że upłynęły całe wieki od czasu, gdy zależało mi na nich równie mocno, jak teraz na naprawieniu stosunków z Alą. Powiem więcej: kiedy siedzieliśmy tak we dwoje w ciemności, z najwyższym trudem przychodziło mi wykrzesanie choć odrobiny zainteresowania słońcem. Świeciło jak zawsze, fotosyntezie nic me groziło, nie było żadnych dużych wybuchów i tylko kilka plam. Czym tu się przejmować?
Jeszcze trudniej było mi się nim przejąć chwilę później. W kredowniach nikt nie wykładał nam sztuki całowania, więc musieliśmy ją zgłębiać metodą prób i błędów — a nawet błędy były całkiem przyjemne.
— Iskra przeskoczyła — powiedziała Ala trochę stłumionym głosem.
— No, ja myślę…
— Nie, naprawdę widziałam iskierkę.
— Słyszałem, że w takich chwilach często widzi się nawet gwiazdy…
— Nie pochlebiaj sobie. — Odepchnęła mnie. — O, następna.
— Gdzie?
— Na ekranie.
Przeniosłem niezborny wzrok na okrągły arkusz, ale zobaczyłem na nim tylko znajomy biały krąg.
I…
…iskierkę. Punkcik światła, jaśniejszy niż słońce, zniknął, zanim na dobre uwierzyłem w jego istnienie.
— Chyba…
— Jest! — wykrzyknęła Ala. — Znowu. Trochę się przesunęła.
Miała rację. Razem obejrzeliśmy jeszcze kilka. Wszystkie pojawiały się poniżej kręgu światła, trochę z prawej, za każdym razem coraz wyżej i coraz dalej na lewo. Gdyby nanieść je na arkusz, utworzyłyby linię mierzącą w sam środek słońca.
Co zrobiłby Orolo?
— Potrzebne nam pióro — powiedziałem.
— Nie mam pióra. Pojawiają się co sekundę, może nawet częściej.
— Masz coś ostrego?
— Szpilki!
Ala i Tulia przypięły arkusz do deski czterema szpilkami. Poluzowałem jedną z nich. Stoczyła się w podstawioną dłoń Ali.
— Ja przytrzymam deskę, a ty rób dziurki wszędzie tam, gdzie zobaczysz iskry.
Kilka jeszcze przegapiliśmy, zajmując właściwe pozycje: ja przyklęknąłem z boku, docisnąłem ręką deskę do ściany, a kolanem do podłogi. Ala położyła się na brzuchu, podparła na łokciach i przysunęła twarz do deski tak blisko, że w słabym odbitym świetle widziałem jej oczy i zarys kości policzkowej. Była najpiękniejszą dziewczyną w całym koncencie.
Następna iskra odbiła się w jej oku. Ala wyciągnęła rękę i dziabnęła szpilką w deskę.
— Dobrze by było wiedzieć, która jest godzina — zauważyłem.
Dziab.
— Za parę minut… — dziab — …wyjdą poza arkusz. — Dziab. — Wtedy pójdziemy… — dziab — …spojrzeć na zegar.
Dziab.
— Widzisz w nich coś ciekawego?
Dziab.
— Nie gasną od razu. — Dziab. — Zapalają się szybko… — dziab — …a potem wolniej znikają.
Dziab.
— Miałem na myśli kolor.
Dziab.
— Takie… — dziab — …niebieskawe?
Dziab.
Niespodziewany zgrzyt i chrzęst omal nie przyprawiły mnie o zawał: uruchomił się mechanizm karylionu. Zegar wybijał drugą. W innej sytuacji zatkałbym uszy, ale teraz się nie odważyłem: Ala na pewno rzuciłaby się na mnie z tą szpilką.
Dziab… dziab… dziab.
— Przynajmniej wiemy, która godzina — powiedziałem, kiedy uznałem, że powinna znów móc mnie usłyszeć.
— Przy tej iskierce, która zapaliła się najbliżej godziny drugiej, zrobiłam potrójne nakłucie.
— Świetnie.
— Chyba się zakrzywia.
— Zakrzywia?
— Nie wiem, co wytwarza te iskry, ale najwyraźniej nie porusza się po linii prostej. Zmienia kurs. Znajduje się pomiędzy nami i słońcem, w tej chwili przecina tarczę słoneczną, tyle że linia nakłuć nie wydaje mi się prosta.
— To dosyć dziwne, jeżeli obiekt znajduje się na orbicie Arbre. Powinien lecieć prosto.
— Chyba że akurat zmienia kurs — powtórzyła Ala. — Może te iskierki to jakiś ślad działania układu napędowego.
— Już wiem, skąd znam ten odcień niebieskiego.
— Skąd?
— Z warsztatu Cord. Mają tam taką maszynę, która tnie metal plazmą. Plazma ma właśnie taki kolor. Jak bardzo gorąca gwiazda.
— Dobra, zaraz pojawią się z drugiej strony słońca — stwierdziła Ala. — Hola!
— Co hola?
— Skończyły się.
— Iskry?
— Tak, iskry. Zniknęły.
— Wiesz co? Zanim przesunę deskę, oznacz nakłuciami krawędź tarczy słonecznej, żebyśmy wiedzieli, jak to wszystko wyglądało. Znamy godzinę, więc będziemy mogli znaleźć ten obiekt!
— Niby jak?
— Ustalimy, w którym punkcie nieba znajdowało się słońce o drugiej po południu dzisiaj, w konkretnym dniu roku. Dowiemy się dzięki temu, przed którą z tak zwanych stałych gwiazd przechodziło. Te plazmowe błyski były w tym samym miejscu. Jeżeli to, co je wytwarza, nie zmieni orbity, za każdym razem będzie przechodzić na tle tych samych gwiazd. A je znajdziemy bez trudu.
— Nie wydaje mi się, żeby miało jakiś kłopot ze zmianą orbity — zauważyła Ala, metodycznie znakując obwód słońca gęstymi ukłuciami szpilki.
— Ale teraz zrozumieliśmy coś, co do tej pory nam umykało: możliwe, że zmienia orbitę tylko wtedy, kiedy znajduje się w pobliżu słońca. A dopóki mamy tę camera obscura, będziemy o tym wiedzieli.
— Co ma do tego położenie słońca?
— Moim zdaniem to „coś” się ukrywa. Gdyby zachowało się tak jak przed chwilą w środku nocy, byłoby widzialne gołym okiem i każdy by się zorientował.
— Nam wystarczyła dziura w ścianie i kawałek papieru, żeby znaleźć to „coś”! Słabo się ukrywa.
— Sammann obserwuje je przez okulary spawalnicze — dodałem. — Rzecz w tym, że ty, ja czy Sammann jesteśmy…
— Jacy? Mądrzejsi?
— Właśnie. Czymkolwiek albo kimkolwiek jest to coś, nie przeszkadza mu, że mądrzy ludzie o nim wiedzą. Ujawniło się nam…
— Państwo sekularne nie jest tym zachwycone.
— Dlatego Orolo został odrzucony za przyglądanie mu się.
Zebranie się zajęło nam dłuższą chwilę. Za dużo działo się naraz. Odpiąłem arkusz od deski, zwinąłem i schowałem w fałdach szaty. Ala podniosła bukiet. To mi przypomniało, po co w ogóle przyszedłem na górę i czym się zajmowaliśmy, nim zaczęła widzieć iskry; na myśl, że o tym zapomniałem, czułem się jak ostatni matoł. Ala tymczasem przypomniała sobie o zgubie Chandery i zastanawiała się, co z nią zrobić. Zamieniliśmy się: ja jej dałem arkusz z dziurkami, a ona mi kwiaty, żebym mógł wziąć na siebie ryzyko odtransportowania ich z powrotem na dół.
— Co teraz zrobimy? — pomyślałem na głos.
— Z czym?
Podnieśliśmy klapę. Światło zalało wnętrze szopy. Chciałem odpowiedzieć „Z tym, co widzieliśmy”, ale zobaczyłem jej minę, zobaczyłem, jak przygotowuje się na kolejny cios z mojej strony — i powstrzymałem się chyba w ostatniej chwili.
— Chcesz… Powinniśmy może… — Zamknąłem oczy i powiedziałem wprost: — Chyba nie powinniśmy się z tym kryć.
— Mnie to pasuje — odparła.
— W takim razie jutro — zaproponowałem. — Po certyfiku.
— Powiem Tulii — rzekła, a ja po tonie jej głosu poznałem, że wie o wszystkim, także o tym, że podkochiwałem się kiedyś w jej najlepszej przyjaciółce. — Kogo weźmiesz na świadka?
Miałem zaproponować Lio, ale ponieważ Jesry zachował się w tej sytuacji jak ostatni dupek, uznałem, że mu się należy.
— Wolnym świadkiem może być ktokolwiek, kto się napatoczy. Haligastreme?
— Jakiego rodzaju romans podamy do publicznej wiadomości?
To nie było trudne pytanie. Należało ogłosić początek i rozwiązanie romansu, aby ukrócić plotki i ograniczyć możliwości knucia intryg, które w matemie mogły łatwo wymknąć się spod kontroli. W Koncencie Saunta Edhara uznawano kilka rodzajów romansów, od tiviańskiego, najmniej zobowiązującego, po perelithyjski, najpoważniejszy, bo równoważny małżeństwu. Perelithyjski był wykluczony w wypadku dwojga dzieciaków, które jeszcze trzy kwadranse temu szczerze się nie znosiły. Gdybym jednak zaproponował tiviański, Ala zepchnęłaby mnie do dziury w podłodze i w ostatnich czterech sekundach życia, lecąc na spotkanie śmierci, żałowałbym, że nie powiedziałem „etrevaneński”.
— Pogodzisz się z tym, że ludzie się dowiedzą, że nawiązałaś romans etrevaneński z tym nierozgarniętym fraa Erasmasem?
Uśmiechnęła się.
— Tak.
— W porządku.
Sytuacja zrobiła się ciut niezręczna, by wypadało, żebym znowu ją pocałował, ale ostatecznie poszło mi całkiem nieźle.
— Druga sprawa: czy zamierzamy ujawnić fakt odkrycia statku kosmicznego obcych na orbicie Arbre? — zapytała Ala półgłosem.
Nie była tak jak ja przyzwyczajona do pakowania się w kłopoty i chyba w trudniejszych sprawach wolała się zdać na zatwardziałego recydywistę.
— Tylko paru osobom. Lio pewnie jest na dziedzińcu Protektora. Wpadnę tam i z nim pogadam…
— W porządku. I tak nie powinniśmy się prowadzać razem, dopóki nie poinformujemy o naszym romansie.
Zręczność, z jaką od miłości przechodziła do kwestii statku obcych i z powrotem, przyprawiała mnie o zawrót głowy. I to wcale nie w tej najprzyjemniejszej wersji.
— Spotkamy się później, a jak się nadarzy okazja, powiemy wszystkim — zaproponowałem.
— To na razie. Nie zapomnij zabrać zakazanego kwiatka.
— Będę pamiętał.
I po prostu zbiegła po drabinie.
Minutę później podążyłem za nią i odszukałem Lio w czytelni przy dziedzińcu Protektora. Ślęczał nad opisem bitwy z Epoki Praksis, stoczonej w opuszczonych tunelach pod miastem przez dwie armie, którym zabrakło amunicji i których jedyną bronią stały się z konieczności zaostrzone szpadle. Spojrzał na mnie tępo (musiałem mieć jeszcze głupszą minę), a ja dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wcale nie mam najnowszych wydarzeń wypisanych na twarzy. Będę musiał się z nim porozumieć.
— Przez ostatnią godzinę wydarzyły się niesamowite rzeczy — oznajmiłem.
— Na przykład?
Nie byłem pewny, od czego zacząć, ale uznałem, że statek obcych będzie stosowniejszym tematem do rozmowy w protektorskiej czytelni. Zrelacjonowałem więc Lio całą sprawę, on zaś słuchał mnie jednym uchem, dopóki nie wspomniałem o zakrzywiającej się trajektorii iskierek i o plazmie. Wtedy coś w jego twarzy trzasnęło jak migawka aparatu.
— Wiem, co to jest — powiedział.
Był tak pewny siebie, że nie przyszło mi do głowy mu się sprzeciwiać. Nie rozumiałem tylko, skąd to wie.
— Jak…
— Wiem, co to jest.
— No dobrze. Mów.
Dopiero teraz odwrócił wzrok i rozejrzał się po czytelni.
— Może jest tutaj… a może w starej bibliotece. Poszukam i później ci pokażę.
— Dlaczego po prostu mi nie powiesz?
— Bo nie uwierzysz mi, dopóki nie pokażę ci tego w książce napisanej przez kogoś innego. Takie to niesamowite.
— W porządku — zgodziłem się i dodałem: — Moje gratulacje!
Wydawało mi się, że wypada coś takiego powiedzieć.
Lio zatrzasnął księgę, nad którą siedział, odwrócił się do mnie plecami i skierował w stronę regałów.
Wróciwszy do klauzury, uświadomiłem sobie, że sytuacja będzie się rozwijała znacznie wolniej, niżbym sobie tego życzył. Miałem dyżur przy kolacji, więc czas do wieczora spędziłem w kuchni. Ala i Tulia nie gotowały, ale musiały podawać jedzenie. Wrzucając gorącego ziemniaka do mojej miski, Ala posłała mi takie spojrzenie, że nie będę w tym miejscu opisywał, jak się poczułem. Tulia zaś, zalewając ziemniaka gulaszem, spojrzała na mnie w taki sposób, że wiedziałem już, że Ala wszystko jej opowiedziała.
— Camera obscura — mruknąłem do niej. — Świetna sprawa.
Fraa Mentaxenes, który szturchał mnie ponaglająco miską pod żebro, nie miał pojęcia, o co mi chodzi, i tylko dodatkowo się zirytował.
Lio nie zjawił się na kolacji. Jesry przyszedł, ale nie mogłem z nim porozmawiać, bo siedzieliśmy przy stoliku w towarzystwie Barba i innych. Arsibalt trzymał się od nas z daleka (ostatnio weszło mu to w krew), a po kolacji wypadła jego kolej na zmywaku. Jesry szybko się ulotnił, żeby w którejś kredowni pracować z innymi edharczykami nad jakimś nowym dowodem, i było całkiem prawdopodobne, że będą nad nim siedzieli do świtu. Zresztą i tak bym z nim nie pogadał, bo musiałem porozmawiać z fraa Haligastreme na osobności i zorganizować cichy ryt, w którym następnego dnia mój romans z Alą zostanie ujawniony i zarejestrowany w kronice.
Znalazłem jednak chwilę czasu, żeby sprawdzić, w którym miejscu nieba znajdowało się słońce o drugiej po południu. Późnym wieczorem, kiedy fidowie pokładli się spać, wyszedłem na łąkę, usiadłem na ławeczce i przez bitą godzinę wpatrywałem się w ten punkt nieboskłonu, licząc na to, że szczęście mi dopisze i zobaczę przelatującego satelitę. Była to z mojej strony całkiem irracjonalna nadzieja, bo przecież gdyby statek był widoczny gołym okiem, nie byłoby całego tego zamieszania. Ale najwidoczniej był zbyt mały, zbyt ciemny i/lub krążył zbyt wysoko, żeby odbijać światło w ilości wystarczającej dla naszego wzroku. Tak czy inaczej, musiałem chwilę posiedzieć sam i pogapić się w ciemność, żeby spokojnie poukładać sobie myśli. Przez godzinę mój umysł miotał się między dwoma tematami, zanim całkowicie wyczerpany zwlokłem się z ławki, znalazłem sobie pustą celę i zasnąłem kamiennym snem.
Na Lio natknąłem się rano w refektarzu. Kiedy nasze oczy się spotkały, spojrzał znacząco na wygrzebaną skądś wielgachną księgę: Broń egzoatmosferyczna w Epoce Praksis.
Rozkoszne.
Jesry nie przyszedł na śniadanie, a my z Alą spędziliśmy większość poranka na przygotowaniach do popołudniowej uroczystości. Romans tiviański można było ogłosić w dowolnym momencie, bez zbędnych ceregieli, ale w wypadku etrevaneńskiego obie zawierające go strony powinny najpierw omówić sprawę ze starszym fraa lub starszą suur. Gdy kończyłem właśnie tę rozmowę, dzwony wydzwoniły certyfik — a był to jeden z tych coraz rzadszych dni, kiedy to moja ekipa była odpowiedzialna za nakręcenie zegara. Znalazłem celę Jesry’ego, który jeszcze spał; ściągnąłem go z siennika i pogoniłem do roboty. Skończyło się na tym, że biegliśmy na wyścigi do tumu, jak zwykle spóźnieni, ale miło było spotkać się w starym sprawdzonym składzie, zwłaszcza po tym wszystkim, co się ostatnio działo. Wysiłek fizyczny związany z nakręceniem zegara sprawił mi większą frajdę niż zwykle.
Potem poszliśmy do refektarza na obiad, ale nie było mowy o tym, żebyśmy mogli swobodnie pogadać o statku kosmicznym, i rozmowa zeszła na popołudniowy ryt. Z całej naszej czwórki ja pierwszy posunąłem się do tego, żeby wejść w formalny romans, toteż nasze spotkanie kojarzyło mi się z próbą wieczoru kawalerskiego. Byliśmy tak głośni i zabawni (przynajmniej naszym zdaniem), że dwukrotnie proszono nas o ciszę i grożono nam ciężką pokutą, co tylko dodatkowo nas rozbawiło.
W pewnej chwili zdobyłem się na odrobinę dystansu, żeby spokojnie nacieszyć się radością moich przyjaciół i cofnąć pamięcią do wszystkich niedawnych wydarzeń. Przy tej okazji przypomniałem sobie, że Orolo został odrzucony i teraz błąkał się extramuros, szukając nowej drogi przez życie. Takie myśli zasmuciły mnie i na nowo roznieciły przygasłą już iskierkę gniewu, lecz nie przeszkodziły mi cieszyć się razem z przyjaciółmi. Z pewnością mój entuzjazm po części wynikał z rozwoju znajomości z Alą, ale po części także ze świadomości, że Ala, Tulia i ja wygraliśmy małą bitwę z ludźmi pokroju Spelikona i Trestanas, którzy zamknęli przed nami gwiezdny krąg, próbując w ten sposób wpłynąć na naszą wiedzę i nasze myśli. Nie myślałem już o opuszczeniu koncentu — nie, dopóki Ala w nim mieszkała.
Ani jej, ani Tulii nigdzie nie widziałem, ale wkrótce ich nieobecność stała się jasna: miały do wypełnienia obowiązki w tumie. Ledwie zdążyliśmy zjeść, rozdzwoniły się dzwony. Przez dwie minuty siedzieliśmy bez słowa, próbując rozpoznać zmiany, aż wreszcie odezwał się Barb, który zdążył je już wykuć na pamięć.
— Voco — oznajmił. — Państwo sekularne powoła kogoś z nas.
— Najwidoczniej fraa Paphlagon sobie nie radzi — mruknął Jesry, sącząc piwo.
— Może wzywa posiłki — zasugerował Lio.
— Albo miał zawał — dodał Arsibalt.
Ostatnio co chwila wyskakiwał z takim smętnymi pomysłami, więc spiorunowaliśmy go wzrokiem i tak długo patrzyliśmy na niego spode łba, aż przeprosił.
Bez pośpiechu ruszyliśmy przez łąkę w stronę tumu, ale i tak dotarliśmy tam ze sporym zapasem i zajęliśmy miejsca w pierwszym rzędzie, przy samym ekranie. Dzwony nie milkły jeszcze przez długą chwilę, w końcu jednak osiem dzwonniczek zeszło z balkonu i zajęło miejsca na tyłach. Chór setników zaintonował monofoniczny hymn. Miałem ochotę usiąść z tyłu, obok Ali, ale Dyscyplina stwierdzała jasno, że nie należy się publicznie obściskiwać, dopóki informacja o romansie nie zostanie podana do powszechnej wiadomości, więc musieliśmy jeszcze te parę godzin zaczekać.
Tym razem — w przeciwieństwie do voco Paphlagona — Statho wszedł do prezbiterium sam, bez inkwizytorów. Tak jak poprzednio wyrecytował formułę otwarcia — a do mnie wreszcie dotarło, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ciekaw byłem, z którym deklarantem przyjdzie się nam pożegnać; czy będzie to któryś z dziesiętników, czy może raczej ktoś w rodzaju fraa Paphlagona, kompletnie nam nieznany, bo pochodzący z innego matemu.
Zanim Prymas doszedł do momentu, w którym miał ogłosić imię powołanego, zacząłem się denerwować. W tumie panowała cisza jak w lochach Fundy Shufa, a ja miałem ochotę krzyczeć, kiedy Statho, zamiast przejść do rzeczy, zaczął szukać czegoś w fałdach szaty. W końcu wyjął arkusz złożony na dwoje i opieczętowany kroplą pszczelego wosku; otwarcie go zajęło mu całą wieczność. Rozłożył go, podniósł do oczu — i bardzo się zdziwił.
Sytuacja była na tyle niezręczna, że sam poczuł, że należy się nam jakieś wyjaśnienie.
— Mam tu sześć imion — oznajmił.
„Pandemonium” nie jest może najlepszym słowem na określenie kilkuset stojących nieruchomo i szepczących deklarantów, ale budzi właściwe skojarzenia. Nawet pojedyncze powołania należały do rzadkości, ale voco sześciorga deklarantów jednocześnie nie zdarzyło się jeszcze nigdy… Czy aby na pewno? Zerknąłem na Arsibalta, który chyba czytał mi w myślach.
— Nie — szepnął. — Nawet przy Wielkiej Grudzie.
Spojrzałem na Jesry’ego.
— To jest właśnie to! — powiedział, mając na myśli wyczekiwaną zmianę.
Statho odchrząknął i odczekał, aż szmer ucichnie.
— Sześć imion — powtórzył. W tumie znów zrobiło się cicho, tylko z daleka, zza bramy dobiegało stłumione wycie policyjnych syren i warkot silników. — Jednego z nich nie ma już wśród nas.
— Orolo — pomyślałem na głos.
Ze sto głosów wypowiedziało to imię razem ze mną. Statho poczerwieniał.
— Voco…! — zawołał, ale głos mu się załamał. Przełknął i spróbował jeszcze raz: — Voco fraa Jesry z kapituły edharskiej matemu dziesięcioletniego.
Jesry szturchnął mnie w ramię, wystarczająco mocno, żeby nabić mi siniaka, który miał mnie boleć przez następne trzy dni. Na pamiątkę. Potem odwrócił się do nas plecami i zniknął z naszego życia.
— Suur Bethula z kapituły edharskiej matemu stuletniego… Fraa Athaphrax, jak wyżej… Fraa Goradon z kapituły edharskiej matemu dziesięcioletniego… Suur Ala z decenarystów Nowego Kręgu.
Zanim odzyskałem świadomość, Ala — nie mniej wstrząśnięta ode mnie — stała już na progu drzwi prowadzących do prezbiterium. Zawahała się i spojrzała w moją stronę. Miała łzy w oczach.
Kiedy kilka miesięcy wcześniej patrzyłem, jak fraa Paphlagon wychodzi zza ekranu, rozumiałem doskonale i bez cienia wątpliwości, że nikt z nas go więcej nie zobaczy. Teraz to samo działo się z Alą, ale jakoś to do mnie nie docierało. Widziałem tylko jej twarz.
Mówili mi później, że próbując się do niej przepchnąć, potrąciłem i przewróciłem dwie osoby.
Zarzuciła mi rękę na szyję, pocałowała mnie w usta i na sekundę przycisnęła swój mokry od łez policzek do mojego.
Kiedy fraa Mentaxenes zamknął dzielące nas drzwi, spuściłem wzrok: za sznur miałem wetknięty zrolowany arkusz, podziurawiony maleńkimi otworkami. Zanim zrozumiałem, co widzę, otrząsnąłem się i przycisnąłem twarz do ażurowego ekranu, Jesry, Bethula, Athaphrax, Goradon i Ala wyszli już z prezbiterium tą samą drogą, którą przed nimi podążyli Paphlagon i Orolo. Wszyscy śpiewali. Oprócz mnie.