Ortodoksja bazyjska: Religia państwowa Cesarstwa Bazyjskiego, która przetrwała upadek Bazu, w następnej erze stworzyła system matemowy równoległy i niezależny od systemu Cartas i przetrwała jako jedna z najstarszych religii na Arbre.
Antybaz: Religia wyrosła w oparciu o te same pisma i uznająca tych samych proroków co ortodoksja bazyjska, ale odrzucająca wprost niektóre jej nauki i władzę zwierzchników ortodoksji.
Zanim skończyliśmy jeść, praesidium zniknęło nam z oczu. Zostawiliśmy za sobą także większość domów slogów i znaleźliśmy się w czymś w rodzaju strefy pływów, która stawała się częścią miasta, kiedy się rozrastało, i przestawała nią być, kiedy się kurczyło. Tam, gdzie na nadmorskiej plaży walałyby się kawałki drewna, śnięte ryby i kawałki wodorostów, tutaj znajdowaliśmy rachityczne drzewa, rozjechane zwierzęta i splątane kłęby fikochwastu; miejsce pustych butelek i rozbitych łodzi zajęły puste butelki i rozbite aporty. Jedyną godną uwagi budowlą był kompleks przemysłowy, w którym przetwarzano spławiane z gór drzewa paliwowe: na kilka minut utknęliśmy tam w korku drumonów-tankowców. Niewiele z nich jechało jednak w tym samym co my kierunku, toteż szybko je wyprzedziliśmy i trafiliśmy do rozciągającej się dalej dzielnicy sadów i warzywników.
W naszym mobie oprócz mnie i Fermana Bellera znaleźli się Arsibalt, Sammann i dwóch setników — Carmolathu i Harbret. Aportem podróżowali Cord, Rosk, Lio, Barb, Jaad i trzeci edharczyk z matemu stuletniego, fraa Criscan. Zauważyłem pewną ciekawostkę statystyczną: była wśród nas tylko jedna kobieta, moja koligatka, która — jak na kobietę — była osobą raczej niekonwencjonalną. Intramuros rzadko się zdarzało, żeby proporcje płci były do tego stopnia zakłócone; extramuros wszystko zależało od dominujących w danym okresie norm religijnych i społecznych. Zacząłem się oczywiście zastanawiać, jak do tego doszło, i wróciłem pamięcią do godzinnego zamieszania, jakie towarzyszyło rozlokowaniu ludzi w pojazdach. Głównym czynnikiem determinującym podział na grupy był — naturalnie — stosunek do Orola i pomysłu odnalezienia go. Może właśnie ta wyprawa miała w sobie coś, co przyciągało mężczyzn, ale odpychało kobiety.
Nie licząc Ganeliala Crade’a, było nas dwanaścioro — czyli tyle, ile w drużynie sportowej albo małym oddziale wojska. Przez długi czas utrzymywano, że taką właśnie naturalną liczebność miały wyprawy myśliwskie w epoce kamiennej i że człowiek w grupie tej wielkości czuje się naturalnie i bezpiecznie. Tak czy inaczej, był nas tuzin — bez względu na to, czy zadecydowała o tym anomalia statystyczna, czy prymitywny odruch zakodowany w naszych sekwencjach. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, czy Tulia i inne suur, jadące z nią prosto do Tredegarha, mają mi za złe taki podział grupy, ale szybko o tym zapomniałem, bo musiałem się skoncentrować na nawigacji.
Opierając się na dostarczonym przez Arsibalta rysunku (na którym w tle było widać łańcuch górski), znanych nam faktach z zapisanej w kronikach historii saunta Bly’a oraz dodatkowych informacjach, jakie Sammann wydobył ze swojego superpiszczka, udało nam się wytypować w mapomacie trzy szczyty i każdy z nich mógł być Kopcem Bly’a. Tworzyły trójkąt o boku około dwudziestu mil, położony mniej więcej dwieście mil od miejsca, w którym się obecnie znajdowaliśmy. Wydawało nam się, że to całkiem blisko, ale kiedy przedstawiliśmy sytuację Fermanowi, zapowiedział, że dotrzemy tam dopiero następnego dnia: drogi w tamtej okolicy to w większości (jak to ujął) „nowe szutry” i nie da się po nich szybko jechać. Moglibyśmy od biedy dojechać jeszcze tego samego dnia, ale już po zmroku, więc i tak nic byśmy nie wskórali. Lepiej było znaleźć miejsce na nocleg i następnego dnia wyruszyć z samego rana.
Nie rozumiałem, o co chodzi z tym „nowym szutrem”, dopóki parę godzin później nie zjechaliśmy z głównej drogi na inną, boczną, która kiedyś była utwardzona. Miałem wrażenie, że szybciej byłoby jechać obok niej, niż wyszukiwać drogę w układance spękanych płyt.
Arsibalt czuł się nieswojo w towarzystwie Sammanna, co poznawałem po tym, że zachowywał się wobec niego niezwykle uprzejmie. Udał więc chorobę lokomocyjną, żeby przesiąść się na miejsce obok Fermana, i wdał się z nim w rozmowę po fluksyjsku. Ja usiadłem za nim i próbowałem się zdrzemnąć. Od czasu do czasu powieki same mi się podnosiły, gdy wpadaliśmy w dziurę w nawierzchni, i przed oczami migał mi rozhuśtany fetysz zawieszony na desce rozdzielczej. Nie znałem się na arkach, ale byłem przekonany, że Ferman należy do ortodoksji bazyjskiej. Jego wiara wydawała mi się w pewnym sensie równie niedorzeczna jak przekonania Ganeliala Crade’a — tyle że była to niedorzeczność znacznie bardziej tradycyjna i przewidywalna.
Mimo to, gdyby grupa fanatyków religijnych postanowiła uprowadzić kilka pojazdów z deklarantami, nie mogła wymyślić lepszego sposobu. Dlatego kiedy usłyszałem, jak Ferman Beller mówi o Bogu, natychmiast się obudziłem.
Wcześniej unikał tego słowa, a ja nie rozumiałem dlaczego. Jeżeli ktoś szczerze wierzył w Boga, jak mógł sformułować jakąkolwiek myśl, wypowiedzieć choćby jedno zdanie bez wspominania o Nim? Tymczasem deolatrzy w rodzaju Bellera potrafili całymi godzinami nie mieszać Boga do rozmowy. Może jego Bóg był zbyt odległy? Albo — co bardziej prawdopodobne — Jego obecność była tak oczywista, że Ferman nie czuł potrzeby mówienia o Nim, tak jak ja nie wspominałem na każdym kroku o tym, że oddycham powietrzem.
W głosie Bellera słyszałem frustrację — nie złość, nie gorycz, tylko łagodną, ciepłą frustrację stryja, który usiłuje wbić coś bratankowi do głowy. Tacy jesteśmy mądrzy… To dlaczego nie wierzymy w Boga?
— Przestrzegamy Dyscypliny Krakerskiej — tłumaczył mu Arsibalt, zadowolony i odprężony, że ma okazję wyjaśnić tę sprawę. Jeżeli liczył na to, że przekona Bellera, to moim zdaniem okazywał nadmierny optymizm. — To jeszcze nie to samo, co niewiara w Boga… chociaż rozumiem, że ktoś nieobeznany z myślą krakerską może tak to postrzegać.
— Myślałem, że to Saunta Cartas wymyśliła Dyscyplinę — przyznał Beller.
— Bo tak właśnie było. Wiele naszych praktyk wywodzi się bezpośrednio z reguł cartaskich, wprowadzonych w Starej Epoce Matemowej, z tym że sporo do nich dodano i trochę wykreślono.
— Krakers był jednym z tych sauntów, którzy postanowili coś dodać?
— Nie. Krakers to takie ciasteczko.
Beller roześmiał się — z wysiłkiem i niezręcznie, jak to zwykle robili statyści, kiedy ktoś opowiedział nieśmieszny dowcip.
— To nie żart — ciągnął Arsibalt. — Nazwa „krakeryzm” pochodzi od krakersów podawanych do herbaty i określa system pojęciowy stworzony pomiędzy Odrodzeniem i Straszliwymi Wypadkami. Dwieście lat wcześniej otworzyły się bramy starych matemów i deklaranci zmieszali się z sekularami, głównie zamożnymi i wysoko postawionymi. Lordami i damami. Świat został już do tego czasu poznany i obrysowany przez kartografów, odkryto też prawa dynamiki i zaczęto wprowadzać je w życie.
— Epoka Mechaniczna… — strzelił Beller, wyławiając z otchłani niepamięci słowo, którego kazano mu się nauczyć dawno temu w jakimś suwinie.
— Otóż to. Człowiek sprytny mógł w tamtych czasach żyć z tego, że odwiedzał odpowiednie salony, dyskutował o metateoryce, pisał książki, uczył dzieci arystokratów i przemysłowców. Był to okres najbardziej harmonijnej współpracy… hmm…
— Nas i was? — podsunął Beller.
— No właśnie. Najbardziej harmonijnej od czasu Złotego Wieku Ethras. Żyła wtedy pewna dama imieniem Baritoe. Jej mąż był flirciarzem i idiotą, ale mniejsza o niego: korzystając z jego nieobecności, Baritoe prowadziła w domu salon, w którym najlepsi metateorycy spotykali się codziennie o określonej porze, kiedy to z piekarnika wyjmowano świeżutkie krakersy. Czas płynął, ludzie się zmieniali, a pani Baritoe była w tym środowisku jedyną stałą. Pisała książki, ale, jak sama zawsze podkreślała, zawartych w nich idei nie można przypisywać żadnej pojedynczej osobie. Ktoś nazwał całokształt jej dzieł „myślą krakerską” i to określenie się przyjęło.
— I potem… dwieście lat później myśl krakerska stała się częścią waszej Dyscypliny?
— Tak, chociaż niezbyt oficjalnie. Przyjęliśmy ją raczej jak zestaw nawyków myślowych, które wielu nowym deklarantom i tak już były znane.
— Takich jak niewiara w Boga? — spytał Beller.
W tym momencie — mimo że jechaliśmy po płaskim terenie — poczułem się tak, jakbyśmy znaleźli się na górskiej drożynie nad tysiącstopową przepaścią, w którą Beller może nas zrzucić jednym ruchem sterów. Zdumiewała mnie tylko zrelaksowana poza Arsibalta, który potrafił się denerwować w znacznie mniej niebezpiecznych sytuacjach.
— Badanie tych spraw to jak jedzenie ciastek na czas — zaczął Arsibalt.
Było to fluksyjskie wyrażenie, przez Lio, Jesry’ego, Arsibalta i mnie używane na określenie długiego i niewdzięcznego przekopywania się przez stertę książek. Zupełnie zmyliło Bellera, który myślał, że nadal mówimy o ciasteczkach, i Arsibalt musiał poświęcić dłuższą chwilę na rozplątanie tego cukierniczo-piekarskiego nieporozumienia.
— Spróbuję ci to pokrótce wyjaśnić — ciągnął, kończąc dygresję. — Myśl krakerska miała być „trzecią drogą”, próbą pogodzenia dwóch możliwości, które były nie do przyjęcia. Jedna zakładała, że całe myślenie odbywa się tutaj, w mózgu. — Postukał się w skroń. — Mózg otrzymuje informacje od oczu, uszu i innych narządów zmysłów. Można nieco naiwnie założyć, że oddziałuje bezpośrednio ze światem materialnym. Patrzę na ten przycisk na desce rozdzielczej, wyciągam rękę, dotykam go…
— Nie dotykaj go! — ostrzegł Beller.
— Widzę, że ty go widzisz, że o nim myślisz, i dochodzę do wniosku, że naprawdę istnieje. Oczy i palce podsuwają mi jego obraz. Kiedy o nim myślę, myślę o materialnym, rzeczywistym obiekcie.
— To dosyć oczywiste — mruknął Beller.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał dopiero Beller pogodnym wyjaśnieniem:
— Pewnie dlatego powiedziałeś, że to naiwny pogląd.
— Na drugim biegunie znajdowali się ci, którzy twierdzili, że wszystko, co wiemy o świecie na zewnątrz naszych głów, jest złudzeniem.
— Takie myślenie wydaje mi się trochę… impertynenckie — stwierdził Beller po chwili zastanowienia.
— Krakersi też za nim nie przepadali i, jak wspomniałem, wypracowali trzeci model. Mówili tak: kiedy myślimy o świecie, właściwie kiedy myślimy o czymkolwiek, w rzeczywistości rozważamy zbiór danych dostarczonych do naszych mózgów za pośrednictwem oczu, uszu i tak dalej. Wracając do mojego przykładu: mój mózg otrzymuje obraz tego przycisku oraz wspomnienie jego dotyku — i na tym koniec, więcej danych nie będzie. Mózg nie może analizować prawdziwego, materialnego przycisku, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie ma do niego dostępu. Dysponuje tylko i wyłącznie wrażeniami zmysłu wzroku i dotyku, które mój układ nerwowy przekazuje mu jako dane.
— Chyba rozumiem… Wizja krakersów wydaje mi się mniej zarozumiała niż ta poprzednia, ale… mam wrażenie, że to rozróżnienie nie ma żadnego praktycznego znaczenia.
— Mylisz się. A gdybyś chciał zrozumieć, dlaczego nie masz racji, w tym właśnie miejscu powinien się zacząć wyścig w jedzeniu ciastek. Wychodząc z założenia, jakie przed chwilą ci przedstawiłem, krakersi opracowali cały system metateoryczny, który okazał się ogromnie wpływowy, do tego stopnia, że cała późniejsza metateoryka sprowadza się do podważania go, poprawiania i rozszerzania. Gdybyś dotrwał do końca konkursu jedzenia ciastek, jedną z głównych konkluzji byłoby…
— Przekonanie o nieistnieniu Boga?
— Nie. Coś innego, bardziej złożonego, co trudniej ująć w paru słowach. W skrócie: chodzi o to, że niektórych spraw nie da się w ten sposób rozstrzygnąć. Jedną z nich jest istnienie Boga.
— Jak to nie da się rozstrzygnąć?
— Kiedy przeprowadza się rozumowanie logiczne w zgodzie z systemem krakerskim, dochodzi się do konkluzji, że nasze mózgi nie są w stanie myśleć o Bogu w żaden sensowny, użyteczny sposób… Przez Boga rozumiemy tu Boga ortodoksji bazyjskiej, który z całą pewnością nie jest czasoprzestrzenny, czyli nie istnieje fizycznie w czasie i przestrzeni.
— Bóg istnieje zawsze i wszędzie! — zaperzył się Beller.
— Ale co to naprawdę znaczy? Twój Bóg jest czymś więcej niż ta droga, ta góra i wszystkie inne materialne elementy wszechświata, prawda?
— No jasne. Pewnie, że tak. Gdyby było inaczej, czcilibyśmy po prostu naturę.
— Czyli kluczowym elementem twojej definicji Boga jest przekonanie, że jest On czymś więcej niż wielki stos różnych przedmiotów.
— Naturalnie.
— Widzisz, to „coś więcej” z definicji wykracza poza granice czasu i przestrzeni. Krakersi wykazali, że nie jesteśmy w stanie snuć żadnych użytecznych rozważań na temat czegoś, czego z założenia nie możemy doświadczyć zmysłami. Ale po twojej minie widzę już, że się ze mną nie zgadzasz?
— Tak, nie zgadzam się!
— To w tej chwili nie ma znaczenia. Zmierzałem do tego, że od czasów krakersów ludzie zajmujący się teoryką i metateoryką przestali rozprawiać o Bogu i pokrewnych tematach, takich jak wolna wola albo co było, zanim powstał wszechświat. To właśnie mam na myśli, mówiąc o Dyscyplinie Krakerskiej. Do czasu Rekonstrukcji weszła nam w krew i została włączona do naszej Dyscypliny nie tylko bez większej dyskusji, ale chyba wręcz bez świadomego zastanowienia.
— Ale przecież macie tyle wolnego czasu, siedzicie w tych swoich koncentach od czterech tysięcy lat, i co? Nie znalazł się nikt, kto by chciał się nad tym zastanowić? Podyskutować?
— Mamy mniej czasu, niż ci się wydaje — odparł spokojnie Arsibalt. — Co nie zmienia faktu, że deklaranci oczywiście rozważali te kwestie, zakładali zakony wierzące w Boga lub zaprzeczające Jego istnieniu, jedne poglądy zyskiwały na popularności, inne traciły… Nic jednak nie skłoniło nas do odrzucenia podstawowych założeń krakersów.
— Wierzysz w Boga? — zapytał Beller bez ogródek.
Pochyliłem się, zafascynowany.
— Dużo ostatnio czytam o rzeczach, które nie mają natury czasoprzestrzennej, a jednak uważa się, że istnieją — powiedział Arsibalt.
Domyśliłem się, że ma na myśli obiekty matematyczne z Hylaejskiego Świata Teorycznego.
— Nie jest to czasem zaprzeczenie Dyscypliny Krakerskiej? — zainteresował się Beller.
— Jest, ale w zaprzeczaniu jej nie ma nic złego, o ile nie robi się tego w sposób naiwny, tak jakby nie istniały żadne pisma pani Baritoe. Często zarzuca się krakersom, że mieli mizerne pojęcie o czystej teoryce. Wielu teoryków na widok prac Baritoe mówi: „Zaraz, chwileczkę, tu czegoś brakuje: możemy przecież odnosić się bezpośrednio do bytów nie-czasoprzestrzennych, kiedy na przykład dowodzimy twierdzeń i tak dalej”. Właśnie na ten temat czytam najwięcej.
— Widzisz Boga w uprawianiu teoryki?
— Nie Boga. Nie takiego, którego jakaś arka byłaby skłonna uznać.
Po tych słowach Arsibaltowi udało się zmienić temat. Podobnie jak ja, zastanawiał się, co takiego powiedziało państwo sekularne swoim podwładnym, ogłaszając zapotrzebowanie na ochotników.
Odpowiedź brzmiała: niewiele. Państwo miało kłopot, zagwozdkę, zagadkę do rozwiązania — a deklaranci byli dobrzy w te klocki. Pewnych fraa i suur należało przetransportować z punktu A do punktu B, żeby tam mogli się zająć tą sprawą. Sekularowie (tacy jak Ferman Beller) byli nas ciekawi, co było oczywiste. W suwinach uczyli się o Rekonstrukcji i rozumieli, że my również mamy swoją rolę do odegrania (choć nie zdarza się to często), jeżeli cywilizacja ma funkcjonować bez zarzutu. Z fascynacją obserwowali funkcjonowanie tego mechanizmu, które przytrafiało im się raz w życiu, i z dumą angażowali się w jego działanie, nawet jeśli kompletnie go nie rozumieli.
Kiedy popołudniowy upał stał się nie do zniesienia, zjechaliśmy w cień drzew, dawniej osłaniających przed wiatrem zabudowania farmy, która od tego czasu legła w gruzach. Crade’a dawno już nie widzieliśmy, za to prowadzony przez Cord aport był tuż za nami. Korzystając z przerwy, niektórzy wyszli na spacer, a inni ucięli sobie drzemkę. Góry przyciemniały północno-zachodni horyzont, chociaż ktoś, kto nie wiedziałby o ich istnieniu, mógłby je wziąć za chmury burzowe. Na ich przeciwległe zbocza spadała większość skroplonej wilgoci znad oceanu, która później, już pod postacią rzeki, przepływała przez nasz koncent, ale oglądane przez nas w tej chwili stoki były suche jak wiór. Z własnej woli rosła na nich tylko kępiasta trawa i niskie aromatyczne krzewinki. W pewnych okresach historii państwo sekularne nawadniało je i osiedlało tam ludzi, którzy zajmowali się uprawą zbóż i roślin strączkowych, teraz jednak znajdowaliśmy się w dołku takiego cyklu, czego dowodził stan dróg, farm oraz kompleksów zabudowań, które według mapomatu miały uchodzić za miasta. Rowy irygacyjne pozarastały zielskiem, ciernistym i obfitującym w rzepy. Przeszliśmy się z Lio skrajem jednego z nich, ale nie rozmawialiśmy za wiele, zajęci wypatrywaniem węży.
Miałem wrażenie, że Sammann chce mi coś powiedzieć. Zrobiliśmy więc kolejne przetasowanie i znalazłem się razem z nim w aporcie Cord, a Lio i Barb przesiedli się do mobu Bellera. Barb nie chciał się rozstać z Jaadem, ale domyślaliśmy się, że tysięcznik może mieć już dość jego towarzystwa, i postawiliśmy na swoim. Rosk zastąpił zmęczoną prowadzeniem aportu Cord.
— Ferman Beller komunikuje się z jakąś bazyjską placówką w pobliskich górach — poinformował mnie Sammann.
Te słowa zabrzmiały dość dziwnie, biorąc pod uwagę, że od upadku i złupienia Bazu upłynęło pięć tysięcy dwieście lat.
— Bazyjska placówka… — powtórzyłem. — Jak w ortodoksji bazyjskiej?
Sammann wzniósł oczy ku niebu.
— No tak.
— Co to może być? Instytucja religijna?
— Albo coś w tym rodzaju.
— Skąd o tym wiesz?
— To nieistotne. Po prostu pomyślałem, że zainteresuje cię fakt, że nie tylko Ganelial Crade ma jakieś ukryte zamiary.
Przyszło mi do głowy, żeby Sammanna także zapytać o jego ukryte zamiary, ale mu odpuściłem. Teraz pewnie zastanawiał się nad tym, jak bazyjscy kapłani przyjmą itę.
Ja zamierzałem obejrzeć sobie w spokoju tabliczkę fotomnemoniczną, z którą wszyscy pasażerowie tego pojazdu (poza Cord, zajętą prowadzeniem) dawno już zdążyli się zapoznać. Wcześniej widziałem ją tylko przelotnie. Usiedliśmy z Cord z tyłu, nakryliśmy się kocem i skuliliśmy pod nim jak dwójka dzieciaków, które rozbiły „namiot” pod stołem w jadalni.
Ten obiekt, który Orolo tak bardzo chciał sfotografować: czy rozpoznamy w nim statek? Dopóki Sammann parę godzin temu nie pokazał mi tabliczki, wiedziałem tylko tyle, że „statek” zmienia kurs, strzelając impulsami plazmy, i może oświetlać różne rzeczy czerwonym laserem, ale nie miałem pojęcia, jak wygląda. Mógł być wydrążoną asteroidą; mógł być obcą formą życia, przystosowaną do życia w próżni i wyrzucającą bomby atomowe przez zwieracz. Mógł zostać zbudowany z surowca, w którym nie rozpoznamy nawet materii. Mógł znajdować się jedną połową w naszym wszechświecie, a drugą w jakimś innym. Dlatego starałem się wyzbyć uprzedzeń i oczekiwań; pogodziłem się z tym, że zobaczę coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiem. Od długiego czasu „statek” był dla mnie zagadką, chociaż niezupełnie taką, jakiej się spodziewałem. Nie miałem dotąd czasu zastanowić się nad nim — ale teraz wreszcie mogłem go spokojnie obejrzeć.
Obraz był rozmazany zgodnie z kierunkiem ruchu pojazdu. Fraa Orolo nastawił teleskop w taki sposób, żeby automatycznie śledził ruch statku po niebie, ale jego kierunek i prędkość mógł tylko oszacować w przybliżeniu — i stąd rozmycie. Przypuszczałem, że mam przed sobą ostatni z serii obrazów rejestrowanych przez Orola w okresie poprzedzającym apert; każdy następny musiał być lepszy od poprzedniego, w miarę jak Orolo korygował ustawienia teleskopu i zmieniał ekspozycję. Sammann zastosował już jakiś proces syntaktyczny, który poprawił obraz, wyostrzył go i uwypuklił słabo widoczne szczegóły.
Tabliczka zarejestrowała dwudziestościan foremny, o ścianach w kształcie trójkątów równobocznych. Ale to wiedziałem już wcześniej, kiedy Sammann pierwszy raz mi ją pokazał. I to już była pierwsza zagadka, ponieważ obiekt w takim kształcie mógł być tworem sztucznym, ale wcale nie musiał. Geometrzy uwielbiali dwudziestościany, lecz natura też je kochała: wirusy, zarodniki, pyłki — wszystkie przyjmowały czasem taką postać. Dlatego to naprawdę mogła być obca forma życia albo kryształ wyrosły w chmurze gazów.
— Nie może być hermetycznie zamknięty — stwierdziłem.
— Dlatego że wszystkie powierzchnie są płaskie? — odezwała się Cord.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Na co dzień stykała się w pracy ze sprężonymi gazami i instynktownie wyczuwała, że pojemnik pod ciśnieniem musi mieć zaokrąglony kształt cylindra, kuli lub torusa.
— Patrzcie uważnie — poradził nam Sammann.
— Narożniki… — powiedziała Cord. — Te… Jak to się nazywa…
— Wierzchołki.
Dwadzieścia trójkątnych ścian zbiegało się w dwunastu wierzchołkach; każdy z nich łączył po pięć trójkątów. Wierzchołki wydały mi się lekko wybrzuszone. W pierwszej chwili wziąłem to za efekt słabej jakości obrazu, ale przyjrzawszy się im bliżej, stwierdziłem, że każdy ma w istocie sferyczny kształt. Przeniosłem wzrok na krawędzie: dwanaście wierzchołków łączyła sieć trzydziestu krawędzi i one również były zaokrąglone, lekko pękate…
— Są! — stwierdziła Cord.
Wiedziałem, co ma na myśli.
— Amortyzatory — powiedziałem.
Teraz było to już oczywiste: każda z trzydziestu krawędzi dwudziestościanu była długim, smukłym amortyzatorem — przypominającym te w zawieszeniu aportu Cord, tylko znacznie większym. Szkielet statku stanowiła kratownica trzydziestu amortyzatorów, łączących się w dwunastu kulistych wierzchołkach. Mieliśmy przed sobą jeden wielki system amortyzacji wstrząsów.
— Jeśli to ma działać, w wierzchołkach muszą być przeguby kulowe — zauważyła Cord.
— W przeciwnym razie rama nie byłaby elastyczna. Ale czegoś tu nie rozumiem…
— Z czego zrobione są płaskie powierzchnie? — podsunęła Cord. — Te trójkąty?
— No właśnie. Nie byłoby sensu robić krawędzi z elastycznego materiału, gdyby same ściany miały być sztywne. Muszą mieć możliwość odkształcenia, kiedy amortyzatory pracują.
Głowiliśmy się więc nad dwudziestką trójkątów tworzących powłokę statku. Wydały mi się trochę zabawne: nie były idealnie gładkie, lecz chropowate, jakby z czegoś pozlepiane.
— Głowę bym sobie dał uciąć, że to gips.
— Ja pomyślałam o betonie — przyznała Cord.
— A co powiecie na żwir? — zasugerował Sammann.
— Zgoda — przytaknęła Cord. — Żwir może być bardziej elastyczny niż beton. Ale co go trzyma?
— W przestrzeni unosi się mnóstwo kamyczków — zauważyłem. — W pewnym sensie żwir to najpowszechniejsze ciało stałe w kosmosie.
— Tak, ale…
— Ale to nie jest odpowiedź na twoje pytanie — przyznałem. — Nie wiem, jak to zrobili. Może opletli go jakąś siatką?
Cord pokiwała głową.
— Ograniczenie erozji.
— Słucham?
— Taki sposób stosuje się nad rzekami, żeby zmniejszyć erozję brzegów: wrzuca się kamienie do sześciennej drucianej klatki, potem klatki stawia się jedna na drugiej i łączy ze sobą.
— Niezła analogia — przyznałem. — Ograniczenie erozji w kosmosie też może się przydać.
— Dlaczego?
— Mikrometeoryty i promieniowanie kosmiczne nieustannie bombardują taki statek ze wszystkich stron. Jeżeli otulisz go powłoką z jakiegoś taniego materiału, na przykład żwiru, ich wpływ zostanie znacznie ograniczony.
— Zaraz, zaczekaj. Ta jest inna.
Cord wskazała jedną ze ścian statku, na której widniało nakreślone koło. Wcześniej nie zwróciliśmy na nią uwagi, ponieważ znajdowała się z boku i widzieliśmy ją w silnym skrócie perspektywicznym. Koło było chyba wykonane z innego materiału: wydało mi się twarde, gładkie i sztywne.
— Patrz. — Teraz ja pokazałem coś palcem. — Nie ma też…
— Amortyzatorów.
Trzy krawędzie tego trójkąta były wąskie, proste, ostre.
— Wiem! — stwierdziłem. — To płyta napędowa!
— Co takiego?
Wyjaśniłem Cord ideę napędzania statku bombami jądrowymi. Zaakceptowała ją znacznie chętniej niż którykolwiek z nas. Statek, który Lio pokazał nam na obrazku, był zbudowany jak stos: płyta napędowa, amortyzatory, część mieszkalna. Tutaj mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju koperty: zewnętrzna powłoka pełniła jednocześnie rolę osłony i rozproszonego amortyzatora. A także, co teraz sobie uświadomiłem, całunu, skutecznie ukrywającego zawartość statku.
Kiedy już rozpoznaliśmy płytę napędową, a więc (co za tym idzie) rufę statku, nasz wzrok naturalną koleją rzeczy podążył ku dziobowi, który jednak pozostawał dla nas niewidoczny. Widzieliśmy tylko jeden z dziobowych amortyzatorów… było na nim coś napisane: rząd znaków musiał być napisem w nieznanym nam języku. Niektóre z nich — okręgi i nieskomplikowane kombinacje linii prostych — do złudzenia przypominały litery naszego pisma bazyjskiego, ale inne były niepodobne do żadnego znanego mi alfabetu.
A zarazem wyglądały tak znajomo, że oba te systemy pisma musiało coś łączyć. Niektóre zostały wręcz zaczerpnięte z alfabetu Bazu, tyle że odwrócone do góry nogami albo odbite w lustrze.
Odrzuciłem koc.
— Ej! — poskarżyła się Cord, mrużąc powieki.
Fraa Jaad odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Wydał mi się odrobinę rozbawiony.
— Ci ludzie… — Celowo nie użyłem określenia „obcy”. — Ci ludzie są z nami spokrewnieni!
— Zaczęliśmy ich już nazywać Kuzynami — przyznał fraa Criscan, setnik siedzący obok Jaada.
— Jak to wyjaśnić?! — zapytałem, tak jakby naprawdę mogli mi to wytłumaczyć.
— Nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy — powiedział fraa Jaad. — To i tak tylko hipoteza, nic więcej.
— Jak duży jest ten statek? — zainteresowałem się. — Czy ktoś próbował oszacować jego rozmiary?
— Z ustawień teleskopu i tabliczki fotomnemonicznej można wnioskować, że ma około trzech mil średnicy — odparł Sammann.
— Pozwól, że oszczędzę ci dalszych przeliczeń — wtrącił fraa Criscan, obserwując mnie z rozbawieniem. — Jeżeli chciałbyś wytworzyć sztuczne ciążenie poprzez obrót części statku…
— Jak w stacjach kosmicznych ze starych szpilów fantastycznych? — zapytałem. — Miały kształt pączka z dziurką i obracały się wokół pionowej osi.
— Nigdy nie widziałem żadnego szpilu. — Twarz Criscana niczego nie wyrażała. — Ale wydaje mi się, że mówimy o tym samym.
— Przepraszam.
— Nic nie szkodzi. Gdybyś chciał na takim statku wytworzyć ciążenie porównywalne z tym na powierzchni Arbre, to zakładając, że taki statek rzeczywiście jest ukryty we wnętrzu tego dwudziestościanu…
— Tak to sobie wyobrażam.
— Przypuśćmy, że ma dwie mile średnicy. Czyli promień długości mili. Musiałby wykonywać jeden pełny obrót w ciągu osiemdziesięciu sekund, żeby w środku zapewnić grawitację zbliżoną do naszej, planetarnej.
— Brzmi rozsądnie — przyznałem. — Dałoby się to zrobić.
— O czym ty mówisz? — zainteresowała się Cord.
— Mogłabyś żyć na karuzeli, której jeden obrót trwa półtorej minuty?
Wzruszyła ramionami.
— No pewnie.
— Rozmawiacie o pochodzeniu Kuzynów? — rzucił Rosk przez ramię. Nie mówił po orthyjsku, ale wychwytywał pojedyncze słowa i próbował coś wywnioskować z tonu naszych głosów.
— Na razie rozmawiamy o tym, czy taka dyskusja w ogóle ma sens! — odparłem.
Moje słowa — wykrzyczane z tyłu pojazdu — nie przebiły się chyba przez drogowy zgiełk i nie dotarły do adresata.
— W książkach i szpilach pokazują czasem takie fikcyjne wszechświaty, w których starożytna rasa dawno temu zasiedliła ileś tam układów gwiezdnych, a one potem potraciły ze sobą kontakt — mówił dalej Rosk.
Miałem wrażenie, że wszyscy deklaranci w pojeździe musieli się desperacko ugryźć w język, żeby się nie odezwać.
— Widzisz, Rosk, problem polega na tym, że znamy skamieliny…
— Sprzed milionów lat, wiem. To rzeczywiście kłopot.
Domyśliłem się, że inni już rozszarpali tę jego fantazję na strzępy, ale on był do niej po prostu bardzo przywiązany, a nikt nigdy nie wyłożył mu idei Grabi Diaksa.
Cord zdążyła już z powrotem nakryć głowę kocem, ale teraz znowu się odezwała:
— Nie zapominaj, że mówiliśmy też o koncepcji wszechświatów równoległych. Dopóki fraa Jaad nie wytknął nam, że ten statek z całą pewnością znajduje się w naszym kosmosie.
— I wszystko popsuł — odparłem. Po fluksyjsku, naturalnie.
— Fakt. Czasem naprawdę ciężko z wami wytrzymać, jesteście tacy logiczni… Ale, ale, widziałeś ten dowód geometryczny?
— Słucham?
— Wcześniej bez przerwy o tym gadali.
Zanurkowałem do niej pod koc. Nauczyła się już powiększać i przesuwać obraz, ustawiła więc w kadrze wybraną ścianę statku i powiększyła go, aż ekran wypełnił taki oto diagram, tyle tylko że rozmyty i znacznie mniej wyrazisty:
— Żeby coś takiego namalować na statku… — mruknąłem. — Dziwne, bardzo dziwne.
Zmniejszyłem obraz, zaintrygowany, w którym miejscu umieszczono ten diagram. Znajdował się na samym środku jednej ze ścian dwudziestościanu, przylegającej (od tyłu) do tej, którą uznaliśmy za dziób. Jeżeli powłoka statku rzeczywiście została wykonana ze żwiru utwardzonego jakimś rodzajem sieci, diagram musiał zostać w nią wbudowany na podobieństwo mozaiki, tak jakby ktoś wybrał same ciemne kamyki i starannie ułożył z nich żądany wzór. Wymagało to mnóstwa zachodu.
— To ich herb — stwierdziłem.
To był tylko mój domysł, ale nikt mu się nie sprzeciwił. Podkręciłem powiększenie i zacząłem oglądać linie z bliska. Bez wątpienia była to ilustracja dowodu jakiegoś geometrycznego pewnika, najprawdopodobniej Twierdzenia Adrakhonesa. Fidowie regularnie ćwiczyli rozwiązywanie podobnych problemów. Poczułem się, jakbym znów znalazł się w kredowni i ścigał się z Jesrym, kto pierwszy znajdzie odpowiedź. Zacząłem rozbijać rysunek na trójkąty, wyszukiwać kąty proste i inne elementy, na których mógłbym oprzeć dowód. Pierwszy lepszy fid z Oritheny poradziłby sobie szybciej ode mnie, tak dawno nie bawiłem się już w geometrię płaską…
Zaczekaj! Nie spiesz się tak! — powtarzał mi jakiś wewnętrzny głos.
Wystawiłem głowę spod koca, uważając tym razem, żeby nie oślepić Cord.
— Ciarki przechodzą mi po plecach. — Wzdrygnąłem się.
— Lio też tak powiedział! — odkrzyknął Rosk.
— Co w tym takiego niesamowitego? — spytała Cord.
— Zdefiniuj, z łaski swojej, powtarzające się fluksyjskie określenie „ciarek na plecach” — poprosił fraa Jaad.
Spróbowałem mu to wyjaśnić, ale orthyjski niespecjalnie nadaje się do opisywania prostych stanów emocjonalnych.
— Intuicyjne odczucie lęku… — stwierdził Jaad. — O charakterze nadnaturalnym.
— „Lęk” to mocne słowo, ale blisko…
Musiałem jeszcze odpowiedzieć na pytanie Cord. Zrobiłem kilka falstartów, dopóki widok ity nie podsunął mi pewnego pomysłu.
— Sammann jest ekspertem od wszelakiej informacji — powiedziałem. — Dla niego „komunikacja” oznacza przesłanie ciągu znaków.
— Takich jak te litery na amortyzatorze?
— Właśnie takich. Z tym że Kuzyni używają innego alfabetu i mówią innym językiem, więc wiadomość od nich wydałaby się nam zaszyfrowana; musielibyśmy ją rozkodować i przełożyć na zrozumiały dla nas język. Zamiast tego kuzyni postanowili… postanowili…
— Pominąć język — podsunął mi Sammann, zniecierpliwiony moją bezradnością.
— Tak jest! I dlatego posłużyli się rysunkiem.
— Myślisz, że narysowali go po to, żebyśmy mogli go zobaczyć? — spytała Cord.
— Po cóż innego mieliby zadawać sobie trud rysowania czegokolwiek na zewnętrznej powierzchni statku? Chcieli go oznakować w sposób, który byłby dla nas zrozumiały. I to właśnie przyprawia mnie o ciarki na plecach: fakt, że wiedzieli, co narysować, żebyśmy ich zrozumieli.
— Ja nie rozumiem — powiedziała Cord.
— Nie rozumiesz dowodu, ale wiesz, co przedstawia rysunek. A my możemy ci go objaśnić znacznie szybciej, niż bylibyśmy w stanie rozgryźć język obcych. Wydaje mi się, że fraa Jaad już wszystko wie.
Spojrzałem na leżący na kolanach Jaada arkusz z przerysowanym diagramem, opatrzony jakimiś znaczkami i dopiskami pomocnymi przy śledzeniu logiki dowodu.
Logika. Dowód.
Kuzyni je znają. To nas z nimi łączy.
Nas — mieszkańców koncentów, rzecz jasna.
Deklaranci uzbrojeni w atomówki!
Wędrują od jednego układu gwiezdnego do drugiego, nawiązują kontakt z osiadłymi na planetach braćmi…
— Wykrztuś to, Ras! — mruknąłem.
— No właśnie. — Fraa Jaad obserwował mnie uważnie. — Chętnie posłuchamy.
— Przybyli — powiedziałem. — Kuzyni przybyli. Państwo sekularne wypatrzyło ich na radarze, namierzyło, zaczęło się martwić, robić zdjęcia… aż zobaczyło to. — Wskazałem arkusz Jaada. — Ciekawostkę dla deklarantów. Zaniepokoiło się jeszcze bardziej. Domyśliło się, że co najmniej jeden fraa również wypatrzył statek: Orolo.
— Sam mu o nim powiedziałem — wtrącił Sammann.
— Co takiego?!
Sammann trochę się zaniepokoił, ale ja zrozumiałem go tak zupełnie opacznie, że nie pozostało mu nic innego, jak wyjaśnić sprawę do końca.
— Otrzymaliśmy wiadomość od państwa sekularnego.
— „My”, czyli itowie?
— Retikula trzeciego rzędu.
— Że co?
— Nieważne. Kazano nam potajemnie, z pominięciem hierarchów, nawiązać kontakt z najwybitniejszym kosmografem w całym koncencie i powiedzieć mu o statku.
— Co potem?
— Nie otrzymaliśmy dalszych instrukcji.
— Wybraliście Orola.
Sammann wzruszył ramionami.
— Poszedłem do niego którejś nocy, kiedy siedział sam w swojej winnicy, i powiedziałem mu, że… że natrafiłem na tę informację podczas rutynowego przeglądania zarchiwizowanych połączeń w protokole pocztowym.
Nie zrozumiałem tego itowskiego bełkotu, ale sens całej wypowiedzi wydał mi się jasny.
— Czyli państwo sekularne kazało wam stworzyć pozory, że informacja wyszła od was i że z własnej woli postanowiliście…
— Tak, żeby później, w razie jakiejś wpadki, mogli się wszystkiego wyprzeć.
— Nie podejrzewałbym ich aż o takie wyrafinowanie — wtrącił fraa Jaad spokojnym tonem, kontrastującym z naszym zaogniającym się sporem. — Sięgnijmy po Grabie — zaproponował. — Państwo znało odczyty radarów, nie miało jednak obrazów. Do tego potrzebne mu były teleskopy oraz ludzie umiejący je obsługiwać. Nie chcąc wtajemniczać w sprawę hierarchów, jego przedstawiciele obmyślili strategię, którą Sammann był nam łaskaw przed chwilą wyłuszczyć. Chodziło o to, żeby jak najszybciej i najdyskretniej zdobyć jakiś obraz statku. Tylko że wtedy zobaczyli również to.
Przykrył dłonią trzymany na kolanach arkusz.
— I zrozumieli, że popełnili poważny błąd — ciągnąłem, już znacznie spokojniej. — Ujawnili istnienie i charakter Kuzynów ludziom, którym najchętniej w ogóle by o nich nie wspominali.
— Skończyło się to zamknięciem gwiezdnego kręgu i odrzuceniem Orola — dodał Sammann. — Ja zaś wylądowałem z wami w tym aporcie, ponieważ nie mam pojęcia, co chcieliby zrobić ze mną.
Do tej pory zakładałem, że pozwolono mu udać się z nami w podróż, teraz zaś pierwszy raz zacząłem podejrzewać, że to nie takie proste. Dziwnie się czułem, słysząc, jak ita martwi się, że może mieć kłopoty; zazwyczaj to my martwiliśmy się podstępami itów — takimi jak ten, którym usidlili Orola. Zmieniłem diametralnie punkt widzenia i spojrzałem na sprawę z perspektywy Sammanna. Właśnie dlatego, że ludzie mieli ugruntowane poglądy na itów, nikt by mu nie uwierzył; nikt by się za nim nie wstawił, gdyby sprawa wyszła na jaw.
— Skopiowałeś tabliczkę i postanowiłeś zatrzymać kopię, żeby mieć…
— Cokolwiek na swoją obronę.
— Pokazałeś się w Oku Clesthyry. Zasygnalizowałeś — w sposób, którego mógłbyś się wyprzeć — że coś wiesz. Że masz informację.
— To było takie moje… ogłoszenie — odparł Sammann. Zarys jego twarzy zmienił się lekko, a zarost jakby się przemieszczał. W ten sposób ita dawał do zrozumienia, że prawie, prawie się uśmiecha.
— Poskutkowało — przyznałem. — I wylądowałeś tutaj, w jednym pojeździe z bandą deolatrów, pędząc w nieznane.
Cord znudziła się naszym orthyjskim i przesiadła do przodu, obok Roska. Zrobiło mi się jej żal, ale o niektórych sprawach naprawdę nie dało się rozmawiać po fluksyjsku.
Kusiło mnie, żeby zapytać fraa Jaada o odpady radioaktywne, ale nie chciałem poruszać tego tematu przy Sammannie. Sięgnąłem więc po swoją kopię przedstawionego przez Kuzynów dowodu i zacząłem nad nią pracować. Wciągnęła mnie po uszy. Cord i Rosk puścili jakąś muzykę z aparatury aportu — z początku cicho, potem, kiedy nikt nie zaprotestował, nieco głośniej. Fraa Jaad chyba pierwszy raz usłyszał muzykę popularną. Skuliłem się w sobie tak bardzo, że niewiele brakowało, a dorobiłbym się obrażeń wewnętrznych, ale on zareagował na nią z takim samym spokojem jak wcześniej na pasek nawilżający Dynaglide. Darowałem sobie geometrię; gapiłem się przez okno i słuchałem muzyki. Mimo uprzedzeń, jakie żywiłem do kultury extramuros, co rusz zaskakiwały mnie piękne fragmenty ich muzyki. Większość piosenek nie była warta zapamiętania, ale mniej więcej w co dziesiątej zdarzały się przejścia i zmiany linii melodycznych, świadczące o tym, że ich twórca doświadczył czegoś na kształt iluminacji. Że przez chwilę naprawdę dosięgnął ideału. Zastanawiałem się, czy słucham jakiejś reprezentatywnej próbki, czy też Cord ma po prostu nosa do pięknych piosenek i tylko takie przegrywa na swój piszczek.
Muzyka, upał, podskakujący aport, niewyspanie i wstrząs związany z opuszczeniem koncentu… Nic dziwnego, że nie mogłem się skoncentrować na przeprowadzeniu dowodu. Jednakże w miarę jak dzień miał się ku końcowi, słońce opadało coraz niżej, coraz rzadziej napotykaliśmy umierające miasta i zniszczone systemy nawadniające, a krajobraz oczyszczał się i przechodził w pustynię z rzadka upstrzoną kamiennymi ruinami, docierało do mnie, że jeszcze jeden czynnik wywiera na mnie przemożny wpływ.
Pogodziłem się już z myślą, że Orolo nie żyje. Nie dosłownie, oczywiście, nie w takim sensie, że zmarł i został pochowany — ale dla mnie naprawdę był jak martwy. Tak właśnie działała peanatema: zabijała deklaranta, nie naruszając jego ciała. Teraz zaś miałem go zobaczyć ponownie, całego i zdrowego, i zostało mi zaledwie kilka godzin na oswojenie się z tym faktem. Właściwie w każdej chwili mogliśmy go wypatrzyć na którejś z tych samotnych skał, jak wspina się na górę i przygotowuje do nocnej obserwacji nieba. Równie dobrze jego wychudzone zwłoki mogły czekać na nas pod kamiennym kopczykiem, usypanym przez potomków slogów, którzy zjedli wątrobę saunta Bly’a — ale tak czy inaczej, w obliczu bliskiego spotkania z Orolem nie mogłem myśleć o niczym innym.
Cord patrzyła na mnie z błyskiem w oku. Ściszyła muzykę i powtórzyła swoje słowa. Musiałem wpaść w jakiś trans, z którego wytrąciło mnie dopiero poruszenie się.
— Mam Fermana na piszczku — wyjaśniła. — Chce się zatrzymać na siku i rozmowę.
Jedno i drugie mi odpowiadało, zatrzymaliśmy się więc w miejscu, gdzie droga rozszerzała się na zakręcie, w jednej trzeciej zjazdu, który za następne pół godziny miał się zakończyć na dnie płaskiej, zlewającej się z widnokręgiem doliny. Nie była to dolina z rodzaju tych wilgotnych i zielonych, lecz dziura w ziemi, do której wysychające strumyki przypływały umierać, i dopiero ulewne deszcze zmywały zalegający ją brud. Bazaltowe wieże i palisady rzucały cienie dalece przekraczające ich wysokość. W odległości dwudziestu, może trzydziestu mil wznosiły się dwie samotne góry. Pochyleni nad mapomatem, wmówiliśmy sobie, że są to dwie z trzech wybranych wcześniej kandydatek na Kopiec Bly’a. Jeśli zaś chodzi o trzecią… Hmm, chyba właśnie objechaliśmy ją dookoła i znajdowaliśmy się w dolnej partii jej zbocza.
Ferman chciał ze mną porozmawiać o mojej roli przywódcy. Otrząsnąłem się z resztek śpiączki, w którą omal nie zapadłem, i wyprężyłem pierś.
— Wiem, że nie wierzycie w Boga — zaczął. — Ale biorąc pod uwagę wasz styl życia, pomyślałem, że będziecie się dobrze czuli wśród…
— Bazyjskich mnichów? — strzeliłem.
— Właśnie.
Zdziwił się trochę, że tak szybko go przejrzałem, a ja po prostu miałem szczęście. Kiedy Sammann wspomniał mi, że Ferman nawiązał kontakt z „bazyjską placówką”, wyobraziłem sobie katedrę lub coś równie przepysznego. Wtedy jednak nie widziałem jeszcze tutejszego krajobrazu.
— Czy ten… klasztor… znajduje się na którejś z tych gór?
— Na tej bliższej. Widać go w połowie wysokości, na północnym stoku.
Z pomocą Fermana wypatrzyłem na zboczu góry szczerbę, jak gdyby naturalny taras w cieniu zielonego półksiężyca — utworzonego, jak się domyślałem, przez drzewa.
— Zaglądam czasem do ich azylu, żeby się wyciszyć — dodał Ferman. — Kiedyś co roku latem posyłałem tam dzieci.
Idea „azylu” nie od razu do mnie trafiła — dopóki nie uświadomiłem sobie, że ja w ten sposób przeżyłem całe życie.
Ferman źle zrozumiał moje milczenie. Odwrócił się do mnie, podnosząc ręce w obronnym geście.
— Jeżeli wolałbyś tego nie robić, mamy dość wody, jedzenia, posłań i innego sprzętu biwakowego, żeby zatrzymać się na noc w dowolnym miejscu. Pomyślałem po prostu…
— Nie, to dobry pomysł. Nie wiem tylko, czy zgodzą się przyjąć kobietę…
— Mnisi mają własny klasztor, niepołączony z obozowiskiem, w którym cały czas są jakieś kobiety; wchodzą w skład personelu.
Długi dzień dobiegał końca, słońce zachodziło, ja byłem zmęczony. Wzruszyłem ramionami.
— Przynajmniej będziemy mieli co opowiadać, jak już dotrzemy do Saunta Tredegarha — powiedziałem.
Lio i Arsibalt, już od jakiegoś czasu kręcący się w pobliżu, dopadli mnie, gdy tylko Ferman Beller zaczął się oddalać. Obaj byli wymęczeni i podenerwowani, jak każdy, kto spędził kilka godzin w towarzystwie Barba.
— Bądź realistą, fraa Erasmasie — zaczął Arsibalt. — Rozejrzyj się! W takim krajobrazie człowiek w pojedynkę nie ma żadnych szans! Skąd miałby brać wodę, jedzenie, lekarstwa…
— Na stoku góry w jednym miejscu rosną drzewa — odparłem. — Pewnie jest tam woda. Ferman i inni posyłają tam dzieci na letni wypoczynek… Nie może być aż tak źle.
— To oaza! — zawołał Lio, zachwycony, że może błysnąć egzotycznym słówkiem.
— Tak, oaza. Jeśli na bliższym kopcu jest oaza dostatecznie duża, żeby wyżywić klasztor i obóz letni, dlaczego na tym dalszym nie miałoby się znajdować miejsce, w którym dzikusy w rodzaju Bly’a, Estemarda i Orola wylegiwałyby się w cieniu drzew i popijały wodę źródlaną?
— Nadal pozostaje kwestia jedzenia — wytknął mi Arsibalt.
— Ale i tak jest lepiej, niż wcześniej myślałem.
Nie musiałem wchodzić w szczegóły, bo obaj doskonale wiedzieli, co mam na myśli: wizję pustelników-desperatów żyjących na szczycie góry i żywiących się porostami.
— Na pewno jest jakiś sposób — dodałem. — Bazyjscy mnisi jakoś sobie radzą.
— Tworzą dużą społeczność — przypomniał Arsibalt. — I utrzymują się z jałmużny.
— Orolo mówił mi, że Estemard przez całe lata pisywał do niego listy z Kopca Bly’a. Sam Bly również chwilę tam pożył…
— Bo slogowie oddawali mu cześć — wtrącił Lio.
— Kto wie, może zastaniemy tam bandę slogów bijących pokłony przed Orolem? Nie wiem, jak to działa. Może mają rozwinięty przemysł turystyczny.
— To ma być żart? — spytał Arsibalt.
— Spójrz tutaj, na to szerokie pobocze, gdzie się zatrzymaliśmy.
— Widzę. I co?
— Jak myślisz, dlaczego znalazło się w tym miejscu?
— Nie mam pojęcia, nie jestem praksykiem.
— Żeby pojazdy mogły się łatwiej wymijać? — zasugerował Lio.
Wyciągnąłem przed siebie rękę, pokazując rozległą panoramę.
— Oto powód.
— To znaczy? Że tu jest tak ładnie?
— Tak.
Ruszyłem za oddalającym się Lio. Arsibalt podziwiał widoki, jakby dostatecznie długie wpatrywanie się w nie miało mu pomóc odkryć lukę w moim rozumowaniu.
— Widziałeś dwudziestościan? — zapytał Lio.
— Widziałem. I jeszcze ten dowód geometryczny.
— Myślisz, że są do nas podobni. Że podzielają nasz punkt widzenia i rozumieją oddanie Naszej Matce Hylaei — mówił, jakby przymierzał do mnie kolejne sformułowania.
Zwęszyłem próbę oskrzydlenia i przeszedłem do obrony:
— Na pewno nieprzypadkowo wpisali w swoje godło Twierdzenie Adrakhonesa…
— Statek jest uzbrojony.
— Ależ oczywiście!
Ale Lio już kręcił głową.
— Nie chodzi mi o bomby używane do napędzania go, bo one są praktycznie nieprzydatne jako broń. Mam na myśli inne elementy, które są całkowicie oczywiste, jeśli się wie, czego szukać.
— Nie zauważyłem niczego, co chociaż w przybliżeniu przypominałoby broń.
— W amortyzatorze o długości mili można schować masę sprzętu. Poza tym nie wiemy, co się kryje pod tym całym żwirem.
— Jakiś przykład?
— Na ścianach widać rozmieszczone w regularnych odstępach przedmioty. Moim zdaniem są to anteny.
— Co z tego? Muszą przecież mieć anteny.
— To macierze fazowe. Wojskowe zabawki, niezbędne do wycelowania lasera albo pocisku kinetycznego. Musiałbym pogrzebać w książkach, żeby powiedzieć coś więcej. Nie podobają mi się też te planety na dziobie.
— O czym ty mówisz?
— Na przednim amortyzatorze są namalowane cztery koła. Moim zdaniem przedstawiają planety, a kojarzą mi się z rysunkami na wojskowych aeroplanach z Epoki Praksis.
Chwila namysłu — i rozszyfrowałem nawiązanie.
— Zaraz… Sugerujesz, że to są… zestrzelenia?!
Lio wzruszył ramionami.
— Nie, no, zaczekaj… Przecież mogą oznaczać coś zupełnie niewinnego. Może to ojczyste planety Kuzynów?
— Wydaje mi się, że z nadmiernym entuzjazmem doszukujemy się wesołych, pogodnych interpretacji…
— A ty jako przyszły Protektor musisz zachować czujność. Świetnie ci idzie.
— Dzięki.
Spacerowaliśmy w milczeniu po szerokim poboczu, mijając innych pasażerów, którzy również wyszli rozprostować nogi, aż natknęliśmy się na samotnego fraa Jaada. Uznałem, że to doskonały moment.
— Fraa Lio? Fraa Jaad powiedział mi, że w matemie tysiącletnim w Sauncie Edharze znajduje się jedno z trzech składowisk, na których państwo sekularne w okresie Rekonstrukcji zgromadziło odpady promieniotwórcze. Dwa pozostałe mieszczą się w Sauncie Rambalfie i Sauncie Tredegarhu. Oba te matemy zostały wczoraj w nocy oświetlone laserem przez Kuzynów.
Lio nie był moimi słowami aż tak zaskoczony, jak na to liczyłem.
— W gronie przyszłych Protektorów chodzą słuchy, że nie bez powodu Trzy Nieskalane Matemy uszły cało z Łupieży. Mówi się na przykład, że składuje się w nich megazabójców i inne niebezpieczne pozostałości Epoki Praksis.
— Proszę cię, mówisz o moim domu, nie o jakimś wysypisku śmieci — odparł fraa Jaad, bardziej jednak rozbawiony niż urażony. Nie wiem, czy można tak powiedzieć o tysięczniku, ale sprawiał wrażenie figlarnego.
— Widziałeś jakieś takie rzeczy? — zainteresował się Lio.
— Naturalnie. Trzymamy je w jaskini, zamknięte w cylindrach, i oglądamy codziennie.
— Po co?
— Z różnych powodów. Ja na przykład jestem strzecharzem.
— Nie znam tego słowa — odezwałem się.
— To bardzo stara profesja: zajmuję się układaniem dachów z trawy.
— Jakie ma zastosowanie w składzie odpadów radioaktywnych?
— Woda skrapla się od środka na sklepieniu jaskini i kapie na cylindry. Dzieje się tak od tysięcy lat i cylindry mogłyby dawno skorodować albo obrosnąć stalagmitami, których ciężar w końcu by je zgniótł. Żeby tego uniknąć, osłaniamy je strzechą.
Wszystko to wydało mi się tak niezwykłe, że nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o podtrzymaniu uprzejmej pogawędki.
— Rozumiem… A skąd bierzecie trawę? Nie bardzo macie ją tam gdzie uprawiać…
— Niewiele nam trzeba. Dobrze zrobiona strzecha przetrwa wieki. Nie wymieniłem jeszcze tej, którą moja fida, suur Avradale, zrobiła sto lat temu.
Przeszliśmy z Lio jeszcze kilka kroków, zanim słowa Jaada w pełni do nas dotarły. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa porozumieliśmy się, że lepiej będzie tego nie komentować.
— Zakpił z nas — powiedziałem, kiedy mieliśmy z Lio okazję porozmawiać w cztery oczy: w azylu, gdy przenieśliśmy bagaże do wspólnej celi. — Chciał się odegrać za to, że nazwaliśmy jego matem wysypiskiem.
Lio nie odpowiedział.
— Lio, daj spokój! Nie może być przecież taki stary!
Lio postawił torbę na ziemi, wyprostował się na całą wysokość i poruszył barkami: w dół, do przodu, do tyłu. W ten sposób się uspokajał. Tak jakby mógł pokonać przeciwnika samą doskonalszą posturą.
— Proponuję nie przejmować się jego wiekiem.
— Ty myślisz, że on naprawdę ma tyle lat…
— Powiedziałem, żebyśmy się tym nie przejmowali…
— Nie zamierzam się tym przejmować, po prostu jestem ciekawy.
— Ciekawy? — Lio znów zrobił tę sztuczkę z barkami. — Posłuchaj, wdaliśmy się w pyerdy, zgodzisz się ze mną?
— Bez dwóch zdań.
— Darujmy to sobie i rozmawiajmy otwarcie, póki możemy. Bo za takie gadanie można trafić na stos.
— Mówisz jak rasowy Protektor. Ale w porządku, rozumiem twój punkt widzenia.
— Cieszę się. W takim razie obaj wiemy, o czym naprawdę rozmawiamy.
— O tym, że nie można przeżyć tak długo bez odtwarzania sekwencji w jądrach komórkowych.
— Zwłaszcza kiedy jest się narażonym na promieniowanie.
— O tym nie pomyślałem. — Cofnąłem się pamięcią do mojej poprzedniej rozmowy z Jaadem. — Jak Jaad mógł się tak sypnąć? Musi przecież wiedzieć, jakie to niebezpieczne przyznawać się, że jest… że potrafi regenerować komórki swojego ciała.
— Żartujesz? On się z niczym nie sypnął. On to zrobił celowo, Ras.
— Dawał nam do zrozumienia…
— Zawierzył nam swoje życie. Nie zauważyłeś, jak przez cały dzień taksował wszystkich wzrokiem? Jaad nas wybrał, mój fraa.
— No, jeśli to prawda, to czuję się zaszczycony.
— Ciesz się, dopóki możesz, bo takie zaszczyty zawsze wiążą się z obowiązkami.
— Jakie obowiązki masz na myśli?
— Skąd miałbym wiedzieć? Chodzi mi tylko o to, że nie bez powodu został powołany. Ma jakąś rolę do odegrania, zaczyna sobie opracowywać strategię i my staliśmy się jej częścią. Jego żołnierzami. Jego pionkami.
Zaniemówiłem. Miałem mętlik w głowie.
Nagle przypomniałem sobie coś, co ułatwiło mi życie.
— Już wcześniej byliśmy pionkami — powiedziałem.
— To prawda. Ale mając wybór, wolę być pionkiem kogoś, kogo przynajmniej widzę.
Pierwszy raz od poprzedniej nocy Lio posłał mi swój stary, znajomy uśmiech. Przez cały dzień był poważny jak nigdy przedtem — ale namalowane na kadłubie statku zniszczone planety (jeśli nie mylił się w interpretacji rysunku) z pewnością nie dawały mu powodów do radości.
My, deklaranci, lubiliśmy sobie wmawiać, że żyjemy prosto i skromnie, w odróżnieniu od bazyjskich prałatów, którzy paradowali w jedwabnych szatach, otuleni chmurami kadzidlanego dymu. Ale przynajmniej nasze siedziby budowaliśmy z kamienia, dzięki czemu nie wymagały szczególnych zabiegów konserwacyjnych. Ten klasztor był cały drewniany: na stoku góry stała mała arka, okolona pierścieniem domów mieszkalnych, tworzących coś w rodzaju klauzury, w środku której biło źródło. Niżej, bliżej drogi, znajdowały się dwa rzędy domków mieszczących cele z piętrowymi pryczami oraz spory gmach z jadalnią i paroma świetlicami. Budynki były zadbane, nie ulegało jednak wątpliwości, że ich rozkład postępuje, i gdyby ludzie je opuścili, najdalej po kilku dekadach z klasztoru zostałby stosik drewna na opał.
Nie udało nam się zobaczyć, jak mieszkają mnisi. Do naszej dyspozycji oddano schludne, czyste cele o ścianach i pryczach upstrzonych graffiti pozostawionymi przez dzieci, które w lecie zwalały się tu całymi autokarami. Właściwie mieliśmy szczęście, że się na nie nie napatoczyliśmy: poprzednia grupa wyjechała zaledwie dwa dni wcześniej, a następna, chociaż już zapowiedziana, jeszcze się nie zjawiła. Z liczącego pół tuzina personelu cztery osoby wróciły na okres tej przerwy do miasta; pozostała dwójka (razem z bazyjskim kapłanem opiekującym się azylem) przygotowała nam niewyszukaną kolację. Zostawiliśmy bagaże w celach, odświeżyliśmy się w zbiorowych łazienkach i spotkaliśmy w jadalni, gdzie zasiedliśmy przy składanych stolikach — całkiem podobnych do tych, które podczas apertu wystawialiśmy przed bramę koncentu. Pachniało jak w sklepie malarskim.
Powiedziano nam, że w klasztorze mieszka czterdziestu trzech mnichów — niewielu, z punktu widzenia deklarantów, u których liczebność pojedynczych kapituł sięgała setki. Czterech z nich dołączyło do nas przy kolacji. Nie byliśmy pewni, czy mają jakiś szczególny status, jak u nas hierarchowie, czy po prostu tylko tę czwórkę zaintrygowali niezapowiedziani goście. Wszyscy mieli siwe brody i koniecznie chcieli poznać fraa Jaada. Rytualna bazyjska odmiana orthyjskiego zgadzała się z naszą mniej więcej w siedemdziesięciu procentach.
Po rozmowie, jaką niedawno odbyłem z Lio, można by się spodziewać, że obaj będziemy chcieli siedzieć jak najbliżej fraa Jaada, tymczasem woleliśmy trzymać się od niego z daleka — jak tajni agenci ze szpilu, którzy zgrywają twardzieli i nie chcą się zdradzić. Tuż przed rozpoczęciem kolacji do jadalni wparował Arsibalt w towarzystwie setników; do ostatniej chwili siedzieli nad jakąś calcą w jednym z domków gościnnych. Arsibalt miał obłęd w oczach; było widać, że koniecznie chciałby z kimś pogadać. Dopiero pod wieczór udało mu się obejrzeć naszą tabliczkę fotomnemoniczną: zobaczył dowód geometryczny wyrysowany na kadłubie statku Kuzynów i teraz sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał eksplodować. Zrobiło mi się go żal, kiedy w jadalni stanął przed wyborem: usiąść ze mną i Lio czy z fraa Jaadem i bazyjskimi mnichami. Widząc jego wahanie, Ferman Beller wstał i przywołał go skinieniem ręki. Nie chcąc go urazić, Arsibalt dołączył do niego przy stole.
Zawsze rozpoczynaliśmy posiłki inwokacją do saunty Cartas. Z grubsza rzecz biorąc, idea tego hołdu przedstawiała się następująco: nasze umysły karmią się ideami wielkich myślicieli, wywodzących się od Cnoüsa, ale w kwestii strawy fizycznej dla naszych ciał jesteśmy uzależnieni od siebie nawzajem i połączeni Dyscypliną Cartaską. Co innego deolatrzy — u nich każdy odłam miał własne rytuały związane z posiłkami. Ortodoksja bazyjska była religią postagrarną, w której symboliczna ofiara zastąpiła prawdziwą: siadając do stołu, odgrywali najpierw ilustrującą to krótką scenkę, a następnie przez chwilę wysławiali swojego Boga, prosząc Go o różne dobra i usługi. Opiekun azylu odruchowo rozpoczął odprawianie ofiary, ale w połowie stracił pewność siebie, widząc, że deklaranci, zamiast pochylić kornie głowy, przyglądają mu się z zaciekawieniem. Wątpię, żeby się przejął naszą niewiarą w jego Boga (do tego musiał być przyzwyczajony); podejrzewam raczej, że odczuł zakłopotanie na myśl o tym, że popełnia faux pas. Dlatego, kiedy skończył, poprosił nas o tradycyjne matemowe błogosławieństwo. Brakowało nam altów i sopranów, zdołaliśmy jednak zebrać dość tenorów, barytonów i basów, żeby odśpiewać wiekową, prostą inwokację do Cartas. Fraa Jaad dudnił takim burdonem, że — mógłbym przysiąc! — zastawa wibrowała na stołach.
Mnisi byli zachwyceni i po naszej inwokacji zaśpiewali we czterech swoją własną, równie starą modlitwę. Musiała się wywodzić z początków ich tradycji monastycznej, niedługo po upadku Bazu, ponieważ użyty w niej starorthyjski niczym nie różnił się od naszego. Zresztą melodia również zdradzała, że skomponowano ją, zanim muzyczne drogi matemów i klasztorów na dobre się rozeszły. Gdybym nie wsłuchał się w słowa, mógłbym wziąć modlitwę za jedną z naszych kompozycji.
Rozmowy przy kolacji musiały brzmieć miałko i nieciekawie w porównaniu z wydarzeniami ostatnich dwudziestu czterech godzin — szczególnie że musieliśmy mówić po fluksyjsku i unikać wszelkich wzmianek o statku, które mogłyby dojść do uszu naszych gospodarzy. Siedziałem sfrustrowany, znudzony i senny; prawie się nie odzywałem. Cord i Rosk rozmawiali bez przerwy. Nie byli religijni i było po nich widać, że czują się w takim miejscu niezręcznie. Jedna z młodych kobiet z personelu nie szczędziła wysiłków, żeby okazać im gościnność, ale jej trud przynosił skutek odwrotny do zamierzonego. Sammann bawił się swoim piszczkiem, który w jakiś sposób udało mu się podłączyć do systemu łączności w azylu. Barb wyszperał gdzieś regulamin obozowiska i uczył się go na pamięć. Nasi trzej setnicy usiedli razem i rozmawiali między sobą: nie znali fluksyjskiego i nie roztaczali uroku tysięcznika, który fraa Jaadowi zapewnił zainteresowanie mnichów. Arsibalt dyskutował o czymś z Fermanem. Widząc, że Cord i Rosk przysuwają się do nich i strzygą uszami, również podszedłem bliżej. Ferman najwyraźniej rozmyślał o krakersach i chciał się dowiedzieć o nich jak najwięcej. Z braku innej rozrywki Arsibalt postanowił przedstawić mu tradycyjną calcę nazywaną „Mucha, nietoperz i dżdżownica”, która służyła zapoznaniu fidów z krakerską koncepcją czasu i przestrzeni.
— Widzisz tę muchę łażącą po stole? — zapytał. — Nie, nie płosz jej. Przyjrzyj jej się. Zobacz, jakie ma wielkie oczy.
Ferman Beller posłusznie zerknął na muchę, po czym znów wlepił wzrok w talerz.
— Wyglądają, jakby stanowiły połowę jej ciała — przyznał.
— Składają się z tysięcy osobnych oczu — mówił dalej Arsibalt. — Na dobrą sprawę nie powinny działać. — Wziął zamach, omal nie trafiając mnie przy tym w twarz. — Kiedy zamacham ręką tutaj, w dużej odległości, mucha się tym nie przejmie. Wie, że nic jej nie grozi. Dopiero kiedy przysunę rękę…
Przeniósł dłoń nad stół. Mucha odleciała.
— …jej mikroskopijny muszy mózg odbiera sygnały od tysięcy oddzielnych prymitywnych oczu i w jakiś sposób scala je w poprawny obraz, który nie jest po prostu przestrzenny, lecz czasoprzestrzenny. Mucha wie, gdzie znajduje się moja ręka, i ma świadomość, że jeśli dalej będzie się poruszać tym torem, zgniecie ją. Dlatego postanawia zmienić miejsce pobytu.
— Myślisz, że Kuzyni też mają takie oczy? — spytał Beller.
Arsibalt zrobił unik:
— Może są jak nietoperze? Nietoperz wykryłby moją rękę, nasłuchując echa.
— Niech ci będzie. — Beller wzruszył ramionami. — Może Kuzyni piszczą jak nietoperze.
— Weźmy pod uwagę także to, że kiedy poruszam się, żeby zgnieść muchę, moje ciało wprawia stół w wibracje, które jakaś żywa istota, nawet głucha i ślepa, jak dżdżownica, mogłaby poczuć…
— Do czego zmierzasz?
— Proponuję ci mały eksperyment myślowy. Rozważmy protyjską muchę, muchę w postaci czystej. Muchę doskonałą.
— Czyli?
— Złożoną z samych oczu. Żadnych innych organów zmysłów.
— W porządku — zgodził się dobrodusznie Beller. — Rozważam ją.
— Dalej: protyjski nietoperz.
— Same uszy?
— Właśnie. I protyjska dżdżownica.
— Sam… zmysł dotyku?
— Tak. Nie ma oczu, nie ma uszu, tylko skórę.
— Chcesz w ten sposób obskoczyć wszystkie pięć zmysłów?
— Nie, to by było nudne. Trzy wystarczą. Umieszczamy muchę, nietoperza i dżdżownicę w jednym pomieszczeniu, razem z jakimś przedmiotem. Powiedzmy… z zapaloną świecą. Mucha widzi światło. Nietoperz piszczy i słyszy odbity dźwięk. Dżdżownica wyczuwa ciepło, a jeśli podpełznie bliżej i dotknie świecy, pozna jej kształt.
— Przypomina mi to starą przypowieść o sześciu ślepcach i…
— Właśnie że nie! To zupełnie co innego. Ślepcy mają te same narządy zmysłów…
Beller pokiwał głową, dostrzegając swoją pomyłkę.
— To prawda. Mucha, nietoperz i dżdżownica mają różne.
— Ślepcy nie mogą się dogadać, czym jest przedmiot, który wyczuli dotykiem…
— A mucha, nietoperz i dżdżownica się dogadają? — Beller uniósł brwi.
— Słyszę w twoim głosie powątpiewanie — i słusznie. Ale cała trójka bada ten sam przedmiot, prawda?
— Naturalnie. Nie rozumiem jednak, co chcesz powiedzieć przez to, że się dogadają.
— Fascynujące pytanie… Zbadajmy je dokładniej. Tylko proponuję najpierw zmienić nieco reguły gry. Podnieść stawkę. Umówmy się, że przedmiot na środku pokoju nie jest już świecą, lecz pułapką.
— Pułapką?! — Beller parsknął śmiechem.
Arsibalt spojrzał na niego z dumą.
— Po co nam pułapka? — zdziwił się Beller.
— Stanowi zagrożenie. Jeżeli mucha, nietoperz i dżdżownica nie zdołają się porozumieć, zginą.
— Dlaczego pułapka, a nie po prostu czyjaś ręka, która zamierza je złapać?
— Myślałem o tym, ale musimy dać fory nieszczęsnej dżdżownicy, która w porównaniu z pozostałą dwójką bardzo wolno odbiera bodźce.
— No dobrze. Spodziewam się, że prędzej czy później cała trójka wpadnie w pułapkę.
— Są bardzo inteligentne.
— Mimo to…
— No dobrze, powiedzmy w takim razie, że znajdują się w olbrzymiej jaskini, w której roi się od much, nietoperzy i dżdżownic. Są ich miliony, a po całej jaskini ktoś porozrzucał tysiące pułapek. Kiedy jakaś ofiara wpada w pułapkę i ginie, reszta to widzi i się uczy.
Beller przetrawiał słowa Arsibalta, biorąc dokładkę jarzyn.
— Wydaje mi się, że rozumiem, do czego zmierzasz. Po upływie dostatecznie długiego czasu, kiedy śmierć zbierze wystarczająco obfite żniwo, muchy nauczą się rozpoznawać pułapki po wyglądzie, nietoperze po echu, a dżdżownice po dotyku.
— Powiedzmy, że pułapki podkładają bezlitośni eksterminatorzy, którym zależy na wybiciu szkodników do nogi. Co rusz wymyślają nowe albo zmieniają coś w starych.
— Muchy, nietoperze i dżdżownice muszą być w takim razie bardzo cwane, żeby rozpoznawać zmieniające się pułapki.
— Ale taka pułapka może wyglądać zupełnie dowolnie! Muszą obserwować wszystko, co pojawia się w ich otoczeniu, i decydować na bieżąco, czy jeden albo drugi obiekt może się okazać pułapką.
— Rozumiem.
— Niektóre pułapki są zawieszone na sznurkach. Dżdżownice nie mogą ich dosięgnąć ani wyczuć ich drgań.
— No to mają pecha.
— Muchy nie widzą po ciemku.
— Szkoda mi ich.
— A w niektórych rejonach jaskini panuje taki zgiełk, że nietoperze nic nie słyszą.
— Czyli, jeśli chcą żyć, muszą się nauczyć współpracować.
— Jak? — To był dźwięk potrzasku Arsibalta zatrzaskującego się na nodze Bellera.
— Chyba… powinny się porozumieć.
— No dobrze… Co dokładnie ma powiedzieć dżdżownica nietoperzowi?
— A co to ma wspólnego z Kuzynami?
— Wszystko!
— Myślisz, że Kuzyni są hybrydą muchy, nietoperza i dżdżownicy?
— Oni nie. My tak.
— No, ja nie mogę… — poskarżył się Beller.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu. Arsibalt rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć „Przecież prościej już się nie da!”.
— Wyjaśnij mi to, proszę — powiedział Beller. — Nie jestem przyzwyczajony do takich rozważań, szybko się męczę.
— Nie, ty mi to wyjaśnij. Co powie dżdżownica do nietoperza?
— Przecież dżdżownice nie mówią!
— To kwestia drugorzędna. Z czasem mogły się nauczyć układania ciała w różne kształty rozpoznawalne dla much i nietoperzy.
— W porządku, niech pomyślę… Mucha może zlecieć na dół, przysiąść na ciele dżdżownicy i łażąc po niej w umówiony sposób, coś jej przekazać. Każde z nich mogłoby chyba wymyślić sygnały wykrywalne dla pozostałych, w parach: dżdżownica-nietoperz, nietoperz-mucha i mucha-dżdżownica.
— Zgadza się. Wróćmy do mojego pytania: co sobie powiedzą?
— Zaraz, Arsibalcie, nie tak prędko. Zgadzamy się, że dżdżownica może ułożyć się na ziemi w kształt C albo S, rozpoznawalny dla obserwującej ją z góry muchy. Ale to tylko alfabet, nie język.
Arsibalt wzruszył ramionami.
— Języki wykształcają się z czasem. Pokrzykujące na siebie nawzajem małpy wypracowują prymitywny kod, żeby powiedzieć „Pod kamieniem siedzi wąż” czy coś w tym guście.
— Wszystko pięknie, dopóki twój świat ogranicza się do węży i kamieni.
— Świat w naszym eksperymencie myślowym składa się z ogromnej jaskini o nieregularnym kształcie, w której porozrzucane są pułapki: niektóre świeżutkie i wciąż niebezpieczne, inne stare, zużyte i niegroźne.
— Usilnie próbujesz dać mi do zrozumienia, że te pułapki to urządzenia mechaniczne. Chcesz przez to powiedzieć, że są przewidywalne?
— Gdybyśmy ty albo ja je obejrzeli, moglibyśmy się domyślić, jak działają.
— Wobec tego wszystko sprowadza się do rozpracowania mechanizmu: ta zębatka zahacza tę, ta z kolei uruchamia tłok połączony ze sprężyną…
— Owszem. — Arsibalt skinął głową. — Tego rodzaju informacje muszą sobie przekazywać muchy, nietoperze i dżdżownice, żeby odróżnić pułapki od nie-pułapek.
— Skoro małpy na drzewach dogadały się, który wyraz ma oznaczać kamień, a który węża, one również wypracują symbole lub słowa na określenie tłoków, przekładni i tak dalej.
— Czy to wystarczy?
— Nie, jeśli mechanizm będzie skomplikowany. Powiedzmy, że są w nim dwa koła zębate. Znajdują się blisko siebie, ale nie na tyle, żeby ich zęby mogły o siebie zaczepić.
— Bliskość. Odległość. Miara. Jak dżdżownica ma zmierzyć odległość między dwoma tłokami?
— Wyciągając maksymalnie ciało.
— A jeśli to nie wystarczy?
— Może pomierzyć większą odległość, jeśli zapamięta, ile razy musiała się wyciągnąć.
— A nietoperz?
— Porówna odstęp między usłyszeniem echa odbitego od jednego i drugiego tłoka.
— Mucha?
— To proste: wystarczy, że porówna wielkość obrazów przekazywanych z oczu do mózgu.
— Pięknie. Powiedzmy zatem, że cała trójka pomierzyła odległość między dwoma tłokami. Każde po swojemu. Jak mogą porównać swoje notatki?
— Dżdżownica przełoży wynik pomiaru na ten swój cielesny alfabet.
— A co powie jedna mucha do drugiej, kiedy zobaczy taką dżdżownicę?
— Nie wiem.
— Powie tak: „Dżdżownica próbuje nam chyba zakomunikować jakieś swoje dżdżownicowe przemyślenia, ale ponieważ nie pełzam po ziemi i nie wyobrażam sobie, jak to jest być ślepym, nie mam zielonego pojęcia, co właściwie chce nam w ten sposób przekazać!”.
— No przecież dawno o tym mówiłem — poskarżył się Beller. — Muszą wypracować wspólny język, bo sam alfabet nie wystarczy.
— Jaki to musiałby być język?
Beller się zamyślił.
— Co próbują sobie przekazać? — podpowiedział mu Arsibalt.
— Geometria trójwymiarowa — odparł Beller. — Plus informacja o czasie, ponieważ elementy mechanizmu się poruszają.
— Cokolwiek dżdżownica powie musze, mucha nietoperzowi, a nietoperz dżdżownicy, zabrzmi jak bełkot — mówił dalej Arsibalt, naprowadzając Bellera na właściwe skojarzenia.
— Tak jakby ślepcowi opowiadać o kolorze niebieskim.
— Otóż to. Wszystko będzie dla nich bez znaczenia, poza opisem geometrii i czasu. To ich jedyny potencjalnie wspólny język.
— Przypomniał mi się dowód geometryczny narysowany na burcie statku Kuzynów — powiedział Beller. — Chcesz powiedzieć, że my i oni jesteśmy jak dżdżownice i nietoperze? Że możemy się porozumieć wyłącznie za pośrednictwem geometrii?
— Nie, wcale nie o to mi chodziło.
— A o co w takim razie?
— Wiesz, w jaki sposób wyewoluowały organizmy wielokomórkowe?
— No… jednokomórkowce łączyły się w większe skupiska, żeby czerpać z tego korzyści?
— Tak. Zdarzało się też, że jedne z nich wchłaniały inne.
— Słyszałem o tym.
— Tak właśnie działa nasz mózg.
— Co takiego?!
— Nasz mózg to takie muchy, dżdżownice i nietoperze, które zebrały się do kupy, bo uznały, że tak będzie dla nich lepiej. I te różne części naszego mózgu nieustannie się porozumiewają; przekładają to, co postrzegają, na wspólny język geometrii. Tak funkcjonuje mózg. Na tym polega świadomość.
Beller najpierw pohamował chęć panicznej ucieczki z krzykiem (co zajęło mu parę sekund), a potem zamyślił się nad słowami Arsibalta (co trwało kilka dobrych minut). Arsibalt nie spuszczał go z oka.
— Nie mówisz chyba dosłownie? — upewnił się Beller.
— Oczywiście, że nie.
— Ulżyło mi.
— Twierdzę jednak, że pod względem funkcjonalnym nasz mózg byłby nie do odróżnienia od mózgu, który ewoluował w przedstawiony przeze mnie sposób.
— Ponieważ musi cały czas przetwarzać informacje, tylko po to…
— Żebyśmy byli istotami rozumnymi. Świadomymi. Musimy nieustannie analizować nasze wrażenia zmysłowe i tworzyć z nich spójny model nas samych i naszego otoczenia.
— To o tym mówiłeś wcześniej? Przy krakersach?
— W pewnym przybliżeniu… — Arsibalt pokiwał głową. — Można powiedzieć, że to koncepcja postkrakerska. Metateorycy, którzy znaleźli się pod silnym wpływem krakersów, zaczęli posługiwać się taką argumentacją w późniejszym okresie, mniej więcej w czasie Pierwszego Zwiastuna.
Beller nie potrzebował chyba tak szczegółowych objaśnień, ale porozumiewawcze spojrzenie Arsibalta potwierdziło moje wcześniejsze podejrzenia: czytał o tym przy okazji analizowania późnych prac Evenedryka. Odczekałem jeszcze chwilę, aż jego dialog z Bellerem zacznie tracić impet, po czym udałem się prosto do swojej celi, gdzie planowałem długi, pokrzepiający sen. Tymczasem Arsibalt, poruszając się z niezwykłą u niego prędkością, dopadł mnie zaraz po wyjściu z jadalni.
— Co ci chodzi po głowie? — zapytałem.
— Przed kolacją setnicy zrobili taką małą calcę…
— Zauważyłem.
— Liczby się nie zgadzają.
— Jakie liczby?
— Statek jest za mały, żeby w rozsądnym czasie przemieszczać się między gwiazdami. Nie pomieściłby tylu bomb atomowych, żeby rozpędzić się do prędkości relatywistycznej.
— Hmm… Może odłączył się od statku-matki, którego jeszcze nie widzieliśmy i który jest wystarczająco duży?
— Nie wygląda na tego rodzaju pojazd. Sam w sobie jest ogromny, mógłby pomieścić dziesiątki tysięcy ludzi.
— Za duży na wahadłowiec, za mały na statek międzygwiezdny…
— Otóż to.
— Ale coś mi się widzi, że ci setnicy oparli się na licznych aksjomatach, nie próbując ich weryfikować.
— To celny zarzut — przyznał Arsibalt, wzruszając ramionami. Widziałem po nim, że ma w zanadrzu jeszcze jakąś inną hipotezę.
— No dobrze — powiedziałem. — A co ty o tym sądzisz?
— Że statek przybył z innego wszechświata. I że to dlatego powołali fraa Paphlagona.
Stanęliśmy przed drzwiami mojej celi.
— Ja się gubię już w naszym kosmosie — przyznałem. — Nie wiem, czy o tej porze powinienem w ogóle rozważać istnienie innych wszechświatów.
— W takim razie dobranoc, fraa Erasmasie.
— Dobranoc, fraa Arsibalcie.
Obudziły mnie dzwony. Nie rozumiałem ich kadencji, ale po chwili przypomniałem sobie, gdzie jestem, i zrozumiałem, że nie są to dzwony koncentowe, tylko klasztorne, bezlitośnie budzące mnichów do jakiegoś porannego rytuału.
Przez noc w mojej głowie zapanował połowiczny ład. Wiele nowych idei, zdarzeń, ludzi i obrazów, napierających na mnie dzień wcześniej, udało mi się uporządkować — jak zapisane arkusze, które zostały zrolowane i upchnięte do właściwych przegródek. Chociaż tak naprawdę nic przecież nie zostało rozstrzygnięte; wszystkie pytania, dręczące mnie, gdy przykładałem głowę do poduszki, nadal czekały na odpowiedź. Ale potem, kiedy zapadłem w sen, mój mózg intensywnie zmieniał się w taki sposób, żeby dostosować się do nowego kształtu mojego świata. To chyba dlatego, kiedy śpimy, nie robimy nic innego: praca wre.
Dzwony ucichły i po jakimś czasie nie wiedziałem już, czy nadal je słyszę, czy tylko po prostu dzwoni mi w uszach. Trwał tylko jeden niski ton, mocny, niewzruszony, przytłumiony odległością. Wiedziałem, że słyszę go od wielu godzin; że w tych na wpół sennych chwilach, gdy przewracałem się na drugi bok albo podciągałem wyżej koc, słyszałem go, zastanawiałem się nad nim i znów zapadałem w sen. Pierwszym i najbardziej oczywistym podejrzanym był jakiś nocny ptak, ale tak basowy dźwięk nie mógł się wydobywać z ptasiego gardła: miałem wrażenie, jakby ktoś grał na dziesięciometrowym flecie w połowie wypełnionym wodą i kamieniami. Zresztą ptaki rzadko siedzą w jednym miejscu i hałasują przez pół nocy. W takim razie jeśli nie ptak, to jakiś spory płaz, stęskniony partnerki, przycupnięty na kamieniu obok źródła i wydmuchujący powietrze z rozedrganego rezonatora. Ale nie, dźwięk był zbyt regularny. Powtarzalny. Jak pomruk generatora; rechot pompy nawadniającej pracującej gdzieś w dolinie; wizg pneumatycznych hamulców ciężarówki na stromym zjeździe.
Ciekawość i pełny pęcherz nie dały mi już zasnąć. W końcu wstałem (po cichu, żeby nie obudzić Lio) i ściągnąłem koc z koi. Zamierzałem się nim owinąć, ale zawahałem się, kiedy przypomniałem sobie, że powinienem ubierać się jak mieszkańcy extramuros. W półmroku przedświtu nawet nie widziałem stosu, na który wieczorem zrzuciłem spodnie, bieliznę i całą resztę, wróciłem więc do planu A: ściągnąłem koc z pryczy, owinąłem się nim i wyszedłem.
Wydawało mi się, że dźwięk dobiega ze wszystkich kierunków jednocześnie. Zanim skorzystałem z latryny, wyszedłem z niej i dałem się owionąć rześkiemu powietrzu poranka, wtedy zorientowałem się, skąd naprawdę dochodzi: od strony muru oporowego, który mnisi wybudowali na stromiźnie, żeby zapobiec osunięciu się drogi. Ruszyłem w jego kierunku, gdy nagle pojaśniało mi w głowie i nie pojmowałem już, jak mogłem sobie wyobrażać, że słyszę płaza albo ciężarówkę. To był ludzki głos. Ktoś śpiewał — a właściwie zawodził basem, utrzymując tę samą nutę, odkąd się obudziłem.
Melodia minimalnie się zmieniła — więc jednak nie był to po prostu burdonowy ton, tylko prawdziwa pieśń. Chociaż śpiewana w bardzo, bardzo wolnym tempie.
Nie chcąc przestraszyć fraa Jaada ani — tym bardziej — mu przeszkadzać, zatoczyłem łuk po miękkiej, wilgotnej trawie, przeszedłem przez strzelnicę i w ten sposób zobaczyłem go z odległości kilkuset stóp. Proste odcinki muru oporowego były połączone pękatymi basztami o płaskich szczytach, mierzących około czterech stóp średnicy. Fraa Jaad wyratował z bagażu swój zawój, napuszył go do zimowej grubości, otulił się nim i wspiął się na basztę, skąd miał piękny widok na południową pustynię. Klęczał tam w tej chwili, siedząc na piętach, z rozłożonymi rękami. Po lewej stronie niebo miało świetlisty odcień fioletu, który zmył z niego gwiazdy. Po prawej nadal świeciły najjaśniejsze gwiazdy i jedna planeta, zmagając się ze światłem nadchodzącego dnia i poddając mu się po kolei w miarę upływu czasu.
Mógłbym tak stać i patrzeć godzinami. Przyszło mi do głowy coś, co mogło być wyłącznie moim złudzeniem: że fraa Jaad śpiewa pieść kosmograficzną, requiem dla pożeranych przez świt gwiazd. Z całą pewnością tempo tej muzyki było prawdziwie kosmograficzne; niektóre nuty trwały dłużej, niż ja potrafiłem wstrzymać oddech. Fraa Jaad musiał opanować jakąś sztuczkę, która pozwalała mu jednocześnie śpiewać i oddychać.
W klasztorze (za moimi plecami, nieco powyżej mnie) zabrzmiał pojedynczy dzwon i śpiewana przez samotnego kapłana starorthyjska inwokacja. Odpowiedział jej chór głosów. Musiało to być wezwanie na jakiś poranny ryt. Byłem niepocieszony, że ceremonia mnichów zakłóca śpiew fraa Jaada, ale musiałem przyznać, że gdyby Cord zbudziła się i przyszła posłuchać, miałaby problem z odróżnieniem ich. Wiedziałem, że śpiew fraa Jaada wywodzi się z tysiącletnich badań teorycznych, zespolonych z równie wiekową tradycją muzyczną. Ale po co w ogóle mieszać teorykę do muzyki? Po co zarywać noc, przesiadywać do rana w pięknym miejscu i śpiewać takie pieśni? Istnieją przecież łatwiejsze sposoby na dodanie dwóch do dwóch.
Śpiewałem basem od pamiętnej wiosny sprzed sześciu lat, kiedy to spadłem z sopranów jak po schodach. W mojej okolicy śpiewanie basem zwykle oznaczało długotrwałe podtrzymywanie burdonowych tonów. Kiedy człowiek przez trzy godziny trzyma jedną i tę samą nutę, coś się dzieje z jego mózgiem — zwłaszcza kiedy wpadnie w rezonans z otaczającymi go śpiewakami i razem dostroją się do naturalnej częstotliwości drgań tumu (nie mówiąc już o tysiącach beczek ustawionych pod ścianami). Całkiem poważnie myślę, że drgania mózgu wywołane falami akustycznymi prowadzą do zmian w jego funkcjonowaniu. I gdybym był starym, szczerbatym tysięcznikiem (a nie dziewiętnastoletnim dziesiętnikiem), może wystarczyłoby mi pewności siebie, żeby twierdzić, że w takim stanie mózg może snuć rozważania, do których w innej sytuacji nie byłby zdolny. Chodzi mi o to, że fraa Jaad nie zarwał całej nocy po prostu dlatego, że lubił muzykę — ale dlatego, że coś robił.
Zostawiłem go i poszedłem się przejść. Wschodziło słońce. Dobiegający z jadalni szczęk zastawy świadczył o tym, że personel azylu przygotowuje śniadanie. Wróciłem więc do celi, przebrałem się i poszedłem pomóc. Pod pewnymi względami byłem extramuros bezradny jak dziecko, ale gotować umiałem. Fraa Jaad i pozostali pomału, pojedynczo przesączali się do kuchni i również próbowali pomagać, dopóki ich nie wygoniono do jedzenia.
Poza czwórką mnichów, którzy poprzedniego wieczoru zjedli z nami kolację, na śniadaniu pojawiło się jeszcze trzech nowych — w tym jeden staruszek, który koniecznie chciał rozmawiać z fraa Jaadem, chociaż mocno niedosłyszał. Reszta deklarantów zostawiła ich w spokoju: skoro mnisi najwyraźniej czuli się zaszczyceni, mogąc porozmawiać z tysięcznikiem, czemu mielibyśmy im w tym przeszkadzać? Drugiej szansy nie będą mieli.
Na zakończenie śniadania podarowali nam książki. Pozwoliłem Arsibaltowi przyjąć je w naszym imieniu i wygłosić zgrabne podziękowanie. Jego słowa tak bardzo przypadły im do gustu, że aż poczułem się nieswojo, ponieważ Arsibalt zachęcał ich usilnie do doszukiwania się naturalnych podobieństw między nami i nimi — ale nic złego z tego nie wynikło. Mnisi byli dla nas dobrzy, przyjęli nas z otwartymi ramionami i nie oczekiwali niczego w zamian (dałbym sobie głowę uciąć, że państwo sekularne wynagrodzi im wszelkie trudy), i właśnie dlatego przemowa Arsibalta tak mnie zaniepokoiła: zdawało się, że podkreśla w niej możliwość rewanżu z naszej strony — w postaci przyszłych kontaktów. Na szczęście, kiedy kopnąłem go w kostkę, chyba zrozumiał aluzję. Parę minut później schodziliśmy po zboczu góry. Otrzymane od mnichów księgi uzupełniły przenośną biblioteczkę Arsibalta.