Część 10 MESSAL

Loryta: Członek zakonu założonego przez sauntę Lorę, która uważała, że wszystkie pomysły, jakie człowiek jest w stanie sformułować, zostały już w przeszłości zdefiniowane. Loryci jako historycy idei pomagają innym deklarantom w pracy, uświadamiając im istnienie podobnych idei w przeszłości, dzięki czemu nikt nie musi drugi raz wynajdować koła.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


— Geometrzy mają nas na widelcu, jak ciekawy okaz przyrodniczy przyszpilony do stołu — powiedziała Ignetha Foral, kiedy podaliśmy zupę. — Mogą nas do woli kłuć i poszturchiwać i obserwować nasze reakcje. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z ich obecności na orbicie, domyślaliśmy się, że wkrótce coś się może stać. Potem okazało się, że wydarzenia rozwijają się w otępiająco wolnym tempie. Geometrzy mogą pobierać potrzebną im wodę z komet, inne substancje czerpać z asteroid… Nie mogą natomiast, jak domniemywamy, zrobić jednej rzeczy: rozpocząć międzygwiezdnej podróży. Nie jest jednak wcale pewne, że im do tego spieszno.

W tym miejscu zrobiła przerwę, żeby zwilżyć gardło. Błysnęła bransoletka na przegubie jej dłoni — droga, nie tandetna. Słowa Tulii sprzed paru miesięcy, z Edhara, potwierdzały się w każdym calu: Ignetha Foral pochodziła z zamożnego klanu miastowych, od wieków związanego ze światem matemowym. Nie do końca rozumiałem, dlaczego znalazła się w Tredegarhu i nosiła tytuł „pani sekretarz”. Z informacji Tulii wynikało, że Niebiański Strażnik pozbawił ją sekularnej posady — ale to już nie była żadna nowina. Zwłaszcza po tym, jak Niebiański Strażnik kilka tygodni temu wyleciał z dwudziestościanu przez śluzę. Może kiedy ja siedziałem na odciętej od świata Ecbie, w państwie sekularnym nastąpiła reorganizacja, ktoś odkurzył Ignethę Foral i znalazł jej nowe zajęcie.

Pani sekretarz napiła się i spojrzała w oczy kolejno wszystkim przy stole.

— Tak przynajmniej odpowiadam moim kolegom, kiedy pytają, po co tracę czas na tym konwoksie — dodała pogodnie.

Fraa Lodoghir roześmiał się tubalnie. Wszyscy poza tym przynajmniej parsknęli śmiechem — poza fraa Jaadem, który wpatrywał się w nią takim wzrokiem, jakby to ona była wspomnianym wyżej okazem przyrodniczym. Ona zaś była dostatecznie bystra, żeby to zauważyć.

— Fraa Jaad… — Pochyliła lekko głowę w sugestii ukłonu. — Na pewno oceniasz fakty w długiej perspektywie czasowej i właśnie myślisz sobie, że moi koledzy cierpią na groźny zespół niedostatku koncentracji. Specjalizuję się w badaniu politycznych mechanizmów tworu, który nazywacie państwem sekularnym. Wielu obywateli tego świata postrzega nasz messal jako marnotrawstwo wybitnych umysłów. Najłagodniejsza ocena, z jaką można się spotkać, to, że stanowi on dogodne miejsce zsyłki osób trudnych w obejściu, zbędnych lub niezrozumianych, które w przeciwnym razie zakłócałyby prace konwoksu. Jak wy, siedzący przy tym stole, odparlibyście argumenty ludzi twierdzących, że nasz messal jest zbędny? Suur Asquin?

Suur Asquin — nasza gospodyni — była aktualną Dziedziczką Fundy Avrachona, czyli jej faktyczną właścicielką. Ignetha Foral wywołała ją pierwszą do tablicy, ponieważ Asquin sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć — ale, jak przypuszczałem, także dlatego, że tak nakazywała etykieta. Suur Asquin zrobiła na mnie dobre wrażenie: pomagała nam przy obiedzie, pracując ręka w rękę ze swoją posługaczką, Tris. Był to pierwszy Messal Wielości Światów, potrzebowaliśmy więc trochę czasu, żeby odnaleźć się w kuchni, nagrzać piec i tak dalej.

— Mam chyba niezasłużoną przewagę nad innymi, pani sekretarz, wynikającą z faktu, że tu mieszkam. Najlepszą odpowiedzią na pytania pani kolegów byłoby oprowadzenie ich po Fundzie Avrachona, która, jak widzieliście, jest czymś w rodzaju muzeum…

Stałem za fraa Lodoghirem, trzymając w splecionych za plecami dłoniach koniec sznura, wchodzącego w dziurę w ścianie i ciągnącego się trzydzieści stóp do kuchni. Ktoś właśnie w tej chwili szarpnął za jego drugi koniec, wzywając mnie. Nachyliłem się nad moim donem, sprawdziłem, że nie muszę mu na razie ocierać podbródka, i obszedłem stół, schodząc z drogi innym posługaczom. Suur Asquin próbowała tymczasem sformułować tezę, że już sama demonstracja rozrzuconych po fundzie przyrządów naukowych powinna przekonać nawet najbardziej sceptycznych statystów, że czysta metateoryka jest warta wsparcia ze strony sekularów. Dokonując oczywistej — moim zdaniem — transkwestacji hipotrochijnej, usiłowała sprowadzić messalową dyskusję na tory czystej metateoryki, co kompletnie mi nie odpowiadało, ale nie mogłem się odzywać niepytany. Doszedłem do wniosku, że chwilowo obejdą się beze mnie. Fraa Tavener (znany również jako Barb) stał za plecami fraa Jaada i patrzył na suur Asquin jak ptak na gąsienicę; nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł ją splantować. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo, ale nie zauważył.

Wyszedłem z jadalni (drzwi były miękko obite, żeby wyciszyć rozmowy) i znalazłem się w korytarzu pełniącym rolę śluzy dźwiękowej, zakończonym drugimi tapicerowanymi drzwiami. Pchnąłem je (były zawieszone wahadłowo i pozbawione klamki) i wszedłem do kuchni. Znienacka ogarnął mnie żar, zgiełk i światło.

Oraz dym, ponieważ Arsibalt coś podpalił. Zacząłem się przesuwać w stronę kubła z piaskiem, ale nie widząc żadnych płomieni, darowałem sobie ten pomysł. Z głośnika dobiegał głos suur Asquin — państwo sekularne przysłało itów, żeby zainstalowali taki system jednostronnej komunikacji, dzięki któremu my w kuchni (oraz inni gdzieś bardzo daleko) słyszeliśmy każde słowo wypowiedziane w messalanie.

— Co się stało? — spytałem.

— Nic. A, o tym mówisz… Spaliłem kotlet. Ale to nic, jest ich więcej.

— To po co mnie ściągnąłeś?

Arsibalt zerknął pokornie na zawieszoną na ścianie deskę, z której zwisało siedem sznurków; sześć z nich było opisanych imionami posługaczy.

— Bo się tu rozpaczliwie nudzę! — odparł. — Ta rozmowa jest beznadziejnie głupia.

— Dopiero się zaczęła. To był tylko wstęp. Wymiana uprzejmości.

— Ja się nie dziwię, że ludzie chcą znieść tradycję messalu. Jeśli to jest miarodajna próbka…

— W jaki sposób miało ci pomóc pociągnięcie za mój sznurek?

— Taka tutejsza tradycja. Czytałem o tym. Jeżeli dialog jest nudny, posługacze okazują swoją dezaprobatę, głosując nogami: wychodzą do kuchni. Donowie powinni to zauważyć.

— Szansa, że to zadziała akurat na tych ludzi, jest równie nikła jak prawdopodobieństwo, że się po tej kolacji nie rozchorują.

— Od czegoś trzeba zacząć.

Podszedłem do deski, wziąłem do ręki kredę i dopisałem „Emman Beldo” przy jedynym nieopisanym sznurze.

— Tak się nazywa?

— Tak. Rozmawiałem z nim po plenum.

— Dlaczego nie pomógł nam z gotowaniem?

— Do jego obowiązków należy między innymi obwożenie pani sekretarz po koncencie. Przyjechali dosłownie pięć minut temu. Poza tym to statysta, a statystom i tak nie wolno gotować.

— Ras ma rację — poparła mnie suur Tris, wchodząc od strony ogrodu z owiniętym w zawój naręczem drewna na opał. — Nawet wy dwaj sprawiacie wrażenie lekko upośledzonych w tej materii.

Otworzyła drzwiczki pieca i obrzuciła palenisko krytycznym spojrzeniem.

— Wkrótce dowiedziemy, co naprawdę jesteśmy warci — zapewnił ją Arsibalt, sięgając po olbrzymi nóż kuchenny, jak wyzwany na pojedynek barbarzyński wojownik. — Piec, produkty, sposób krojenia mięsa… Wszystko tutaj wydaje się nam nowe i dziwne.

Jak na komendę — tak jakby słowo „dziwne” wywołało u nas to samo skojarzenie — spojrzeliśmy z Arsibaltem na ciężki gar z gulaszem, zepchnięty daleko w głąb płyty w nadziei na to, że buchające zeń opary staną się mniej śmierdzące, jeśli będą dolatywać z większej odległości.

Suur Tris poprzesuwała węgle w palenisku i dorzuciła do pieca z taką precyzją, jakby przeprowadzała operację na otwartym mózgu. Wcześniej się z niej podśmiewaliśmy, dopóki nasze własne wysiłki (nakierowane na podobny cel) nie wywołały skutków, jakie zazwyczaj kojarzą się z użyciem strategicznej broni nuklearnej. Od tamtej pory przyglądaliśmy się jej ze skruchą.

— Pani sekretarz dziwnie zagaiła rozmowę — zauważyłem. — Od stwierdzenia, że ten messal to taki kosz na odpadki.

— Nie zgadzam się z tobą — zaoponowała Tris. — Moim zdaniem świetnie to rozegrała. Chce ich zmobilizować.

Była pulchna i niezbyt urodziwa, ale miała osobowość pięknej dziewczyny, ponieważ wychowała się w matemie.

— Ciekawe, czy ta sztuczka zadziała na mojego dona — ciągnąłem. — Chętnie by się stąd wyniósł, żeby móc jadać z fajnymi ludźmi.

Zadzwonił dzwonek. Spojrzeliśmy w jego kierunku: nad siedmioma sznurami wisiało siedem dzwonków, połączonych długimi tasiemkami (przeciągniętymi pod podłogą) z aksamitnymi uchwytami zainstalowanymi pod blatem stołu w messalanie. Pociągając za uchwyt, każdy don mógł dyskretnie przywołać swojego posługacza.

Dzwonek zadźwięczał raz, znieruchomiał, a potem rozdzwonił się przenikliwie, szarpiąc się raz za razem, coraz gwałtowniej, jakby chciał zeskoczyć ze ściany. Był opisany „Fraa Lodoghir”.

Wróciłem do messalanu, podszedłem od tyłu do Lodoghira i pochyliłem się nad nim.

— Wywal tę edharską breję — szepnął. — Jest absolutnie niezjadliwa.

— Powinieneś zobaczyć, jak gotują matarrhici — mruknąłem w odpowiedzi.

Fraa Lodoghir zerknął ponad stołem na deklaranta lub deklarantkę o twarzy zakrytej zawojem (rano tajemnicza postać razem ze mną wzięła udział w przygarnięciu). Naciągnięty z boków głowy materiał tworzył rodzaj tunelu, który następnie został spuszczony na twarz, zostawiając tylko u dołu otwór do przyswajania jedzenia (jeżeli można tak nazwać to, co matarrhici wkładali do ust podczas posiłków).

— Zjem nawet to, co tamten cudak — wysyczał Lodoghir. — Byle nie to świństwo!

Spojrzałem znacząco na fraa Jaada, który jadł, aż mu się uszy trzęsły, po czym skonfiskowałem talerz fraa Lodoghira i cofnąłem się od stołu, cały szczęśliwy, że mam pretekst, żeby wrócić do kuchni.

Wyrzuciłem porcję Lodoghira do śmieci.

— Absolutnie niezjadliwa — powtórzyłem.

— Może powinniśmy mu dosypać jestokeju — zasugerował Arsibalt.

— Albo czegoś mocniejszego.

Zanim jednak zdążyliśmy zaangażować się w realizację tego obiecującego planu, otworzyły się tylne drzwi i do kuchni weszła dziewczyna opatulona hektarem ciężkiego, szorstkiego czarnego zawoju i przewiązana dziesięciomilowym sznurem. W rękach trzymała sferę wgniecioną na podobieństwo miski i pełną zieleniny. Na dworze przykrywała głowę, ale teraz odstawiła sałatkę na stół i odrzuciła kaptur, odsłaniając idealnie gładką kopułę czaszki zroszoną kropelkami potu: dzień był ciepły, a ona za grubo ubrana.

W obecności suur Karvall czuliśmy się znacznie mniej swobodnie niż przy Tris, toteż żartobliwe rozmowy umilkły jak nożem uciął.

— Piękna sałatka — odezwała się Tris. Karvall skrzywiła się i uciszyła ją gestem kościstej, niemal przezroczystej dłoni.

Fraa Lodoghir zaczął mówić. Domyśliłem się, że to dlatego kazał mi zabrać talerz z „breją”.

— Wielość Światów… — Zawiesił głos i czekał, aż przebrzmi echo jego słów. — Brzmi imponująco. Nie mam pojęcia, co te słowa znaczą dla niektórych z was. Sam fakt istnienia Geometrów dowodzi istnienia co najmniej jednego świata innego niż nasz, więc można je rozumieć w całkiem trywialny sposób. Ponieważ jednak wygląda na to, że na tym messalu mam reprezentować proceńczyków, odegram swoją rolę porządnie i powiem tak: z Geometrami nic nas nie łączy. Nie mamy wspólnej kultury ani wspólnych doświadczeń i dopóki to się nie zmieni, nie będziemy mogli się z nimi porozumieć. Dlaczego? Dlatego, że język jest strumieniem symboli, które nie mają żadnego sensu, dopóki nasz umysł ich z czymś nie skojarzy i nie nada im znaczenia. Ten proces nazywa się akulturacją. Przy braku wspólnych doświadczeń nie może być mowy o wspólnocie kultur, a więc także o komunikacji. Ich wysiłki zmierzające do nawiązania kontaktu pozostaną zaś równie niezrozumiałe jak ich dotychczasowe gesty: wypchnięcie Niebiańskiego Strażnika przez śluzę, zrzucenie ofiary morderstwa na ośrodek kultu Oritheny, sztabowanie wulkanu.

Ledwie Lodoghir umilkł, z głośników popłynęły pierwsze komentarze. Ludzie mówili jeden przez drugiego.

— Nie zgadzam się, że ich gesty są niezrozumiałe.

— Musieli przecież oglądać nasze szpile!

— Nie rozumiesz idei Wielości Światów.

Suur Asquin przemówiła ostatnia, najdobitniej ze wszystkich:

— Wiele innych messali zajmuje się tematami, które poruszyłeś, fraa Lodoghirze. Wróćmy jednak do otwierającego dyskusję pytania pani sekretarz: po co nam osobny Messal Wielości Światów?

— Najlepiej byłoby o to zapytać hierarchów, którzy powołali go do istnienia! — odparł nieco pogardliwie Lodoghir. — Jeśli jednak pytasz mnie jako proceńczyka, odpowiedź jest prosta: przybycie Geometrów jest w pewnym sensie eksperymentem laboratoryjnym, idealnie nadającym się do zademonstrowania i analizy poglądów saunta Proca. Według jego filozofii język, komunikacja, a nawet myślenie to manipulacja symbolami, którym znaczenie może przypisać kultura. Tylko kultura. Mam nadzieję, że Geometrzy nie oglądali zbyt wielu naszych szpilów. Groziłoby to skażeniem ich umysłów i zepsuciem eksperymentu.

— A jaki to ma związek z naszym messalem? — zainteresowała się suur Asquin.

— Dobrze wie — zapewniła nas suur Tris. — Pyta tylko po to, żeby na użytek Ignethy Foral wyłożyć kawę na ławę.

— Wielość światów oznacza także wielość kultur, które do tej pory rozwijały się w całkowitej izolacji, w związku z czym nie są w stanie się porozumieć. Przynajmniej na razie.

— Według proceńczyków! — wtrącił ktoś.

Nie rozpoznawszy dziwnego akcentu, doszedłem do wniosku, że przemówił matarrhita.

— Celem messalu jest wobec tego opracowanie oraz, miejmy nadzieję, implementacja strategii dla państwa sekularnego, które przy wsparciu deklarantów byłoby zdolne tę wielość przełamać, czyli w praktyce opracować wspólny język. Kiedy z Wielości Światów narodzi się Jeden Świat, messal straci rację bytu.

— Lodoghir nie cierpi tego messalu — przetłumaczyłem. — I próbuje namówić Ignethę Foral, żeby zupełnie zmienić zakres jego prac w taki sposób, aby proceńczycy mieli na niego decydujący wpływ.

Suur Karvall złościła się, kiedy w ten sposób przekrzykiwaliśmy donów, ale musiała się z tym pogodzić. Staliśmy wokół kuchennego stołu i rozdzielaliśmy przyniesione przez nią jarzyny pomiędzy sześć talerzy z sałatkami — tylko sześć, ponieważ matarrhici najwyraźniej za sałatką nie przepadali.

Kiedy szykowaliśmy kolację, w naszym posługaczowym gronie wybuchła zawzięta dyskusja na temat celowości zapraszania matarrhity. Jedna teoria tłumacząca jego obecność przedstawiała się dość prosto: państwo sekularne było z natury religijne i zażyczyło sobie obecności jakiegoś deolatry. Matarrhici mieli odegrać na konwoksie znacznie większą rolę, niżby to wynikało z ich wpływów w świecie matemowym, a to dlatego, że współpraca z nimi najbardziej odpowiadała gryzipiórkom. Druga teoria potwierdzała natomiast przekonanie Ignethy Foral, jakoby nasz messal był po prostu miejscem zsyłki.

Dobiegający z głośników szczęk naczyń świadczył o tym, że posługacze w messalanie zaczęli zbierać miseczki po zupie. Nastąpiła przerwa w dialogu, usłyszeliśmy jednak swobodny głos starszej kobiety:

— Myślę, że uda mi się uśmierzyć twoje obawy, fraa Lodoghirze.

— Moje gratulacje, prasuur Moyra! — odparł Lodoghir, bez powodzenia siląc się na jowialność. — Nie przypominam sobie jednak, żebym wyrażał tu jakieś obawy.

Moyra była doną Karvall, więc z szacunku dla tej ostatniej na chwilę naprawdę zamknęliśmy jadaczki.

— Jeśli mnie pamięć nie myli, zatroskał się pan, czy aby Geometrzy nie skazili swojej kultury nadmierną liczbą obejrzanych szpilów — przypomniała Lodoghirowi Moyra.

— Naturalnie — przytaknął Lodoghir. — Spotkała mnie kara za dyskusje z lorytką.

Drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Barb z siedmioma miskami.

— Chyba nie powinieneś nazywać mnie lorytką — odparła ostrożnie Moyra. — Lepsza byłaby „metalorytka”. Albo, przez wzgląd na tę szczególną okazję, Lorytka Wieloświatowa.

To wywołało lekkie poruszenie, zarówno w messalanie, jak i w kuchni. Suur Karvall znieruchomiała przy głośniku, zasłuchana. Arsibalt, który właśnie coś siekał, zastygł w bezruchu, z nożem wzniesionym nad deską.

— My, loryci, jesteśmy z natury namolni, kiedy wytykamy naszym rozmówcom, że ktoś już dawno temu wpadł na taki czy inny pomysł — ciągnęła Moyra. — Obawiam się, że jestem teraz zmuszona rozszerzyć naszą tradycyjną domenę i powiedzieć tak: „Ogromnie mi przykro, fraa Lodoghirze, ale taki sam pomysł pewien owadziooki potwór z planety Zarzax wyśnił już przed dziesięcioma milionami lat!”.

Śmiech przy stole.

— Kapitalne! — Zachwycony Arsibalt odwrócił się w moją stronę.

— To utajniona halikaarnijka — powiedziałem.

— Otóż to!

Fraa Lodoghir również to zauważył i szykował się do odparcia ataku.

— Nie masz pewności, że tak było, ponieważ nie możesz porozumieć się z owadziookim potworem ani jego potomkami…

I zaczął wykładać to, co mówił już wcześniej. Podałem sałatkę, licząc na to, że w ten sposób go uciszę. Suur Moyry nie przekonał, a Ignetha Foral spoglądało na niego lodowato.

Tymczasem don Arsibalta, siedzący obok fraa Jaada, nachylił się ku niemu i zaczął coś szeptać. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, wydał mi się dziwnie znajomy, ale dopiero kiedy Arsibalt powiedział mi, jak ma na imię, skojarzyłem, w jakich okolicznościach widziałem go poprzednio: stał samotnie w prezbiterium Saunta Edhara i z zadartą głową patrzył prosto na mnie. To był fraa Paphlagon.

Fraa Jaad skinął głową. Widząc, że Lodoghir pomału traci impet, Paphlagon odchrząknął i wszedł mu w słowo:

— Może przy okazji dowodzenia, że wszystkie dzieła saunta Proca były doskonałe, zajęlibyśmy się jakąś konkretną teoryką?!

Po tych słowach nawet Lodoghir się przymknął i Paphlagon mógł bez przeszkód kontynuować:

— Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zorganizować messal poświęcony Wielości Światów; powód dla niektórych niemal równie fascynujący jak wywody fraa Lodoghira na tematy syntaktyczne; powód czysto teoryczny. Chodzi o to, że Geometrzy są zbudowani z innej materii niż my. Materii niepochodzącej z naszego kosmosu. Co więcej, niedawno otrzymaliśmy wyniki z laboratorium, w którym badano próbki płynu, najprawdopodobniej krwi, z czterech fiolek dostarczonych kapsułą na Ecbę. Płyn w każdej z czterech fiolek jest zbudowany z innej materii. Próbki różnią się między sobą w takim samym stopniu, w jakim różnią się od naszej krwi.

— Fraa Paphlagonie, dowiedziałam się o tym dopiero w drodze na messal — powiedziała Ignetha Foral. — Możesz przybliżyć nam tę kwestię? Co to znaczy, że zawartość fiolek różni się między sobą?

— Jądra atomów w tworzących płyn cząsteczkach są niekompatybilne. — Paphlagon powiódł wzrokiem po twarzach współbiesiadników, odchylił się na oparcie krzesła i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Rozłożył ręce, ustawiając dłonie pionowo jak dwa równoległe ostrza, jakby mówił „wyobraźcie sobie jądro”. — Jądra atomowe powstają w jądrach gwiazd. Kiedy gwiazda umiera, eksploduje i jądra zostają wyrzucone na zewnątrz jak popiół z paleniska. Mają dodatni ładunek elektryczny, dzięki czemu po ostygnięciu przyciągają elektrony i stają się atomami. Dalsze ochłodzenie sprzyja oddziaływaniu między elektronami, które prowadzi do powstania kompleksów nazywanych cząsteczkami i będących budulcem wszystkiego, co znamy. Faktyczne tworzenie świata zaczyna się jednak w jądrach gwiazd, gdzie jądra atomowe powstają zgodnie z regułami obowiązującymi tylko w bardzo gorących i bardzo ciasnych miejscach. Chemia materii, z której jesteśmy zbudowani, w pewien okrężny sposób odzwierciedla te reguły. Zanim nauczyliśmy się wytwarzać nowomaterię, wszystkie jądra atomowe w naszym wszechświecie były skonstruowane zgodnie z tymi uniwersalnymi przepisami. Tymczasem Geometrzy wiedzą o istnieniu czterech innych zestawów takich reguł, niewiele różniących się między sobą, ale zupełnie do siebie nieprzystających. Ba, nie tylko o nich wiedzą, ale są z takich atomów zbudowani!

— Co oznacza, że nauczyli się wytwarzać nowomaterię… — odezwała się suur Asquin. — Albo…

— Albo pochodzą z różnych kosmosów — dokończył fraa Paphlagon. — Wobec czego Messal Wielości Światów wydaje mi się jak najbardziej na miejscu.

— To niezwykłe… — zabrzmiał dźwięczny głos z wyraźnym obcym akcentem. — Niewiarygodne!

Nie widząc, żeby ktoś poruszył ustami, przeprowadziliśmy szybki proces eliminacji i jak jeden mąż spojrzeliśmy na matarrhitę, który na desce w kuchni figurował jako Zh’vaern, bez poprzedzającego imię — i zdradzającego płeć — „fraa” lub „suur”. Poruszył się lekko na krześle (sądząc po głosie, raczej był mężczyzną) i skinął ręką. Jego posługacz, kolumna czarnego materiału, pochylił się nad nim, wypuścił nibynóżkę i zabrał mu sprzed nosa talerz, co sąsiedzi Zh’vaerna przyjęli z wyraźną ulgą.

— Nie wierzę własnym uszom, ale my tu naprawdę całkiem poważnie rozważamy tak niewiarygodną ewentualność jak istnienie innych wszechświatów — ciągnął matarrhita. — I twierdzimy, że to właśnie stamtąd pochodzą Geometrzy!

Miało się wrażenie, że przemawia w imieniu wszystkich siedzących przy stole.

Wszystkich — poza Jaadem.

— Słowa bywają zawodne — powiedział tysięcznik. — Wszechświat z definicji jest tylko jeden. Nie mam na myśli kosmosu, który obserwujemy gołym okiem albo przez teleskop; to tylko jedna z wielu Historii, pojedynczy wątek w przestrzeni Hemna, w której jest ich znacznie więcej. Dla uczestników tych Historii wydają się one odrębnymi kosmosami. Geometrzy pochodzą z innej niż my Historii, ale podróżując, dotarli do naszej i stali się jej częścią.

Rzuciwszy tę bombę, fraa Jaad przeprosił, wstał od stołu i wymknął się do toalety.

— A co to niby miało znaczyć? — zdziwił się fraa Lodoghir. — Gadał jak recenzent literacki!

W jego głosie nie było jednak lekceważenia, lecz szczera fascynacja.

— Możliwe, że ten messai już przekształcił się w ten twór, którego powstanie zapowiadali jego krytycy — zauważyła Ignetha Foral.

I nie czekając, aż ktoś podejmie jej wyzwanie, spróbowała skierować rozmowę na temat badań, które prowadziła dawno temu, jeszcze jako unarystka.

Paphlagon był mężczyzną w siódmej dekadzie życia, z wyglądu raczej imponującym niż atrakcyjnym, z pewnością przyzwyczajonym do tego, że jest najstarszym i najbardziej szanowanym uczestnikiem wszystkich dyskusji, w których bierze udział. Siedział nieruchomo z dyskretnym krzywym uśmiechem na ustach i wpatrywał się w blat stołu. Nie tracąc pogody ducha, pogodził się z rolą tłumacza fraa Jaada.

— Fraa Jaad wspomniał o przestrzeni Hemna — powiedział. — Chyba dobrze się stało, że ten temat wypłynął tak wcześnie. Idea przestrzeni Hemna, zwanej także przestrzenią konfiguracyjną, odzwierciedla sposób myślenia znakomitej większości teorów. W Epoce Praksis stało się oczywiste, że przestrzeń Hemna będzie dla nas lepszym miejscem do prowadzenia prac teorycznych, więc gromadnie się do niej przenieśliśmy. Mówienie o wszechświatach równoległych wydaje się fraa Jaadowi równie niedorzeczne jak nam jego słowa.

— Skoro to takie ważne… — zgodziła się Ignetha Foral. — Może zrobiłbyś nam krótkie wprowadzenie?

Paphlagon znów uśmiechnął się po swojemu, kąśliwie, i westchnął.

— Pani sekretarz… Postaram się w taki sposób streścić tę ideę, żeby nasz messal nie przerodził się w roczny suwin teoryczny.

I z radością rozpoczął wykład wstępny na temat przestrzeni Hemna. Nauczył się zerkać pytająco na suur Moyrę, kiedy miał kłopot z objaśnieniem jakiegoś trudniejszego konceptu, a ona zwykle umiała przyjść mu z pomocą. Już wcześniej udowodniła, że będzie wartościowym słuchaczem, a ogromna wiedza, którą dysponowała jako lorytka, czyniła z niej świetną nauczycielkę: zawsze umiała odwołać się do jakiejś użytecznej analogii albo klarownej argumentacji, którą jacyś fraa albo suur przedstawili w mniej lub bardziej odległej przeszłości.

W samym środku dyskusji poczułem szarpnięcie za sznurek, a kiedy wróciłem do kuchni, na jego drugim końcu zastałem Emmana Beldo. Posługacz Zh’vaerna stał przy piecu i mieszał w tajemniczym kotle, porozumieliśmy się więc z Emmanem bez słów i przeszliśmy w przeciwległy kąt, blisko otwartych drzwi do ogrodu.

— O czym my tu, do diabła ciężkiego, rozmawiamy? — zapytał Emman. — O podróżach w czwartym wymiarze?

— Cieszę się, że o to zapytałeś, ponieważ zupełnie nie masz racji. Przestrzeń Hemna nie ma nic wspólnego z czwartym wymiarem. Pokutują w tobie stare koncepcje, w których osobne trójwymiarowe wszechświaty piętrzyły się jedne na drugich jak stronice w książce, a człowiek mógł się przemieszczać między nimi…

Emman kiwał głową.

— …jeśli wymyślił sposób na poruszanie się w czwartym wymiarze — dokończył. — Ta cała przestrzeń Hemna… to jest coś innego?

— W przestrzeni każdy punkt, czyli ciąg N liczb, gdzie N oznacza liczbę wymiarów przestrzeni Hemna, zawiera całą informację niezbędną do opisania pełnego stanu układu w danym momencie.

— Jakiego układu?

— Opisywanego przez przestrzeń Hemna.

— Rozumiem: możesz sobie stworzyć przestrzeń Hemna…

— Kiedy tylko przyjdzie ci ochota opisywać stany układu, jaki zamierzasz badać. Dla fida, któremu nauczyciel wyznaczy problem do rozwiązania, pierwszym krokiem jest zawsze stworzenie odpowiedniej przestrzeni Hemna dla tego problemu.

— O jakiej przestrzeni Hemna mówił w takim razie fraa Jaad? Co jest tym układem, którego wszystkie stany opisuje?

— Kosmos.

— Aha…

— Który dla fraa Jaada jest jedną z możliwych ścieżek w absurdalnie gigantycznej przestrzeni Hemna. W tej samej przestrzeni Hemna mogą się znajdować punkty, które nie leżą na ścieżce reprezentującej Historię naszego kosmosu.

— Ale mimo to mają pełne prawo tam być?

— Niektóre. Bardzo nieliczne, prawdę mówiąc, ale w tak olbrzymiej przestrzeni „bardzo nieliczne” wystarczą do stworzenia całych wszechświatów.

— A co z innymi punktami? Takimi… niewłaściwymi?

— Opisują sytuacje, które z jakiś względów są niemożliwe.

— Blok lodu w jądrze gwiazdy — podsunął Arsibalt.

— Na przykład — zgodziłem się. — Jest w przestrzeni Hemna taki punkt, który opisuje kosmos różniący się od naszego tylko tym, że gdzieś tam, w jądrze jednej z gwiazd, uchował się blok lodu. To sytuacja niemożliwa.

Arsibalt przetłumaczył to tak:

— Nie istnieje przeszłość, która mogłaby do takiego stanu doprowadzić, nie ma więc żadnej potencjalnej trajektorii, która mogłaby zawierać taki punkt.

— Spróbuj jeszcze przez chwilę powściągnąć ciekawość — poprosiłem Emmana. — Zmierzałem do tego, że poprawne punkty w przestrzeni Hemna, pomijane przez trajektorię naszego świata, ale nadal sensowne, można połączyć i utworzyć z nich trajektorie innych światów.

— Ale one nie będą prawdziwe? — upewnił się Emman.

Zaniemówiłem.

— To poważne pytanie metateoryczne — odpowiedział zamiast mnie Arsibalt. — Wszystkie punkty w przestrzeni Hemna są równie prawdziwe, tak jak prawdziwe są wszystkie wartości współrzędnych (x, y, z), ponieważ nie są niczym więcej, jak tylko zbiorami liczb. Co sprawia, że pewien wybrany ich zbiór, wybrana trajektoria świata, staje się „prawdziwa”?

Suur Tris, która od dobrych paru minut wydawała coraz głośniejsze znaczące chrząknięcia, przeszła właśnie do etapu rzucania w nas przedmiotami, któremu na dodatek towarzyszyło coraz głośniejsze dźwięczenie dzwonków. Pora na główne danie. Inni posługacze próbowali nam przypomnieć o naszych obowiązkach, musieliśmy więc wziąć się do roboty. Niedługo później cała nasza czternastka znalazła się na swoich miejscach w messalanie — posługacze za plecami donów — czekając, aż suur Asquin weźmie do ręki widelec.

— Wszyscy chyba zgodziliśmy się pójść w ślady fraa Jaada i przenieść z naszymi rozważaniami do przestrzeni Hemna — powiedziała tymczasem Asquin. — Ze słów fraa Paphlagona i suur Moyry wnioskuję, że nie zabraknie tam dla nas miejsca.

Donowie i dony zaśmiali się uprzejmie. Barb prychnął. My z Arsibaltem przewróciliśmy oczami. Barb rwał się do splantowania suur Asquin: wyjaśniłby jej ze wszystkimi zabójczymi dla kolacji szczegółami, jak gigantyczna jest przestrzeń konfiguracyjna całego wszechświata, a przy okazji przytoczył szacunkowe wyliczenie ilości zer niezbędnych do zapisania liczby opisywanych przez nią stanów, przybliżoną długość takiego ciągu liczb, i tak dalej. Arsibalt podniósł rękę, jakby grożąc, że zaraz położy mu dłoń na ramieniu.

Spokojnie.

Suur Asquin zaczęła jeść, inni poszli w jej ślady. Nastąpiło krótkie interludium, w którym część donów (ale nie Lodoghir) wygłosiła spodziewane pochwały posiłku, po czym gospodyni znów zabrała głos:

— Wracając pamięcią do naszej wcześniejszej dyskusji, nie mogę się nadziwić uwadze poczynionej przez fraa Paphlagona, zanim rozmowa zeszła na temat przestrzeni Hemna. Chodziło o różne rodzaje materii. Fraa Paphlagonie, jeśli się nie mylę, przytoczyłeś ten fakt na dowód tezy, że Geometrzy pochodzą z różnych kosmosów… Czy też, trzymając się terminologii zaproponowanej przez fraa Jaada, z różnych Historii.

— Tradycyjnie mówimy o „trajektoriach światów” — wtrąciła suur Moyra. — Określenie „Historia” nie jest do końca… neutralne.

— Nareszcie ktoś tu przemawia moim językiem! — Fraa Lodoghir był zachwycony. — Kto oprócz fraa Jaada mówi o Historiach i co przez to rozumie?

— To rzeczywiście rzadkie sformułowanie — przyznała Moyra. — Przez niektórych kojarzone z Dynastią.

Fraa Jaad jakby nie słuchał tej rozmowy.

— Nie kłóćmy się o słowa — wtrąciła ostro suur Asquin. — Interesuje mnie coś innego: nie rozumiem, co łączy różne rodzaje materii z różnymi trajektoriami światów.

— Procesy kosmogoniczne prowadzące do powstania materii, z której się składamy: tworzenie się protonów, łączenie się ich w gwiazdy, następująca w jądrach gwiazd nukleosynteza… — zaczął Paphlagon — są uzależnione od wartości pewnych stałych fizycznych. Najoczywistszym, ale wcale nie jedynym przykładem takiej stałej może być prędkość światła, a ich łączna liczba wynosi około dwudziestu. Dawno temu, kiedy teorowie mieli jeszcze dostęp do odpowiedniej aparatury, poświęcali mnóstwo czasu na dokładne ich mierzenie. Gdyby miały inne wartości, kosmos, jaki znamy, w ogóle by nie powstał. W jego miejscu istniałaby nieskończona ciemna chmura zimnego gazu, ogromna czarna dziura albo coś jeszcze innego, prostego i nieciekawego. Wyobraźmy sobie te występujące w naturze stałe jako dźwignie na pulpicie sterowniczym jakiejś maszyny. Należy je wszystkie ustawić we właściwym położeniu, bo inaczej…

Paphlagon zerknął na Moyrę. Miała gotowy ciąg dalszy:

— Suur Demula porównała tę sytuację do próby otwarcia sejfu z zamkiem szyfrowym, w którym szyfr ma około dwudziestu liczb.

— Nie wiem, czy dobrze rozumiem analogię Demuli… — wtrącił Zh’vaern. — Każda z tych dwudziestu liczb szyfru miałaby być wartością jednej takiej stałej fizycznej. Na przykład prędkości światła.

— Zgadza się. Wprowadzenie dwudziestu przypadkowych liczb nie doprowadzi do otwarcia sejfu, który pozostanie martwą bryłą żelaza. Nawet jeżeli podamy dziewiętnaście właściwych liczb, a pomylimy tylko jedną, nadal nic się nie zmieni: cała dwudziestka musi być poprawna. Wtedy drzwi się otworzą i z sejfu wyleje się całe złożone piękno kosmosu.

— Inną analogię zaproponował saunt Conderline — powiedziała Moyra, przepłukawszy gardło. — Porównał wszystkie zbiory wartości tych dwudziestu stałych do oceanu, którego długość, szerokość i głębokość wynoszą po tysiąc mil. Zbiory takich ich wartości, prowadzących do powstania kosmosów, tworzyłyby na powierzchni tego oceanu warstewkę nie grubszą od arkusza papieru, jak wylana na fale oliwa.

— Analogia Conderline’a bardziej mi się podoba — przyznał Paphlagon. — Różne kosmosy, w których rozwinęło się życie, to małe wycinki tej plamy oliwy. Wynalazcy nowomaterii znaleźli sposób na poruszanie się w jej obrębie, niezbyt daleko, w bliskim sąsiedztwie, do miejsc, gdzie materia ma minimalnie zmienione właściwości. W efekcie większość stworzonej przez nich nowomaterii jest trochę inna, ale niewiele lepsza od materii występującej w naturze. Po wielu latach mozolnej pracy nauczyli się zapuszczać w nieco dalsze rejony plamy, gdzie materia jest wyraźnie lepsza i bardziej użyteczna. Wydaje mi się, że znajdujący się wśród nas fraa Erasmas ma pewne spostrzeżenia na temat materii Geometrów.

Dźwięk mojego imienia tak kompletnie mnie zaskoczył, że jeszcze przez długą chwilę tkwiłem całkowicie nieruchomo na swoim miejscu. Fraa Paphlagon spojrzał na mnie i spróbował wytrącić mnie z odrętwienia:

— Twój przyjaciel, fraa Jesry, podzielił się z nami twoimi spostrzeżeniami na temat spadochronu — podpowiedział.

— No tak… — wykrztusiłem i stwierdziłem, że moje gardło rozpaczliwie domaga się ode mnie odchrząknięcia. — Spadochron był zupełnie zwyczajny. W niczym nie przypominał nowomaterii.

— Gdyby Geometrzy umieli wytwarzać nowomaterię, zrobiliby lepszy spadochron — przełożył moje słowa Paphlagon.

— Albo wymyślili metodę lądowania, która nie byłaby tak żenująco prymitywna! — wyśpiewał Barb, ściągając na siebie gniewny wzrok donów. Nikt nie pytał go o zdanie.

— Fraa Tavener ma całkowitą słuszność — zauważył fraa Jaad, rozładowując napięcie. — Może powie nam coś ciekawego jeszcze później, kiedy go o to poprosimy.

— Sens tych wypowiedzi, jeśli dobrze zrozumiałam, jest taki, że każda z czterech grup Geometrów używa materii właściwej dla kosmosu, z którego pochodzi — podsumowała Ignetha Foral.

— Nadano im tymczasowe nazwy — wtrącił Zh’vaern. — Antarktyjczycy, Pangeajczycy, Diaspowie i Quatorzy.

Po raz pierwszy — i chyba ostatni — jego słowa wywołały powszechną wesołość.

— Brzmią dziwnie… geograficznie — przyznała suur Asquin. — Ale co…

— Na burcie ich statku dostrzeżono namalowane cztery planety — mówił dalej Zh’vaern. — Są dobrze widoczne na fototypie saunta Orola. Znalezione w kapsule fiolki z krwią również są opisane wizerunkami planet. Ich nieoficjalne nazwy są inspirowane cechującymi je ciekawostkami natury geograficznej.

— Niech zgadnę… — odezwała się znowu suur Asquin. — Na Pangei jest jeden duży kontynent?

— Na Diaspie mnóstwo wysp, rzecz jasna — dodał Lodoghir.

— Quator wziął się od słowa „equator”, równik: większość lądów znajduje się tam w okolicach zerowego równoleżnika — ciągnął Zh’vaern. — A cechą charakterystyczną Antarkty jest olbrzymi zlodowaciały ląd na biegunie południowym. — Po czym, zapewne spodziewając się kolejnego wtrętu ze strony Barba, dodał: — To znaczy, na tym biegunie, który znajduje się u dołu ekranu.

Barb prychnął.

Fraa Zh’vaern mógł się wydać podejrzanie dobrze poinformowany jak na członka pustelniczej sekty deolatrów, który niedawno przybył na konwoks, ale wyjaśnienie tego faktu było całkiem zwyczajne: podobnie jak ja wziął udział w spotkaniu, na którym różni fraa i suur przedstawiali dopuszczonym do przygarnięcia przybyszom aktualne informacje na interesujące konwoks tematy — albo (gdyby przyjąć bardziej cyniczny punkt widzenia) wciskali nam to, co hierarchowie chcieli, żebyśmy wiedzieli. Dopiero teraz zaczynałem się pomału uczyć, w jaki sposób prawdziwe informacje krążą na konwoksie.

Nastąpiła trwająca kilka minut wymiana żarcików. Zaczynałem się już nawet niecierpliwić, dopóki nie zauważyłem, że Moyra i Paphlagon wykorzystują tę okazję, żeby nadrobić zaległości w jedzeniu. Część posługaczy poszła do kuchni przygotować deser. Dopiero kiedy zaczęliśmy uprzątać talerze, żarty się skończyły, suur Asquin wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Ignethą Foral, odchrząknęła w serwetkę i wróciła do tematu:

— Z naszej dotychczasowej wymiany zdań wnoszę, że żadna z czterech ras Geometrów nie wynalazła nowomaterii…

— A jeśli nawet, to nie chcą, żebyśmy o tym wiedzieli — wtrącił Lodoghir.

— Rzeczywiście… Każda z nich pochodzi z takiego kosmosu, Historii czy też trajektorii świata, w których naturalne stałe są minimalnie różne od tych, które znamy.

Nikt nie zaprotestował.

— Moim zdaniem jest to niewiarygodnie doniosłe odkrycie — odezwała się Ignetha Foral. — Doprawdy nie rozumiem, dlaczego tak niewiele o nim wiadomo.

— Dopiero dzisiaj spłynęły ostateczne wyniki z laboratorium — przypomniał jej Zh’vaern.

— Po czym władze konwoksu bezzwłocznie zorganizowały nasz messal — zauważył Lodoghir. — Jeszcze zanim skończyło się przygarnięcie.

— Niektóre dyskuty już przed dwoma dniami znały wstępne wyniki — wtrącił Paphlagon.

— Ich członkowie powinni byli natychmiast nas o tym poinformować! — żachnęła się Ignetha Foral.

— Taka już jest natura dyskut, że mniej się o nich mówi niż o wynikach z laboratorium — podkreśliła suur Asquin, gładko wchodząc w rolę łagodzicielki sporów i niezręczności. Jaad posłał jej takie spojrzenie, jakby była progiem spowalniającym, który nagle wyrósł na drodze przed jego mobem.

— Jest jeszcze inny powód — dodała suur Moyra — i może on być dla pani sekretarz bardziej zrozumiały. Do dzisiaj rana ogromną popularnością cieszyła się hipoteza, że to układ napędowy międzygwiezdnego statku Geometrów ma wpływ na materię. Zmienia ją.

— Zmienia materię?

— Tak. Powoduje lokalne zmiany praw natury i stałych fizycznych.

— Czy to możliwe?

— Taki napęd został wymyślony dwa tysiące lat temu, i to tutaj, w Tredegarhu. Po tym, jak w zeszłym tygodniu wspomniałam o nim, przez kilka dni idea ta cieszyła się sporą popularnością… więc w pewnym sensie to także moja wina.

— Nie zyskałaby takiej popularności, gdyby nie fakt, że ludzie nie wiedzieli, co myśleć — odezwał się fraa Jaad. — Wizje innych Historii wydały im się niepokojące. Szukali wyjaśnienia niewymagającego od nich przyswojenia sobie nowych wzorców myślenia i odrzucenia Grabi.

— Cóż za elokwentny wywód, fraa Jaadzie — zadrwił mój don. — Piękny przykład jednego z tych ukrytych nurtów, które jakże często kierują dyskusją udającą rzetelny dyskurs teoryczny.

Jaad posłał Lodoghirowi spojrzenie, którego nie umiałem zinterpretować, z pewnością jednak nie nazwałbym go życzliwym.

Ktoś pociągnął za mój sznurek; nauczyłem się już rozpoznawać rękę Emmana. I rzeczywiście — czekał na mnie przy wejściu do kuchni.

— Kiedy tylko ruszymy w drogę powrotną do domu, pani sekretarz zacznie rozmowę od tego, że każe mi się wkręcić do odpowiedniej dyskuty.

— W takim razie wybrałeś niewłaściwego człowieka. Ja dopiero dziś rano wyszedłem z kwarantanny.

— Co czyni z ciebie idealnego kandydata: będziesz miał wzięcie.

Zdążyłem się zorientować w rozkładzie konwoksowego dnia na tyle, żeby wiedzieć, że poranki (przed certyfikiem) spędza się w laboratorium: udam się w wyznaczone miejsce i będę pracował przy wskazanym projekcie razem z innymi deklarantami, którzy tak jak ja zostali do niego przydzieleni. Część dnia od certyfiku do messalu nazywano peryklinem: ludzie spotykali się, mieszali i wymieniali informacjami (na przykład na temat wyników z laboratorium), które następnie się sortowało i — podczas messali — puszczało w dalszy obieg. Po messalu spotykały się dyskuty, czyli nocne grupy robocze. Panowało powszechne przekonanie, że najbliższa noc zapowiada się wyjątkowo ciekawie, ponieważ przygarnięcie i plenum zabrały mnóstwo dnia roboczego — chociaż, prawdę mówiąc, to właśnie dyskuty były głównym miejscem pracy na konwoksie. Wszystkim zależało na tym, żeby robota posuwała się do przodu, ale wielu uważało, że sformalizowane struktury laboratorium, messalu i tym podobne tylko ich ograniczają. A w pracach dyskuty mogli się wykazać inicjatywą. Przez pół dnia użerał się człowiek z jakimiś półmózgami, potem hierarchowie przydzielali go do jakiegoś usypiającego messalu — za to przynajmniej na spotkaniu dyskuty mógł robić, co mu się żywnie podobało.

— Byłoby mi bardzo miło, gdybyś zechciał mi towarzyszyć w dyskucie — powiedziałem do Emmana. Całkiem szczerze. — Powinieneś jednak zrozumieć, że nie gwarantuję…

Oburzeni Arsibalt i Karvall uciszyli mnie posykiwaniem. Barb spojrzał na mnie i oznajmił:

— Macie być cicho, bo nie słychać, co się dzieje w…

Uciszyłem go. Arsibalt uciszył mnie. Karvall uciszyła Arsibalta.

Rozmowa w messalanie doszła do sedna: co łączy ideę przestrzeni konfiguracyjnej i trajektorii światów z istnieniem różnych rodzajów materii na „Pangei”, „Diaspie”, „Antarkcie”, „Quatorze” i Arbre.

— W okresie Rekonstrukcji panowało powszechne przekonanie, że obowiązujące w naturze stałe nie są konieczne, lecz warunkowe — mówiła właśnie Moyra. — Mogłyby przyjąć inne wartości, gdyby prehistoria wszechświata potoczyła się inaczej. Nawiasem mówiąc, właśnie badanie tych zagadnień doprowadziło do stworzenia nowomaterii.

— Jeżeli dobrze rozumiem, udało się w ten sposób dowieść prawdziwości twierdzenia o warunkowych wartościach stałych fizycznych — podsumowała Ignetha Foral. — Najlepszym dowodem jest nasza zdolność wytwarzania nowomaterii.

— Tak brzmi tradycyjna interpretacja — przytaknęła Moyra.

— Wspomniałaś o „prehistorii wszechświata” — wtrącił Lodoghir. — Jak daleko wstecz…

— Mówimy o nieskończenie krótkim przedziale czasu tuż po Wielkim Wybuchu, kiedy z morza energii zmaterializowały się pierwsze cząstki elementarne.

— Przypadkowo, jak niektórzy utrzymują, zmaterializowały się właśnie w takim, a nie innym kształcie — ciągnął Lodoghir. — Chociaż mogły wyglądać nieco inaczej, co doprowadziłoby do powstania kosmosu o innych stałych fizycznych i innej budowie materii.

— W rzeczy samej.

— Umielibyście przełożyć to, co właśnie zostało powiedziane, na język zrozumiały dla fraa Jaada, czyli kod Historii w przestrzeni konfiguracyjnej? — zainteresowała się Ignetha Foral.

— Spróbuję — zaofiarował się Paphlagon. — Gdybyśmy prześledzili trajektorię naszego świata (czyli ciąg punktów w przestrzeni Hemna odwzorowujący przeszłość, teraźniejszość i przyszłość naszego kosmosu) wstecz, pod prąd czasu, obserwowalibyśmy stany coraz jaśniejsze i gorętsze, coraz gęściej upakowane; przypominałoby to puszczone wstecz nagranie eksplozji na tabliczce fotomnemonicznej. Dotarlibyśmy w takie rejony przestrzeni Hemna, które w ogóle nie przypominałyby znanego nam kosmosu: byłyby to chwile tuż po Wielkim Wybuchu. Cofając się, w pewnym momencie osiągnęlibyśmy punkt, w którym te stałe fizyczne, o jakich rozmawialiśmy…

— Te dwadzieścia liczb — podpowiedziała suur Asquin.

— Te same — przytaknął Paphlagon. — Osiągnęlibyśmy miejsce, w którym nie zostały jeszcze nawet zdefiniowane; miejsce tak odmienne od naszego kosmosu, że straciłyby sens; nie byłyby określone, ponieważ na tak wczesnym etapie mogły jeszcze przyjąć dowolne wartości. Aż do tego punktu nie ma wielkich różnic między starym modelem jednokosmosowym i przestrzenią Hemna, w której każdy kosmos podąża własną ścieżką.

— Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę nowomaterię? — zapytał Lodoghir.

— Nawet. Twórcy nowomaterii nauczyli się po prostu budować maszyny pozwalające im wyzwalać ogromne energie, i w laboratoriach zaczęli na własną rękę produkować małe Wielkie Wybuchy. Dzisiejsze wyniki laboratoryjne są dla nas nowe i ciekawe z jednego powodu: gdybyśmy w ten sam sposób prześledzili wstecz trajektorie Antarkty, Pangei, Diaspu i Quatora, znaleźlibyśmy się w bardzo zbliżonym rejonie przestrzeni Hemna.

— Ich Historie zbiegają się do jednego punktu — dodał fraa Jaad.

— Kiedy bada się je wstecz — wtrącił Zh’vaern.

— Nie ma żadnego „wstecz” — odparł Jaad.

Zapadła dłuższa cisza.

— Fraa Jaad nie wierzy w istnienie czasu — skonstatowała Moyra. Miałem wrażenie, że dopiero wypowiadając te słowa, uświadomiła sobie, że ma rację.

— Ach tak! To ważny szczegół — mruknęła w kuchni suur Tris.

Nikt jej nie uciszał. Przez najbliższe kilka minut mieliśmy stać wokół stołu z zastawą i czekać na właściwy moment do podania deseru.

— Wolałbym nie wdawać się w dygresje na temat istnienia bądź nieistnienia czasu — zastrzegł Paphlagon. Chyba wszystkim ulżyło. — Rzecz w tym, że w modelu, który każe nam postrzegać pięć kosmosów (ten, w którym znajduje się Arbre, oraz cztery kosmosy Geometrów) jako trajektorie w przestrzeni Hemna, w okolicy Wielkiego Wybuchu trajektorie te bardzo się do siebie zbliżają. Moglibyśmy wręcz zapytać, czy nie były tożsame do pewnego momentu, w którym wydarzyło się coś, co spowodowało ich rozszczepienie. Może to dobre pytanie na kolejny messal; może tylko deolatrzy poważą się szukać na nie odpowiedzi.

My w kuchni zerknęliśmy ukradkiem na posługacza Zh’vaerna.

— Tak czy inaczej, różnym trajektoriom przypadły różne wartości stałych — ciągnął Paphlagon. — Efekt jest taki, że nawet gdybyśmy znaleźli się w jednym pokoju z Geometrą, który jest do nas podobny, w jądrach jego atomów znaleźlibyśmy ślad, swoisty odcisk palca, dowodzący, że pochodzi z innej Historii.

— W naszych sekwencjach genetycznych zapisane są wszystkie nasze mutacje, historia adaptacji wszystkich naszych przodków, począwszy od pierwszych żywych istot na Arbre — powiedziała suur Moyra. — W podobny sposób w materii Geometrów jest zakodowana, mówiąc językiem fraa Jaada, cała Historia ich kosmosu, od tego punktu w przestrzeni Hemna, który jest wspólny dla nas wszystkich.

— Dalej — odezwał się fraa Jaad.

Tradycyjnie — jak zwykle po stwierdzeniach fraa Jaada — zapadła cisza.

Tym razem przerwał ją wybuch śmiechu Lodoghira.

— Rozumiem! Nareszcie rozumiem! Że też byłem takim głupcem, fraa Jaadzie! Że też wcześniej nie poznałem się na tobie i twojej grze! Widzę teraz, że od początku prowadziłeś nas dyskretnie do z góry założonego celu: do Hylaejskiego Świata Teorycznego!

— Hmm, nie wiem, co mnie bardziej drażni — przyznałem. — Ton głosu Lodoghira czy fakt, że pierwszy na to wpadł.

Kilka godzin wcześniej byłem wstrząśnięty, gdy Lodoghir zaczepił mnie podczas peryklinu i wszczął niezobowiązującą pogaduszkę o naszym spotkaniu na plenum. Jak miał czelność zbliżyć się do mnie bez pancerza bojowego i oddziału inkwizytorów z ogłuszaczami? Jakim cudem nie przewidział, że resztę życia poświęcę na snucie planów krwawej zemsty? Brak odpowiedzi na te pytania sprawił, że doznałem olśnienia: dla niego to wcale nie była sprawa osobista. Wszystkie sztuczki retoryczne, zafałszowania, oczywiste kłamstwa, odwołania do emocji słuchaczy — wszystko to składało się na jego zawodowy arsenał, tak jak na mój składały się równania i sylogizmy. Do głowy mu nie przyszło, że mogę żywić jakąś urazę, tak jak Jesry nie poczułby się obrażony, gdybym wytknął mu błąd w rozważaniach teorycznych.

Przyglądałem mu się w milczeniu, mierząc w myślach dystans dzielący jego szczękę i moje knykcie. Miałem niejasne wrażenie, że przed wieczornym messalem próbuje mi pokazać, kto tu rządzi. Nie zamierzałem go słuchać. On zaś, widząc mój brak reakcji, po chwili zniechęcił się i poszedł sobie.

— Nie wiem, jak to przeżyję: z jednej strony Lodoghir, z drugiej Inkwizycja — przyznałem.

— To już masz na pieńku z Inkwizycją? — spytał Arsibalt z mieszaniną zdumienia i podziwu w głosie.

— Nie, ale Varax dał mi do zrozumienia, że jestem na cenzurowanym.

— Jak udało mu się tego dokonać?

— Wiesz, że wcześniej odbyłem dosyć… irytujące spotkanie z Lodoghirem?

— No wiem, wszyscy was widzieli.

— Nie, nie to. Później. A wiesz, kto zaczepił mnie kilka sekund potem?

— Biorąc pod uwagę kontekst twojej wypowiedzi, podejrzewam Varaksa.

— Otóż to.

— Co powiedział?

— „Podobno doczytałeś do rozdziału piątego? Mam nadzieję, że nie zrujnowało ci to całej jesieni”. Wyjaśniłem mu, że lektura Księgi zajęła mi kilka tygodni, ale nie mam do niego pretensji.

— To wszystko?

— Właściwie tak. Może zamieniliśmy jeszcze ze dwa zdania i tyle.

— Jak interpretujesz słowa Varaksa?

— Powiedział: „Nie próbuj dać swojemu donowi po nosie, młody człowieku. Obserwuję cię”.

— Jesteś idiotą.

— Słucham?!

— Wszystko poplątałeś. To był prezent.

— Prezent?!

— Don może zdyscyplinować posługacza, rzucając w niego Księgą — wyjaśnił Arsibalt. — Rzecz w tym, Ras, że ty jako zatwardziały kryminalista pięć rozdziałów masz już z głowy i Lodoghir musiałby ci wyznaczyć szósty. A to bardzo ciężka kara…

— Od której mógłbym się odwołać — dokończyłem. — Do Inkwizycji.

— Arsibalt ma rację — wtrąciła Tris. Przysłuchiwała się naszej rozmowie i kiedy dowiedziała się, że jestem po piątym rozdziale, spojrzała na mnie zupełnie innym wzrokiem. — Na mój gust ten cały Varax dał ci niedwuznacznie do zrozumienia, że Inkwizycja odrzuci każdy wyrok Lodoghira.

— Nie będą mieli wyjścia — dodał Arsibalt.

Wziąłem talerz z deserem dla Lodoghira i w doskonałym humorze wróciłem do messalanu; reszta posługaczy ruszyła za mną. Powitały mnie zaczerwienione policzki i przygryzione wargi: żywa ilustracja wysilonej niezręczności języka ciała. Lodoghir na wszystkich działał tak samo.

— Już mi się wydawało, że do czegoś dochodzimy! — mówiła akurat Ignetha Foral. — Aż tu nagle okazuje się, że nasz messal stacza się w wyrobione koleiny starego i nudnego sporu proceńczyków z halikaarnijczykami. Metateoryka, też coś! Czasem poważnie się zastanawiam, czy wy w tym waszym matemowym świecie macie pojęcie, o jaką stawkę toczy się gra!

Źle trafiłem, ale było już za późno, żeby się wycofać, zwłaszcza że inni deptali mi po piętach. Podszedłem więc do swojego dona i postawiłem przed nim deser, kiedy postanowił odpowiedzieć:

— Przyjmuję pani krytykę, pani sekretarz, i zapewniam, że…

— Ja jej nie przyjmuję — przerwał mu fraa Jaad.

— Bardzo słusznie — poparł go Zh’vaern.

— Są to sprawy niezwykłej wagi, bez względu na to, czy zadamy sobie trud ich zrozumienia — ciągnął Jaad.

— Powiedz mi, jak mam odróżnić poważną dyskusję od partyzanckiej wojenki, do złudzenia przypominającej tę, która toczy się w stolicy? — spytała Ignetha Foral. Innych ton fraa Jaada zmroził do szpiku kości, na nią jednak najwyraźniej podziałał mobilizująco.

Fraa Jaad udał, że nie słyszał pytania (rozterki pani sekretarz go nie interesowały), i skoncentrował się na deserze. Fraa Zh’vaern, który zaskoczył nas wszystkich, przejawiając żywe zainteresowanie tematem, postanowił wyręczyć tysięcznika.

— Porównując jakość użytych argumentów — odparł.

— Nie potrafię tego zrobić, kiedy argumenty wywodzą się z czystej teoryki.

— Nie upierałbym się przy twierdzeniu, że istnienie Hylaejskiego Świata Teorycznego wypływa z tak zwanej czystej teoryki — zaoponował Lodoghir. — Uznanie go to taki sam akt wiary jak przekonanie o istnieniu Boga.

— Doceniam zręczność, która pozwoliła ci za jednym zamachem wbić szpilę fraa Jaadowi i Zh’vaernowi — przyznała Ignetha Foral. — Muszę ci jednak przypomnieć, że większość moich współpracowników wierzy w Boga. Radzę uważać: wśród nich taki gambit może się obrócić przeciwko tobie.

— Robi się późno — zauważyła suur Asquin, chociaż biesiadnicy nie wyglądali na zmęczonych. — Proponuję wrócić do tematu Hylaejskiego Świata Teorycznego podczas jutrzejszego messalu.

Fraa Jaad pokiwał głową, trudno byłoby jednak stwierdzić, czy przyjmował wyzwanie Asquin, czy po prostu chwalił pyszne ciasto.

Загрузка...