Dziedzina przyczynowa: Zbiór rzeczy lub faktów połączonych siecią zależności przyczynowo-skutkowych.
Odbywały się normalne spotkania towarzyskie. Z początku obawiałem się, że kiedy dwoje czy troje z nas połączy się przewodami, żeby porozmawiać na osobności, będzie to źle widziane — ale nie przeszkadzało mi, że Lio porozumiewa się na boku z Ossą czy Sammann z Julesem Verne Durandem, i wkrótce stało się oczywiste, że wszyscy chętnie respektują prawo innych do odrobiny prywatności. Sammann przeciągnął sieć przewodów, do której mogliśmy się wpiąć, kiedy zachodziła potrzeba ogólnej narady. Umówiliśmy się, że będziemy się w ten sposób spotykać co osiem godzin, a między tymi konferencjami mieliśmy czas wolny. Co trzecią taką przerwę staraliśmy się przeznaczać na sen, ale nie zawsze nam to wychodziło. Myślałem, że tylko ja mam takie problemy, dopóki podczas któregoś odpoczynku Arsibalt nie podpłynął bliżej i nie podłączył się do mnie.
— Spisz, Ras?
— Już nie.
— A spałeś?
— Niespecjalnie. A ty?
Takie same rozmowy, słowo w słowo, odbywaliśmy po nocach jako młodzi fidowie, leżąc w celach. Dalej jednak wymiana zdań wyglądała inaczej.
— Trudno powiedzieć — odparł Arsibalt. — Odkąd tu jesteśmy, nie funkcjonuję w normalnym rytmie. Prawdę mówiąc, chwilami mam kłopoty z odróżnieniem snu od jawy.
— A o czym śnisz?
— O wszystkim, co mogło się nie udać…
— Ale się udało?
— Tak, Ras. Udało się.
— Nie opowiedziałeś mi jeszcze, jak uratowałeś Jaada.
— Nie wiem, czy będę umiał sensownie o tym opowiedzieć. — Westchnął ciężko. — Mam w pamięci chaotyczny zlepek chwil, w których różne rzeczy robiłem i o różnych myślałem; w każdej z nich, Ras, coś mogło nie wyjść. I każde takie „niewyjście” miałoby fatalne skutki, tego jestem pewien. Ciągle sobie to przypominam, obracam w głowie na wszystkie strony i dochodzę do wniosku, że za każdym razem udawało mi się podjąć właściwą decyzję.
— To klasyczny przykład działania zasady antropicznej, nie uważasz? Gdyby cokolwiek potoczyło się inaczej, byłbyś martwy, a zatem nie istniałby mózg, który mógłby to wspominać.
Arsibalt długo milczał, zanim w końcu westchnął i odparł:
— Niezbyt satysfakcjonujący argument, jak to zwykle z zasadą antropiczną bywa. Dlatego wolę alternatywne wyjaśnienie.
— Jakie?
— Że nie tylko jestem genialny, ale w dodatku działając pod presją, zachowuję zimną krew.
Postanowiłem nie ciągnąć tego wątku.
— Ja też miewam sny — przyznałem. — Sny, w których wszystko wygląda tak samo, tylko ciebie i Jaada nie ma, bo wykitowaliście.
— W niektórych snach nie udaje mi się uratować Jaada i patrzę, jak spala się w atmosferze. W innych to ty masz pecha, Ras: odzyskujemy reaktor, ale ty znikasz bez śladu.
— A potem się budzisz…
— Budzę się i widzę was obu: ciebie i Jaada. Tylko że granica między snem i jawą jest tu, na górze, tak niewyraźna, że czasem nie wiem, czy właśnie się obudziłem, czy zasnąłem.
— Chyba rozumiem, do czego zmierzasz. Ja mógłbym nie żyć. Ty mógłbyś nie żyć. Fraa Jaad też mógłby nie żyć…
— Staliśmy się wędrownym matemem dziesięciotysięczników fraa Orola — obwieścił Arsibalt. — Dziedziną przyczynową odciętą od reszty kosmosu.
— Ha!
— Orolo nie przestrzegł nas jednak przed pewnym efektem ubocznym: my dryfujemy. Nie istniejemy w żadnym określonym stanie. Wszystko jest możliwe, wszystko może się wydarzyć, dopóki nie otworzą się bramy i nie zacznie się apert.
— Albo jest tak, jak mówisz, albo jesteśmy po prostu zaspani i za bardzo się wszystkim przejmujemy.
— To tylko jedna z wielu możliwości.
Kiedy nie drzemaliśmy (jak sądziła większość z nas) albo nie dryfowaliśmy między odrębnymi, choć równie prawdziwymi trajektoriami światów (jak uważał Arsibalt), obserwowaliśmy Daban Urnuda. Złożony z paru akapitów opis statku obcych, sporządzony przez Julesa Verne Duranda i rozpowszechniony w Retikulum, dostarczył antyrojowi dość informacji, żeby udało się zbudować jego trójwymiarowy model, który zdaniem Laterryjczyka okazał się nadspodziewanie precyzyjny.
Nadmuchajcie stalowy balon o średnicy mili i wypełnijcie go w połowie wodą. Potwórzcie to jeszcze trzy razy. Umieśćcie kule w narożnikach kwadratu, blisko, ale tak, żeby się nie dotykały.
Zróbcie to samo z czterema kolejnymi kulami i ułóżcie je na czterech pierwszych, ale najpierw obróćcie nowy kwadrat o czterdzieści pięć stopni. Górne kule powinny osiąść w lukach między dolnymi jak owoce układane na wystawie sklepu spożywczego.
Dołóżcie jeszcze dwa takie zbudowane z kul kwadraty, za każdym razem powtarzając obrót. Uzyskacie w ten sposób stosik złożony z szesnastu kul, o wysokości i szerokości nieco przekraczających dwie mile. W środku jest pusta przestrzeń, komin o średnicy około pół mili, który należy naładować do pełna różnymi fajnymi rzeczami: całą tą skomplikowaną, drogą, przemyślnie zaprojektowaną praksis, jaka od dawna kojarzy się z podróżami kosmicznymi. Większość miejsca zajmie stalowa kratownica mająca unieruchomić i stabilizować kule, kiedy cała konstrukcja będzie wirować w tempie jednego obrotu na minutę (wytwarzając w ten sposób sztuczne ciążenie), manewrować, robić uniki, balansować przelewającą się wodą, rozpędzać się — lub robić to wszystko jednocześnie.
Kiedy już macie pewność, że wasze dzieło się nie rozpadnie, możecie dorzucić pozostałe klocki: magazyn na dziesiątki tysięcy jądrowych ładunków napędowych; reaktory zasilające statek, kiedy znajdzie się daleko od gwiazd; niewiarygodnie skomplikowane okablowanie i instalację hydrauliczną; hermetyczne korytarze, którymi Urnudczycy, Troanie, Laterryjczycy i Fthozyjczycy będą przechodzić z kuli do kuli; grube światłowody przekazujące wychwycone na zewnątrz dwudziestościanu światło w głąb kul, żeby tam zasilało umieszczone na dachach poletka.
Same kule mają stosunkowo prostą konstrukcję. Woda przelewa się w nich swobodnie. Po wprawieniu konstrukcji w ruch wirowy ucieka ku zewnętrznym ścianom kul, a jej powierzchnia odkształca się i tworzy krzywą, na której „przyciąganie” jest takie samo jak na macierzystej planecie. Kiedy statek przyspiesza, woda spływa w tylną część kuli i tam się poziomuje. Pasażerowie mieszkają w łodziach mieszkalnych, połączonych pajęczyną elastycznych lin i pooddzielanych twardymi pęcherzami powietrznymi; kiedy powierzchnia wody zmienia kształt, wszystkie łodzie przepychają się i przesuwają, ale — jak na porządne stateczki przystało — są na to przygotowane: szafki mają zasuwki na drzwiach, meble są przymocowane do podłogi i tak dalej. Ludzie żyją tak, jak żyli ich przodkowie na macierzystej planecie, i przez całe dnie czy tygodnie potrafią nie myśleć o tym, że są zamknięci w metalowym balonie zawieszonym w przestrzeni kosmicznej i popychanym przez bomby atomowe — tak jak rodziny na Urnudzie, Tro, Laterre i Fthosie nie myślą o tym, że żyją na latających w próżni mokrych kamiennych kulach.
Cała konstrukcja — zwana Kulostosem — jest bardzo zgrabna, ale wrażliwa na promieniowanie kosmiczne, zabłąkane meteory, światło słońca i broń obcych. Dlatego należy ją otoczyć żwirowymi ścianami zamocowanymi na potężnych amortyzatorach. Kulostos jest podwieszony od środka do tej konstrukcji. Wszystko, co wiąże się z obserwacją i eksploracją kosmosu — radary, teleskopy, uzbrojenie, jednostki zwiadowcze — znajduje się na zewnątrz, uczepione trzydziestu amortyzatorów lub dwunastu wierzchołków, w których amortyzatory się spotykają. Trzy z tych wierzchołków (te otaczające płytę napędową) to proste mechanizmy, za to dziewięć pozostałych to skomplikowane samodzielne statki kosmiczne. Niektóre, hermetycznie zamknięte, służą za miejsca spotkań dla członków dowództwa; w innych są wydrążone tunele, przez które niewielkie pojazdy i ludzie w kombinezonach mogą wydostawać się z dwudziestościanu na zewnątrz, w kosmos, w którym akurat się znaleźli; w jednym znajduje się obserwatorium astronomiczne, lepsze od wszystkich na powierzchni Arbre, bo działające w próżni.
Taki właśnie model, mniej lub bardziej szczegółowy, powstał w antyroju w tym samym czasie, kiedy moją komórkę zajmowały gry wideo i montowanie kombinezonów w Elkhazgu. Model został przeniesiony do syntaktów w naszych kombinezonach i mogliśmy się po nim poruszać, używając tych samych przyrządów sterowniczych (kulki i drążka), które wcześniej pozwalały nam kierować manifikami. Z daleka wydawał się imponująco kompletny i nacechowany jakąś naturalną, organiczną złożonością. Kiedy jednak zbliżyłem się, żeby zbadać rdzeń Kulostosu, zobaczyłem zawieszone w powietrzu półprzezroczyste zawiadomienie, wypisane w doskonałym orthyjskim przez sceptycznych deklarantów, informujących mnie z żalem, że wszystko, co od tej pory zobaczę, opiera się wyłącznie na domysłach.
Spełniło się marzenie fraa Jaada: dostaliśmy sekstans. Sprytne urządzenie było wyposażone w szerokokątny obiektyw, taki jak w Oku Clesthyry, i umiało rozpoznawać niektóre konstelacje, mogło więc określić nasze położenie w odniesieniu do tak zwanych nieruchomych gwiazd. Znajomość pozycji słońca, księżyca i Arbre, wbudowany precyzyjny zegar oraz efemeryda pozwalały mu wyliczyć elementy orbitalne. Fraa Jaad zagarnął przyrząd dla siebie, gdy tylko się o nim dowiedział, i całymi godzinami zgłębiał tajniki jego funkcjonowania.
Odkąd nasza przygoda w oczywisty sposób przerodziła się w misję samobójczą, Jules przestał oszczędzać żywność i jadł bez skrępowania, dzięki czemu odzyskał dawny wigor i dobry humor. Kiedy tylko nie spał, zawsze kilkoro z nas tkwiło podłączonych do jego kombinezonu i wypytywało go o szczegóły statku, które nie zostały uwzględnione w modelu: jak wyglądają drzwi, jak się je otwiera i zamyka, jak odróżnić Fthozyjczyka od Troana. Dowiedziałem się, że Geometrzy panicznie boją się pożaru w bezgrawitacyjnych sektorach dwudziestościanu, dzięki czemu co sto stóp rozmieścili schowki z aparatami oddechowymi, ognioodpornymi skafandrami i gaśnicami.
Nadal jednak mieliśmy mnóstwo wolnego czasu. Drugiego dnia połączyłem się z Jesrym i powiedziałem mu, co wiem o megazabójcach. Słuchał mnie uważnie, jakbyśmy byli w kredowni; niewiele mówił. Po wyrazie jego twarzy (widocznej na ekranie piersiowym) poznawałem, że intensywnie myśli o moich słowach i przyznaje mi rację. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystko nam powiedziano. Do tej pory nasza misja wydawała się pozbawiona sensu, a teraz miał się nad czym zastanawiać, i dopóki nie dojdzie do jakichś wniosków, które nie byłyby oczywiste, nic mi nie powie.
Wiadomości tekstowe przesyłane z komórki numer 87 spływały do nas cienką strużką i pojawiały się na wyświetlaczu we wnętrzu mojego hełmu. Z początku były całkiem zwyczajne, a potem zrobiło się dziwnie.
Tulia: Chcemy tu rozsądzić taki mały spór… Jaka jest aktualna liczebność komórki?
Wstukałem odpowiedź: Przepraszam bardzo, ale czy pytasz o to, ilu z nas przeżyło?
Wysłałem ją i dopiero po dłuższym namyśle zorientowałem się, że wcale nie odpowiedziałem na pytanie. Przez ten czas zdążyliśmy jednak stracić kontakt.
Zwołałem naradę. Wszyscy połączyliśmy się przewodami.
— Moja komórka wsparcia nie wie, ilu z nas przeżyło — oznajmiłem.
— Moja też nie — zawtórował mi Jesry. — Twierdzą, że kilka godzin temu wysłałem wiadomość, z której wynikało, że dwoje z nas zginęło.
— A wysłałeś?
— Nie.
— Moja przez dłuższy czas w ogóle się do mnie nie odzywała — przyznała suur Esma. — Myśleli, że nie przeżyłam startu.
— Zaczynam się niepokoić — powiedziałem. — Może coś się stało z antyrojem? Komórki powinny przecież mieć łączność przez Retikulum, prawda? Porozumiewać się, porównywać informacje…
Spojrzeliśmy na Sammanna. Musieliśmy sobie wypracować nowy język ciała: ponieważ nasze twarze pozostawały niewidoczne, nauczyliśmy się odwracać w stronę rozmówcy, żeby wiedział, że z uwagą go słuchamy. Tak oto dziewięć kombinezonów zwróciło się w kierunku Sammanna; tylko dziewięć, bo fraa Jaad nie był zainteresowany spotkaniem: wypiął się z sieci i odsunął na bok. Ponieważ jednak od startu i tak prawie się nie odzywał, nikt się nim teraz nie przejął. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie doznał przypadkiem urazu mózgu.
— Coś rzeczywiście musiało się zepsuć — przyznał Sammann.
— Geometrzy zakłócają Retikulum? — zainteresował się Ossa.
— Nie, Ret działa bez zarzutu. Przynajmniej w warstwie fizycznej. Wystąpił niskopoziomowy błąd w dynamice przestrzeni reputacyjnej.
— Kiedy wy, itowie, używacie określenia „niskopoziomowy”, sprawa jest poważna, prawda? — spytałem.
— Tak.
— Możesz wyjaśnić, co to dla nas oznacza? — poprosił Lio.
— W początkach istnienia Retikulum, tysiące lat temu, był taki okres, że stało się w zasadzie bezużyteczne, ponieważ roiło się w nim od błędnych, przestarzałych i nieprecyzyjnych informacji.
— Szajs — przypomniałem sobie. — Tak to kiedyś nazwałeś.
— Zgadza się, to termin techniczny. Filtrowanie szajsu stało się sprawą niezwykłej wagi. Powstawały firmy, które się w tym specjalizowały. Niektóre z nich wpadły na sprytny sposób zarabiania pieniędzy: zatruły studnię, czyli zaczęły celowo wrzucać szajs do Retikulum, żeby zmusić ludzi do kupowania ich produktów, które go następnie odfiltrowywały. Stworzyły syntakty, których jedynym celem było zalewanie Retikulum szajsem. Tyle że to musiał być dobry szajs.
— A co to jest dobry szajs? — spytał Arsibalt z uprzejmym niedowierzaniem w głosie.
— Zacznijmy od tego, że zły szajs to niesformatowany plik złożony z przypadkowych znaków. Dobry szajs to pięknie wyglądający i dobrze napisany dokument, zawierający setkę prawdziwych, weryfikowalnych stwierdzeń i jedno w nieoczywisty sposób fałszywe. Trudno jest wygenerować dobry szajs. Z początku najmowano do tego ludzi, którzy wykorzystywali gotowe, poprawne dokumenty i wstawiali do nich błędy. Na przykład zamieniali jakieś nazwiska. Cała ta sprawa miała jednak znaczenie marginalne, dopóki nie zainteresowało się nią wojsko.
— Dobry szajs mógł być sposobem na dezinformowanie retikuli wroga — powiedział Ossa. — Tak, słyszałem o tym. Mówisz o Sztucznych Idiotyzmach z połowy pierwszego tysiąclecia p.r.
— Otóż to. Zaczęto budować bardzo skomplikowane i potężne systemy Sztucznych Idiotyzmów, mające służyć celom, o których wspomniał fraa Ossa. Praksis błyskawicznie przeniknęła do sektora komercyjnego i rozprzestrzeniła się po Wędrownych Ekologiach Botów Sierocych… Mniejsza z tym. W Retikulum nastały Mroczne Wieki, którym dopiero itowie położyli kres.
— Czy te systemy Sztucznych Idiotyzmów nadal są aktywne w Wędrownych Ekologiach Botów Sierocych? — spytał zafascynowany Arsibalt.
— W początkach drugiego tysiąclecia WEBS ewoluowały w zupełnie innym kierunku — zbył go Sammann.
— W jakim? — zainteresował się Jesry.
— Nie mamy pewności. Możemy co najwyżej wyciągać wnioski z sytuacji, w których ich obecność przejawia się w świecie materialnym. Na szczęście nie następuje to zbyt często. Ale odbiegamy od tematu: funkcjonalność Sztucznych Idiotyzmów nadal istnieje. Itowie, którzy wyciągnęli Retikulum z Mrocznych Wieków, chcąc pokonać SI, musieli je przeciągnąć na swoją stronę, jeśli można tak powiedzieć. Nie będę się nad tym dłużej rozwodził, ale prawda jest taka, że na każdy rzetelny dokument umieszczony w Retikulum przypadają setki, jeśli nie tysiące jego fałszywych wersji. Podróbek.
— Chcąc zagwarantować sprawność systemów obronnych, należy poddawać je nieustannym atakom — powiedział Ossa. Każdy dureń mógł się domyślić, że cytuje jakiś stary aforyzm z Doliny Dzwoneczków.
— Zgadza się. Ten mechanizm działa tak dobrze, że przeciętny użytkownik Retikulum nie ma pojęcia o jego obecności. Tak jak my nie zdajemy sobie sprawy z milionów zarazków stale i bezskutecznie atakujących nasz organizm. Wygląda jednak na to, że ostatnie wydarzenia i dodatkowe obciążenie wywołane powstaniem antyroju doprowadziły do wystąpienia niskopoziomowego błędu, o którym wspomniałem.
— Którego praktyczne konsekwencje są… jakie właściwie? — zapytał Lio.
— Nasze komórki na Arbre mogą mieć kłopoty z odróżnieniem prawdziwych komunikatów od podróbek. Niektóre wiadomości pojawiające się na naszych wyświetlaczach również mogą być podróbkami.
— Wszystko przez to, że gdzieś tam, w jakimś syntakcie, poprzestawiało się parę bitów — powiedział Jesry.
— To nieco bardziej skomplikowane — odciął się Sammann.
— Jesry’emu chodzi o to, że zamieszanie jest spowodowane tym, że pewna liczba bramek logicznych lub komórek pamięci znajduje się w stanie błędnym lub co najmniej nieokreślonym — wtrąciłem.
— Można tak powiedzieć — zgodził się Sammann. Nie musiałem widzieć tego gestu, żeby się domyślić, że wzruszył przy tym ramionami. — Ale na pewno wszystko się niedługo wyklaruje i przestaniemy odbierać nieprawdziwe komunikaty.
— Z pewnością — odezwał się fraa Gratho.
— Dlaczego tak uważasz? — spytał Lio.
— Spójrzcie. — Fraa Gratho wyciągnął rękę.
Spoglądając we wskazanym kierunku, zobaczyliśmy fraa Jaada pochylonego nad nadajnikiem radiowym, stanowiącym nasz jedyny środek łączności z planetą. Dźgał go raz po raz śrubokrętem. Kiedy jakiś odłamek wypryskiwał w przestrzeń, fraa Jaad pieczołowicie chwytał go w szkieletową dłoń, żeby nie wydostał się spod Zimnego Ciemnego Zwierciadła i nie pojawił na radarze.
Kiedy skończył, wrócił do nas i wpiął się w sieć. Lio spokojnie czekał na wyjaśnienia.
— Przeciek wymuszał dokonywanie wyborów, które w żaden sposób nie poprawiały sytuacji — powiedział Jaad.
No jasne. Zostaliśmy zamknięci w jednym pokoju z obłąkanym czarownikiem. To sporo wyjaśniało.
Długo nikt się nie odzywał. Nie było sensu domagać się wyjaśnień: fraa Jaad wyraził się najprecyzyjniej jak potrafił. Widziałem, jak Jesry na mnie spojrzał.
Tak załatwiają to inkanterzy. On to robi w tej chwili.
— Niesamowite… — odezwał się w końcu Sammann. — Też chciałem to zrobić, ale zabrakło mi odwagi.
— To znaczy co? — zdziwił się Lio. — Zniszczyć nadajnik?
— Tak. Nawet już mi się śniło, że go zniszczyłem. I dobrze się z tym czułem. Kiedy się obudziłem, zdziwiłem się, że nadal działa.
— Dlaczego miałbyś chcieć go zniszczyć? — zapytał Arsibalt.
— Obserwuję go od dłuższego czasu. Przy każdym okrążeniu planety namierza w pewnym momencie stację naziemną, nawiązuje z nią łączność i opróżnia bufor. Czyści kolejkę.
Sammann przełożył następnie terminologię itów na orthyjski. Kolejka przypominała ułożone w stosik arkusze z wiadomościami, które przy każdej okazji nadajnik wysyłał na Arbre. Wypuszczał je w tym samym porządku, w jakim były ułożone, jak klienci stojący w kolejce w sklepie.
— Czyli w takiej kolejce znajdują się na przykład komunikaty tekstowe, które wysyłam do mojej komórki wsparcia, tak? — upewniłem się.
— Ile ich napisałeś?
— Z pięć…?
— Lio?
— Około dziesięciu.
— Ossa?
Sammann przepytał wszystkich: nikt nie napisał więcej niż kilku wiadomości.
— W tej chwili w kolejce znajduje się ponad tysiąc czterysta obiektów — powiedział.
— Co to za obiekty? — spytał Arsibalt. — Możesz je odczytać?
— Nie. Są zaszyfrowane, a nikt nie uznał za stosowne użyczyć mi klucza. Większość z nich jest niewielka: wiadomości tekstowe, pakiety danych biomedycznych i związane z nimi podróbki. Niektóre jednak są tysiące razy większe. Ponieważ jestem w tym gronie jedynym fachowcem w tej dziedzinie, powiem wam coś, co dla ity byłoby oczywiste: te duże obiekty to najprawdopodobniej nagrania audio i wideo.
Przyszło mi do głowy mnóstwo możliwych wytłumaczeń, ale Arsibalt od razu wybrał to najbardziej dramatyczne i — to mu trzeba przyznać — prawdopodobnie właściwe:
— Podsłuch!
Sammann nie zaoponował.
— W wolnych chwilach, których mi nie brakuje, śledziłem postępowanie kolejki. Te duże pliki zachowują się w bardzo specyficzny sposób. Po pierwsze, mają wyższy priorytet niż małe i natychmiast po zarejestrowaniu system przesuwa je na początek kolejki. Po drugie, ich powstawanie zbiega się w czasie z początkami i końcami naszych rozmów. Dam wam przykład: niedawno, między dziesiątą piętnaście i dziesiątą trzydzieści, Erasmas i Jesry ucięli sobie pogawędkę. Kiedy Jesry podłączył się następnie do retikuli, co nastąpiło przed kwadransem, w kolejce od razu pojawił się duży plik, który natychmiast trafił na jej początek. Czas utworzenia: dziesiąta siedemnaście. Czas ostatniej modyfikacji: dziesiąta trzydzieści.
— Czy to się powtarza przy wszystkich rozmowach? — zapytał Lio.
Z tonu jego głosu wnosiłem (tak jakbym mógł w to wątpić), że wszystko, co słyszy, jest dla niego taką samą nowiną jak dla mnie.
— Nie, tylko przy niektórych.
— Proponuję przeprowadzić eksperyment — powiedział Jesry. — Sammannie, czy system nadal działa?
— Jak najbardziej. Fraa Jaad unieszkodliwił nadajnik, ale sam syntakt pracuje, jakby nic się nie zmieniło.
— Masz podgląd kolejki?
— Naturalnie.
Jesry odłączył się od reszty i dał mi na migi do zrozumienia, żebym zrobił to samo. Połączyliśmy się tylko we dwójkę i wdaliśmy w stary, wyświechtany dialog, którego kiedyś, jako młodzi fidowie, musieliśmy się nauczyć na pamięć: dowód twierdzenia, że pierwiastek kwadratowy z dwóch jest liczbą niewymierną. Starałem się jak najlepiej odegrać swoją rolę. Po zakończeniu dialogu podłączyliśmy się do retikuli i odczekaliśmy chwilę.
— Nic — poinformował nas Sammann.
Znowu odczepiliśmy się od retikuli i połączyliśmy w parę.
— Pamiętasz, jak czasem w Edharze po kolacji siadywaliśmy sobie z innymi inkanterami i z kukurydzy i sznurówek robiliśmy megazabójców? — zapytałem.
— Pewnie! To byli świetni megazabójcy, można nimi było mordować tych obrzydliwych gryzipiórków na pęczki.
— Przydadzą się, kiedy zdradzimy Arbre dla Piedestału.
Rozmawialiśmy w tym tonie jeszcze przez parę minut, zanim ponownie wpięliśmy się do retikuli.
— Nowy plik! — zameldował Sammann. — Na samym początku kolejki.
— W porządku — odezwałem się. — Gryzipiórków bardzo interesuje to, czy poruszamy tu pewne tematy. Takie jak megazabójcy.
— Tu cię mam! — wykrzyknął Sammann. — Właśnie został utworzony nowy plik. I rośnie, cały czas rośnie… kiedy… ja… coś… mówię.
Nie rozmawialiśmy jeszcze ze wszystkimi o megazabójcach, więc teraz posypały się pytania, na które Lio starał się odpowiadać. Ja z Jesrym kontynuowaliśmy tymczasem nasz eksperyment: przez następne pół godziny kilkadziesiąt razy nawiązywaliśmy i przerywaliśmy kontakt z retikulą. Za każdym razem wypróbowywaliśmy nowe wyrazy, żeby sprawdzić, które z nich powodują włączenie się automatycznego systemu rejestrującego. Działaliśmy trochę na oślep, ale udało nam się ustalić jeszcze kilka słów-kluczy: atak, neutron, masowe morderstwo, obłęd, hańba, bezwzględny, odmowa, bunt.
Przy każdym połączeniu z retikulą reszta komórki podsuwała nam nowe pomysły do sprawdzenia, ponieważ konwersacja w naturalny sposób rozwijała się w takim kierunku, że pojawiały się w niej słowa wymienione powyżej, a także wiele innych. Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa i cieszyłem się, że możemy od czasu do czasu wyłączyć się i potraktować całą dyskusję jako obiekt badań teorycznych. Po pewnym czasie sytuacja stała się jednak tak napięta, że postanowiliśmy włączyć się w retikulę i już nie oddalać.
Arsibalt zadał właśnie Dzwonecznikom bardzo istotne pytanie: wobec kogo tak naprawdę są lojalni?
— Z moimi fraa i suur z Doliny Dzwoneczków łączy mnie więź, której nie da się precyzyjnie opisać, ponieważ do złudzenia przypomina więzy rodzinne — odpowiedział mu fraa Ossa. — Nie zamierzam zaś marnować tlenu na dyskusję o krzyżujących się i zazębiających grupach, do których należę i którym powinienem być wierny: komórka numer trzysta siedemnaście, świat matemowy, konwoks, mieszkańcy Arbre oraz społeczność rozciągająca się poza granice naszego kosmosu, a obejmująca takie osoby jak na przykład Jules Verne Durand.
— Se żust — przytaknął Laterryjczyk. Przyzwyczailiśmy się, że w ten sposób wyraża czasem aprobatę.
— Rozróżnienie wszystkich zobowiązań bywa niemożliwe w chwili ujawnienia. Nie pozostaje wtedy nic innego, jak zaufać prostym, wyćwiczonym odruchom.
Jules nie słyszał wcześniej o koncepcji ujawnienia, więc Ossa zrobił mu krótki wykład oparty na przykładzie fechtmistrza i drzewa decyzyjnego, które fechmistrz musi przemierzyć, żeby podczas pojedynku wykonać właściwy ruch. Było rzeczą oczywistą, że w szybkiej wymianie pchnięć i zasłon nie może być mowy o racjonalnej analizie tak skomplikowanego zagadnienia, należało się zatem domyślać, że szermierz, który uszedł z życiem z więcej niż jednego czy dwóch takich spotkań, zrobił Coś Innego. Deklaranci z Doliny Dzwoneczków specjalizowali się w badaniu i kultywacji tego Czegoś Innego.
Jules Verne Durand w lot pojął, o co chodzi.
— Można przeprowadzić analogię ze skomplikowanymi grami planszowymi — zauważył. — Znamy ich trochę na Laterre i są do waszych pod jednym względem bardzo podobne: drzewo możliwych posunięć i kontrposunięć rozrasta się w tak błyskawicznym tempie, że mózg nie ma szans przeanalizować wszystkich możliwości. Maszyny, które wy nazwalibyście urządzeniami syntaktycznymi, potrafią grać w taki sposób, ale ludzcy mistrzowie stosują zupełnie inne strategie, oparte na postrzeganiu całej planszy, wykrywaniu na niej pewnych wzorców i stosowaniu pewnych ogólnych zasad.
— Teglon — wtrącił fraa Jaad.
Nie musiał nic więcej dodawać. Wszyscy widzieliśmy, czego dokonał w Elkhazgu; nikt nie miał wątpliwości, że nie doszedł do rozwiązania ani metodą prób i błędów, ani na drodze improwizacji. Od początku musiał mieć w głowie całą mozaikę.
— To niebezpieczne — zauważył beznamiętnie Jesry. — Prowadzi do konkluzji, że możemy odrzucić Grabie i zachowywać się jak banda entuzjastów, a wszystko będzie dobrze, ponieważ osiągnęliśmy holistyczną jedność z polikosmosem.
— Rzeczywiście, to jest pewien problem — zgodził się z nim Jules. — Nikt jednak nie odważyłby się stwierdzić, że można wygrać pojedynek albo ułożyć teglon, folgując sobie do tego stopnia.
— Jesry posłużył się sofizmatem — przestrzegł nas Arsibalt. — Przedstawił potencjalną przyszłą przeszkodę. Jeżeli przyjmiemy jego argumentację i w pewnym momencie dojdziemy w naszej dyskusji do punktu, w którym będzie trzeba podjąć trudną decyzję, nie będziemy mogli jej sensownie ocenić, bo już na dzień dobry odrzucamy wszelką możliwość racjonalnej analizy.
— Umiejętność podejmowania właściwych decyzji w trudnych chwilach trzeba ćwiczyć latami, stosując wewnętrzną dyscyplinę, ćwiczenia i medytację — powiedział fraa Ossa. — Nikt nie twierdzi, że nowicjusz zdoła rozwiązać teglon, opierając się na intuicji. Fraa Jaad potrzebował na to wielu dekad.
— Wielu wieków — poprawiłem go.
Nie widziałem powodu, dla którego miałbym to dłużej ukrywać. Usłyszałem w retikuli kilka okrzyków zdumienia, ale nikt otwarcie nie zaprotestował.
Fraa Jaad też nie. Powiedział natomiast coś takiego:
— Ci, którzy w sposób zdyscyplinowany analizują możliwe rozstrzygnięcia, tworzą połączenia z innymi kosmosami, w których te rozstrzygnięcia są czymś więcej niż tylko potencjalnymi ewentualnościami. Taka świadoma analiza jest mierzalnie, ilościowo różna od rozumowania kogoś, kto nie podejmuje takiego wysiłku. Pozwala dokonywać właściwych wyborów w chwili ujawnienia, kiedy umysł niewyćwiczony jest bezradny.
— Pięknie — skwitował to Jesry. — Ale co nam to daje? Co teraz robimy?
— Moim zdaniem już coś zyskaliśmy — wtrąciłem. — Kiedy przed chwilą ty i ja włączyliśmy się do tej rozmowy, wszyscy byli rozsierdzeni i próbowali podjąć decyzję osadzoną w kontekście sojuszów i lojalności. Fraa Ossa wykazał, że jest to skazane na niepowodzenie, ponieważ wszyscy zaliczamy się do różnych grup, których interesy mogą być sprzeczne. Ta wypowiedź stonowała emocje. Doszliśmy też do wniosku, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich możliwości. Ty jednak również masz rację, kiedy mówisz, że oparcie się na naiwnych emocjach to prosta droga do klęski.
— Musimy więc osiągnąć zdolność decyzyjną podobną do tej, która fraa Jaadowi pomogła ułożyć teglon — powiedział Jesry. — To jednak wymaga czasu i wiedzy. Czasu nie mamy w ogóle, wiedzy nie za dużo.
— Zostały nam jeszcze dwa dni — przypomniał Lio.
— A naszą wiedzę możemy poszerzyć w drodze wnioskowania — dodał Arsibalt.
— Na przykład? — spytał sceptycznie Jesry.
— Domyślamy się, że w naszym sprzęcie mogli zostać przemyceni megazabójcy i że celem misji może być dostarczenie ich na Daban Urnuda.
— Większość sprzętu nie dotrze na Daban Urnuda — zauważył Lio i dodał wypranym z emocji tonem: — Ci z was, którzy otrzymali Plan Ostatniego Spotkania, już o tym wiedzą.
— Będziemy tylko my i nasze kombinezony — przytaknął Jesry. — Nic więcej nie trafi na statek. Ci, którzy zaplanowali misję, nie wiedzą, co się stanie z kombinezonami, jeśli na przykład wpadniemy w ręce Piedestału. Może zostaną wyrzucone w kosmos? A może rozłożone na części?
— Widzimy już, do czego zmierzasz — przyznał fraa Ossa. — Ale powinieneś to powiedzieć wprost.
— Dobrze. My sami jesteśmy bronią. Megazabójcy zostali umieszczeni w naszych ciałach. Wszyscy wiemy, w jaki sposób.
— Piguły… — mruknął Jules.
— Zgadza się: termometry z nadajnikami, które połknęliśmy przed startem. Ktoś już swój wydalił?
— A wiesz, że nie? — zdziwił się Arsibalt. — Zadomowił mi się w brzuchu.
— No właśnie. Można je pewnie usunąć operacyjnie, ale do tego czasu wszyscy jesteśmy żywymi bombami atomowymi.
— Wszyscy poza fraa Jaadem i Julesem Verne Durandem — wtrąciła suur Vay, a kiedy wyraziliśmy nasze zdumienie, dodała: — Podejrzewam, że ich Piguły walają się gdzieś luzem we wnętrzu kombinezonów.
— Ja swoją wyrzygałem — przyznał Jules.
— A ja swojej nie połknąłem — wyjaśnił Jaad.
— Suur Vay jako lekarz naszej komórki wie o tym, ponieważ wskazania tych dwóch termometrów są zupełnie niedorzeczne? — domyślił się Lio.
— Otóż to. Niewłaściwe odczyty spowodowały niewłaściwą reakcję kombinezonów. To dlatego potrzebowali po starcie interwencji lekarza.
— Dlaczego nie połknąłeś swojej Piguły, fraa Jaadzie? — zapytał Arsibalt. — Wiedziałeś, co jest w środku?
— Uznałem, że tak będzie rozsądniej — brzmiała odpowiedź, jakiej raczył udzielić fraa Jaad.
— To wyjaśnienie… — zacząłem. — Ten pomysł z przekształceniem nas wszystkich w bomby jądrowe jest niesamowity. Ja jednak nie wierzę, żeby Ala się na coś takiego zgodziła.
— Mogła nie wiedzieć — zauważył Lio. — Ten element planu dorzucili bez jej wiedzy.
— Na miejscu głównego stratega armii poszedłbym do Ali i powiedział tak: „Proszę zebrać ekipę, która pani zdaniem będzie miała największe szanse dostać się na Daban Urnuda” — odezwał się fraa Ossa. — Na co ona odpowiedziałaby: „Proponuję nawiązać kontakt z tymi spośród Geometrów, którzy są w opozycji do Piedestału. Przyjmą naszych ludzi na pokład i udzielą im pomocy”.
— Potworność! — wyrwało mi się.
— Potworność… — powtórzył Jesry. — Pewnie następne słowo-klucz.
Miałem ochotę go zdzielić. Ale miał rację.
Dwa dni później zdjęliśmy białe skafandry, obciągnęliśmy osłony pulpitów piersiowych i znów staliśmy się jednolicie czarni i matowi. Niczym wspinacze w górach powiązaliśmy się liną, która pełniła dwojaką funkcję: liny zabezpieczającej i kabla łącznościowego. Jaad, Jesry i ja większość ostatniej wachty spędziliśmy, siedząc nad sekstansem i robiąc obliczenia, których zwieńczeniem był fraa Jaad zawieszony od spodu reaktora z nożem w ręce i spoglądający wzdłuż smyczy na wirujące na jej końcu konstelacje. W momencie, gdy określona gwiazda znalazła się dokładnie na przedłużeniu smyczy, ciął linkę. Smycz z obciążnikiem odpadła i poleciała w przestrzeń — podobnie jak my: ta ostatnia korekta pędu miała ostatecznie zsynchronizować naszą orbitę z orbitą Daban Urnuda.
Pół godziny później wszyscy zaparliśmy się stopami o dolną powierzchnię Zwierciadła i na dany przez Lio sygnał odepchnęliśmy ją w dół (albo podskoczyliśmy do góry — wszystko zależy od przyjętego układu odniesienia). Zwierciadło odsunęło się i odsłoniło nam — pierwszy raz — widok bezpośrednio na Daban Urnuda. Znajdował się tak blisko, że bardzo niewiele zobaczyliśmy: jedna trójkątna ściana dwudziestościanu wypełniała nam większość pola widzenia.
Praktycznie wszystkie przyrządy i czujniki Geometrów zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby umożliwiać obserwację obiektów znajdujących się tysiące mil od statku. Podczas pierwszego lotu w kosmos w towarzystwie Niebiańskiego Strażnika Jesry i inni astronauci przekonali się, że Geometrzy mają również radary krótkiego zasięgu, ale nie mieli powodu ich uruchamiać, dopóki nie spodziewali się gości — a my pod osłoną Zimnego Czarnego Zwierciadła zbliżyliśmy się na tak niewielką odległość, że nawet te radary stały się bezużyteczne. Trzeba przyznać, że mieliśmy trochę szczęścia: gdyby nasza trajektoria podejścia była odrobinę mniej precyzyjna, musielibyśmy wcześniej odrzucić Zwierciadło i wystawić się na ich fale. Jednakże fraa Jaad idealnie wyczuł moment przecięcia smyczy. Choćby przez cały czas trwania misji nie zrobił nic więcej, tą jedną akcją udowodnił swoją przydatność.
Dlatego, żeby nas teraz zobaczyć, musieliby nas dosłownie zobaczyć. Ktoś musiałby wyjrzeć przez okno albo (co bardziej prawdopodobne) zerknąć na monitor wyświetlający obraz ze szpilołapu i przypadkowo dostrzec jedenaście matowoczarnych człekokształtnych postaci szybujących na czarnym tle kosmosu.
Powierzchnia dwudziestościanu przypominała łupkową plażę: była płaska i ułożona z niezliczonych kawałków asteroid pozbieranych w czterech różnych kosmosach. Pomiędzy nimi coś połyskiwało — fragmenty spajającej je drucianej siatki. Zanosiło się na to, że zderzymy się z amortyzatorem, który przecinał przestrzeń przed nami jak linia horyzontu, wyminęliśmy go jednak o parę jardów i znaleźliśmy się „ponad” inną ścianą statku, chwilowo zacienioną. Każde z nas miało broń sprężynową i na znak Lio wystrzeliliśmy w stronę wysypanej odłamkami ściany kotwiczki na linach. Mniej więcej co druga zaplątała się w metalowej siatce, linki jedna po drugiej naprężały się i ciągnęły tych, którzy je wystrzelili. Na skutek tego łącząca nas lina również zaczęła się napinać w sposób skomplikowany i zgoła nieprzewidywalny, i przez chwilę zderzaliśmy się w locie i plątaliśmy coraz bardziej, dopóki wszyscy członkowie komórki nie wylądowali na końcu zagmatwanej sieci sznurków. Siła rozpędu próbowała nas pchnąć prosto na ścianę, co było trochę przerażające. Na szczęście czworo Dzwoneczników miało przygotowane dysze odrzutowe na zimny sprężony gaz. Odpalili je teraz, kierując w tę stronę, w którą nie chcieliśmy lecieć. Wywołali w ten sposób kolejną serię wręcz niedorzecznych zderzeń i zaplątań, ale zdołali spowolnić nasz ruch. Zbliżając się do ściany, wyciągaliśmy przed siebie ręce i/lub nogi, żeby pełniły rolę amortyzatorów. Udało mi się zaprzeć prawą stopą o większy głaz, ale rozpęd okręcił mnie w miejscu. Tępym zakończeniem ramienia kombinezonu wyrżnąłem w inny kamień sprzed czterech i pół miliarda lat, dzięki czemu udało mi się uniknąć uderzenia weń twarzą. Liczne sznurki zaczęły mnie ciągnąć w różnych kierunkach i z różną siłą, chwilami wlokły mnie nawet po kamieniach, ale w końcu wszyscy przestaliśmy się tarzać i obijać i wczepiliśmy się w siatkę metalowymi palcami. Komórka numer 317 zameldowała się na Daban Urnudzie.