Iluminacja: Nagłe, zwykle niespodziewane olśnienie.
Zapotrzebowanie na paliki było ogromne. Nasi ochotnicy wyrabiali je ze wszystkiego, co im wpadło w ręce: prętów zbrojeniowych wydartych z rozsmarowanych po okolicy ruin, powykręcanych kątowników odpiłowanych z przewróconych bram, szczap z rozerwanych eksplozjami drzew. Powiązane w pęczki piętrzyły się przed moim namiotem, grożąc, że pewnego dnia na dobre odetną mi drogę wyjścia.
— Muszę je dostarczyć ekipie pomiarowej na krawędzi — powiedziałem. — Przejdziesz się ze mną?
Mistrz Quin przesiedział sześć dni w jednym aporcie z Barbem, więc moja propozycja mu się spodobała. Odchyliliśmy zapleśniałą płócienną połę namiotu i wyszliśmy na zewnątrz, w białe światło pochmurnego poranka. Wzięliśmy tyle palików, ile daliśmy radę unieść, i zaczęliśmy mozolny marsz do góry. Pierwsze wydeptane przez nas ścieżki na krawędź zerodowały do postaci małych żlebów; nowi mieli się zająć uformowaniem zbocza w tarasy i poprowadzeniem ścieżki jak należy, zakosami. To będzie ciężka praca, która pozwoli odsiać zwykłych urlopowiczów od ludzi, którzy naprawdę chcą zostać i żyć w Orolu.
— Najpierw będzie prowizorka: drewno i ziemia — powiedziałem, kiedy mijaliśmy grupę deklarantów i sekularów zajętych wbijaniem palików w ziemię. — Zanim umrę, powinna się wyklarować jakaś zgrubna wizja całości i późniejsze pokolenia będą mogły wszystko przebudować w kamieniu.
Quin zrobił przerażoną minę, ale odprężył się, kiedy zrozumiał, że mam na myśli śmierć ze starości.
— Skąd wezmą kamień? — spytał. — Ja tu widzę tylko błoto.
Odwróciłem się i spojrzałem w głąb krateru. Gdy tylko się schłodził, wypełniła go woda, więc z wysokości, na jaką zdążyliśmy się już wspiąć, z łatwością mogliśmy podziwiać jego kształt. Był elipsą wydłużoną z północnego zachodu na południowy wschód (z takiego kierunku spadła sztaba). Znajdowaliśmy się na jej południowo-wschodnim skraju. Główną ciekawostką była usypana z gruzu wyspa, stercząca z wulkanicznego jeziora kilkaset jardów od brzegu, ja jednak zwróciłem uwagę Quina na ledwie widoczne wyszczerbienie linii brzegowej, wiele mil od nas.
— W tamtym miejscu rzeka, która napełniła krater, uchodzi do jeziora. Stąd ledwie ją widać. Kiedy jednak przejdzie się dwie mile w górę tej rzeki, dochodzi się do miejsca, gdzie impet uderzenia spowodował osunięcie się zbocza i odsłonił wapienną skałę. Jest jej dość, żeby nasi potomni mogli z niej wybudować wszystko, co tylko im się zamarzy.
Quin pokiwał głową i ruszyliśmy dalej. Jeszcze przez chwilę milczał, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał:
— A będziecie mieli potomnych?
Parsknąłem śmiechem.
— Już mamy! Pierwsze kobiety zaszły w ciążę jeszcze w antyroju. Zaczęliśmy jeść normalne jedzenie, mężczyźni odzyskali płodność, pierwsze deklaranckie dziecko urodziło się w zeszłym tygodniu. Dowiedziałem się z Retikulum. A właśnie, zdarzają się tu kłopoty z dostępem. Z początku Sammann, nasz jedyny eks-ita, sam musiał ze wszystkim sobie radzić, ale teraz codziennie przybywają nowi. Łącznie jest już kilkudziesięciu…
To go nie interesowało, bo wszedł mi w słowo:
— To znaczy, że Barb pewnego dnia mógłby zostać ojcem.
— Tak, mógłby — przytaknąłem. Implikacje tego faktu dotarły do mnie z opóźnieniem, ale, jak to mówią, lepiej późno niż wcale. — A ty dziadkiem.
Quin przyspieszył, jakby chciał, żeby Saunt Orolo był gotowy już teraz, zaraz, natychmiast. Sapiąc ciężko, dodałem:
— Oczywiście znów pojawia się stary problem z rozpadem gatunku na dwie odrębne rasy, ale znamy się na rzeczy wystarczająco, żeby temu zapobiec. Między innymi dlatego staramy się, żeby takie miejsca jak to wydały się atrakcyjne także tym, których nazywaliśmy statystami.
— A jak teraz będziecie ich nazywać? To znaczy, nas…
— Nie mam pojęcia. Najważniejsze, że w ramach Drugiej Rekonstrukcji zostały utworzone dwa równoprawne magisteria. Nazwy wymyśli się później.
Dotarliśmy do miejsca, w którym dawniej brzytwiasta krawędź krateru wygładziła się i zaokrągliła pod wpływem wiatru i deszczu. Upstrzyły ją już pierwsze oportunistyczne chwasty i poprzecinały kolorowe sznurki porozpinane między palikami.
— To my wytyczymy nowe granice — powiedziałem. — Oto jedna z nich.
Szarpnąłem czerwony sznurek.
Quina zamurowało.
— Jak możecie?! Tak po prostu przyjść i ogrodzić teren… Prawnicy pewnie rwą włosy z głowy.
— Służy nam mała armia proceńczyków. Prawnicy nie mają szans.
— Wszystko po tej stronie sznurka należy do was?
— Tak. Mur poprowadzimy równolegle do niego, od wewnątrz, tuż poniżej krawędzi.
— Aha, więc mury nadal będą?
— Tak, ale z otwartymi portalami zamiast zamykanych bram.
— No to po co w ogóle mur?
— To symbol. Mówi „Uważaj, przechodzisz do innego magisterium. Są rzeczy, których nie możesz zabrać ze sobą”.
Nie byłem z nim do końca szczery. Pół mili dalej widziałem kilku ludzi w zawojach, którzy spoglądali w lunety instrumentów i wbijali paliki: to Lio z gromadką eks-Dzwoneczników, z którymi teraz najchętniej się prowadzał. Wiedziałem, o czym dyskutują: kiedy wybuchnie wojna między magisteriami i zatkamy dziurę w murze bramą, dobrze byłoby móc ją wziąć w krzyżowy ogień z sąsiadujących z nią bastionów…
Zagwizdałem na palcach. Tamci spojrzeli w naszą stronę, a ja wskazałem pęczki palików, które z Quinem rzuciliśmy na ziemię. Dwóch Dzwoneczników puściło się biegiem w ich stronę, a my zawróciliśmy i zaczęliśmy schodzić. Powstrzymał nas gwizd. Tylko Lio tak gwizdał. Spojrzałem w jego kierunku, a on wskazał mi coś na zewnętrznym zboczu wulkanu. Niewiele było tam do oglądania: długi skotłowany stok górski, wzburzona ziemia, nadpalone drewno, strzępy izolacji termicznej, pył i popiół. Nieco dalej znajdował się kawałek płaskiej przestrzeni, na którym pielgrzymi — tacy jak Quin — parkowali swoje pojazdy. W końcu jednak dostrzegłem to, na co Lio chciał zwrócić moją uwagę: pnący się w górę zbocza jęzor żółtego gwiazdokwiatu.
— Co to? — zainteresował się Quin.
— Inwazja barbarzyńców — odparłem. — To długa historia.
Pomachałem Lio i ruszyliśmy z powrotem. Mieliśmy dość czasu, żeby nadłożyć drogi i odwiedzić pewien taras, który razem z moimi edharskimi fraa i suur zbudowaliśmy niedługo po przybyciu w to miejsce. W przeciwieństwie do innych tarasów, pomału zarastających pierwszym zielskiem, żeby z czasem przeobrazić się w kłęby, tutaj postawiliśmy treliaże z kawałków złomu, na których w przyszłości miała się wspierać winorośl biblioteczna. Kilka miesięcy temu odwiedził nas fraa Haligastreme z Edhara i przywiózł zaszczepkę ze starej winnicy Orola. Posadziliśmy ją w ziemi pod treliażami i odwiedzaliśmy regularnie, żeby sprawdzić, czy nie próbuje przypadkiem ze złości popełnić samobójstwa. Ona jednak wolała po prostu wypuścić nowe pędy. Znajdowaliśmy się niedaleko równika i na dużej wysokości, pogoda więc była słoneczna, ale powietrze chłodne. Kto by pomyślał, że rakiety i winorośl lubią podobne otoczenie?
Dochodziliśmy do skraju jeziora, kiedy Quin, który od dłuższej chwili milczał, odkaszlnął i odezwał się:
— Powiedziałeś, że wchodząc do tego nowego magisterium, należy odrzucić niektóre rzeczy. Czy jedną z nich jest religia?
Fakt, że jego słowa ani trochę mnie nie zaniepokoiły, był jednym z wielu świadectw przemian, jakie się dokonały.
— Cieszę się, że o to zapytałeś. Widziałem, że jest z tobą mistrz Flec.
— Przechodzi teraz trudny okres. Żona się z nim rozwiodła, interes idzie słabo, cała ta sprawa z Niebiańskim Strażnikiem okrutnie go pognębiła… Koniecznie chciał wyjechać z miasta. Tylko że potem Barb przez całą drogę…
— Plantował go?
— No tak. Ale zmierzałem do tego, że jeśli jego obecność miałaby przeszkadzać…
— Kierujemy się taką zasadą, że deolatrzy są mile widziani, dopóki nie są przekonani, że na pewno mają rację. Jeżeli ktoś się uprze, że on jeden się nie myli i koniec, nic tu po nim.
— Flec nie jest teraz niczego pewien — zapewnił mnie Quin. Przez następną minutę nic nie mówił, a potem zapytał: — Ale jak można założyć Arkę, jeśli się nie ma pewności? Przecież to będzie zwykły klub towarzyski.
Zwolniłem i pokazałem Quinowi skalny ostaniec sterczący ze ściany krateru. Na szczycie, przed rozbitym tam namiotem, paliło się ognisko, z którego wznosiła się smuga dymu. Mój fraa przypalał sobie śniadanie.
— Flec powinien się przejść do Fundy Arsibalta — poradziłem. — To będzie ośrodek tego typu prac.
Quin uśmiechnął się ironicznie.
— Nie sądzę, żeby Flec miał ochotę nad tym pracować.
— Wolałby, żeby ktoś po prostu mu powiedział, co ma robić?
— Tak. Do tego jest przyzwyczajony. Wtedy czuje się bezpiecznie.
— Zaprzyjaźniłem się z paroma Laterryjczykami — powiedziałem. — Jeden z nich opowiadał mi niedawno o filozofie nazwiskiem Emerson, który dokonał pewnych użytecznych porównań między poetą i mistykiem. Wydaje mi się, że jego przemyślenia stosują się tak samo dobrze do naszego kosmosu, jak do tamtego.
— Brzmi ciekawie. Na czym polega różnica?
— Mistyk przygważdża symbol jednym znaczeniem, które przez krótki czas jest prawdziwe, lecz wkrótce staje się fałszywe. Poeta widzi samą prawdę, ale rozumie, że symbole są płynne, a ich sens ulotny.
— Na pewno ktoś od nas też już kiedyś coś takiego powiedział.
— Rzeczywiście. Nastały dobre czasy dla lorytów. Mamy ich tu spory kontyngent. Marzy im się wiekopomne dokonanie: chcą wchłonąć wiedzę z czterech pozostałych kosmosów. — Spojrzałem w stronę namiotowej klauzury, w której obozowały Karvall, Moyra, ich fraa i suur, ale nikt z nich na razie się nie pokazał. Pewnie nie zdążyli jeszcze pozawiązywać sobie zawojów. — Chodziło mi o to, że tacy ludzie jak Flec mają pewien czuły punkt, słabość graniczącą z uzależnieniem: posługują się rozumem na sposób mistyków, a nie poetów. Optymista, który we mnie mieszka, twierdzi, że człowiek może wyjść z takiego uzależnienia, nauczyć się poetyckiego sposobu myślenia i pogodzić się z płynnością symboli i ich znaczeń.
— A co na to pesymista?
— Pesymista twierdzi, że myślenie poetyckie jest cechą mózgu, konkretnym talentem, jaki albo się ma, albo nie. I że ci, którzy są nim obdarzeni, są skazani na wieczną wojnę z tymi, którym go brakuje.
— Coś mi się widzi, że będziesz często przesiadywał na tej skale z Arsibaltem.
— Ktoś musi biedaka odwiedzać.
— Co macie do zaproponowania takim ludziom jak ja i Flec? Poza wbijaniem kołków w błoto.
— Będziemy budować normalne budynki — przyznałem. — Głównie na wyspie. Nowe magisterium potrzebuje ośrodka władzy. Stolicy. Przybyłeś w samą porę, żeby być świadkiem położenia kamienia węgielnego.
— Kiedy to ma się odbyć?
Przystanąłem i sprawdziłem położenie jasnej plamy na niebie: słońce prawie, prawie się przez nią przepaliło.
— W samo południe.
— Macie zegar?
— Pracujemy nad tym.
— Dlaczego akurat dzisiaj? To jakiś szczególny dzień w waszym kalendarzu?
— Od jutra tak: dzień zerowy roku zerowego.
Szczęśliwym zrządzeniem losu połowa grobli na wyspę była gotowa już wcześniej: obalona wieża startowa, która runęła na ziemię jak zwalone wichurą drzewo. Była popękana, powykręcana i nadtopiona, ale z powodzeniem znosiła ciężar ludzi i taczek. W połowie drogi z lądu na wyspę schodziła skośnie pod wodę. Od tego miejsca przedłużyliśmy ją piankowymi pontonami, cumując je (grubymi linami z odzysku) do jej podwodnej części, a ostatnie kilkaset jardów należało pokonać łodzią — chociaż Yul lubił tam pływać wpław.
— Chcielibyśmy zbudować prostą kolejkę linową — tłumaczyłem Quinowi, kiedy wiosłowaliśmy na ostatnim odcinku. — Jednak osadzenie wieży w luźnym gruncie wyspy to poważny problem praksyczny. Wydaje mi się, że byłoby to dobre pole współpracy dla ojca i syna.
Płynęliśmy we trzech, z Barbem. Barb nie zabrał się z nami dla towarzystwa: po prostu wiatr się zmienił i niósł z wyspy zapach jedzenia. Usadowił się na dziobie i z daleka wypatrzył ogniska i inne atrakcje, które zamierzał zaliczyć w pierwszej kolejności.
— Macie piec! — wykrzyknął, wskazując dymiącą kopułę z cegieł, przełamującą linię horyzontu.
— To nasza pierwsza trwała budowla: zaczął ją Arsibalt, dokończyła Tris. Wokół pieca powstanie kuchnia i refektarz.
— A messalany? — zapytał Barb.
— Może się jakiś znajdzie. Specjalnie dla tych, którzy nie mogą się obejść bez posługaczy.
— Czyli budujecie Koncent Saunta Orola? — spytał Quin. Zawahałem się. Schowałem wiosła, żeby nie uderzyć Yula, który, brodząc w wodzie, wyszedł nam na spotkanie i zaczął holować łódkę do brzegu.
— Na pewno będzie to coś Saunta Orola — odparłem. — Samo słowo „koncent” nie bardzo nam odpowiada. Szukamy czegoś nowego. Barb! — zawołałem.
Barb zamierzał wyskoczyć z łodzi i w bród udać się na poszukiwanie jedzenia. Nie usłyszał mnie, ale Yul, który zdążył przez ten czas zacisnąć wielką jak bochen łapę na burcie, stuknął go w ramię i pokazał na mnie. Barb się odwrócił.
— Nie utopię się — zapewnił mnie takim tonem, jakby uspokajał przestraszone dziecko. — Moje ubranie nie chłonie wody.
— Na razie nie będziesz jadł. Jedzenie jest na później.
— Ile później?
— Musisz wysiedzieć na dwóch rytach. Pierwszy odbędzie się w południe, drugi zaraz po nim. Potem do wieczora będziemy już tylko jeść.
— Która godzina?
— Zapytajmy Jesry’ego.
Zegar Jesry’ego nabierał kształtów w najwyższym punkcie wyspy. Był to kolejny projekt, którego ukończenia nie należało się spodziewać za naszego życia — ale przynajmniej zegar już chodził! Pomysły Jesry’ego na budowę „prawdziwego” zegara były tak skomplikowane, że połowy z nich w ogóle nie rozumiałem, ale uparliśmy się, żeby na dziś przygotował coś prostszego, ale działającego. Mozolili się z Cord przez dwa miesiące, budując i niszcząc kolejne prototypy. Dopiero po tym, jak Cord zdobyła więcej narzędzi, prace nabrały tempa.
Kiedy we trzech wdrapaliśmy się na szczyt, nie zastaliśmy Cord. Musiała wziąć udział w innych przygotowaniach i Jesry został sam ze swoimi maszynami niczym na wpół szalony święty pustelnik; przez ciemne okulary wpatrywał się w plamkę światła pełznącą po płycie syntetycznego kamienia. Światło pochodziło z parabolicznego zwierciadła, które wszyscy pomagaliśmy szlifować.
— Mamy szczęście, że słońce się pokazało — powiedział zamiast powitania.
— O tej porze to normalne — zauważyłem.
— Gotowy?
— Tak. Arsibalt zaraz tu będzie, a Tulia i Karvall już się naradzają, więc…
— Mówię o tej drugiej sprawie. Też jesteś gotowy?
— A, o to ci chodzi…
— Tak, o to.
— Pewnie. Bardziej niż kiedykolwiek.
— Kłamczuch z ciebie, mój fraa.
— Ile mamy czasu? — zapytałem, dochodząc do wniosku, że należałoby zmienić temat.
Znowu opuścił okulary na oczy, oceniając odległość między poruszającą się plamką światła i przecinającym jej drogę drutem.
— Kwadrans — oznajmił. — Do zobaczenia na miejscu.
— Na razie, Jesry.
— Ras? Są tam jacyś deolatrzy?
— Pewnie tak. A co?
— Poproś ich, niech się modlą, żeby to ustrojstwo się nie rozpadło przez najbliższe piętnaście minut.
— Zrobi się.
Na miejsce rytu zeszliśmy wzdłuż linki pociągniętej od zegara w dół. Wyspa była bardzo uboga w płaskie powierzchnie, ale kawałek terenu wystarczający do odprawienia ceremonii wyrównaliśmy za pomocą ręcznych narzędzi i solidnie udeptaliśmy. Z zezłomowanych kawałków stali Yul zespawał trójnóg i zawiesiliśmy na nim kamień węgielny — był nim odłamek zrzuconej przez Geometrów sztaby, ociosany przez deklaranckich kamieniarzy (mieliśmy ich już kilkunastu) do kształtu sześcianu. Na jednej ścianie wykuli napis… SAWANTA OROLA, zostawiając z przodu miejsce na odpowiednie słowo, które mieliśmy wymyślić i wstawić później. Na drugiej wyryli ROK 0 DRUGIEJ REKONSTRUKCJI. Na trzeciej, w gotowej budowli mającej pozostać niewidoczną, wydrapaliśmy swoje imiona. Zaproponowałem Quinowi i Barbowi, żeby dopisali swoje.
Barba tak wciągnęło drapanie, że nie słyszał chyba ani jednego słowa rytu i ani jednej nuty muzyki, którą przygotowali dla nas Arsibalt, Tulia i Karvall. Ja miałem co innego na głowie, a przede wszystkim zdumiewałem się gośćmi, jacy przybyli na uroczystość. Ganelial Crade. Ferman Beller z dwoma bazyjskimi mnichami. Troje rodzeństwa Jesry’ego. Estemard z żoną. Kontyngent Oritheńczyków. Fraa Paphlagon. Emman Beldo. Geometrzy ze wszystkich czterech ras, z nieodłącznymi rurkami pod nosem.
Do południa zostało już niewiele czasu, kiedy zaczęliśmy śpiewać peanatemę hylaejską, którą Arsibalt wybrał ze względu na jej, jak to określił, „elastyczność temporalną”: chodziło mu o to, że gdyby zegar nawalił, ona pozwoli nam to zamaskować. W pewnym momencie — nie wiem nawet jak blisko południa — zobaczyłem, jak Jesry wypada ze swojej szopy zegarowej, odrzuca okulary i zaczyna biec w naszym kierunku. Po jego ruchach poznałem, że ma dla nas dobre nowiny. Linka wyraźnie się napinała. Zerknąłem na stojącego przy trójnogu Yula i przejechałem sobie kciukiem po gardle. Yul zmiażdżył Barba w niedźwiedzim uścisku, odciągnął go na bok i uratował mu życie. Chwilę później mechanizm zadziałał i kamień węgielny wylądował na przeznaczonym dla niego miejscu, z łomotem, który wszyscy odczuliśmy w kostkach. Rozległy się oklaski i wiwaty, ja jednak nie mogłem naprawdę się nimi cieszyć, ponieważ Arsibalt (który stał przy pulpicie i prowadził peanatemę) zaczął mi dawać znaki, żebym pędził do stojącego nieopodal namiotu.
— Już idę — poruszyłem bezgłośnie ustami i zrobiłem, co mi kazał.
Yul wpadł do namiotu tuż za mną. Pomógł mi się przebrać w ozdobny zawój w tredegharskim stylu, ja zaś pomogłem mu włożyć oficjalne ubranie, w jakim mógłby się pokazać w arce. Obaj wykazaliśmy się taką niekompetencją, że nasze przygotowania trwały dłużej niż ryt, wywołały słyszalne poruszenie i sprowokowały nieuprzejme komentarze w tłumie zebranym po drugiej stronie płóciennych ścian. Emman Beldo musiał przestać się naprzykrzać suur Karvall, wejść do namiotu i wesprzeć Yula w jego wysiłkach. Moje fałdy i sploty ułożył w końcu nie kto inny, jak fraa Lodoghir. Podejrzewałem, że zamierza dopilnować, żeby w Sauncie Orolu znalazło się miejsce dla wpływowego referatu proceńskiego.
Potem Yul i ja długo nie mogliśmy się zdecydować, kto ma kogo przepuścić w progu. Wymienialiśmy się „ty-pierwszymi”, dopóki nasz problem nie zniknął razem z progiem, gdy Lio z Dzwonecznikami przecięli odciągi i ściągnęli nam namiot z głów jak płótno z odsłanianych posągów.
Zresztą zachowaliśmy się chyba jak posągi, kiedy zobaczyliśmy Alę i Cord, którym ubieranie się poszło o niebo lepiej. Spodziewałem się ujrzeć moją narzeczoną przyozdobioną gwiazdokwiatem i innymi agresywnymi gatunkami, ale teraz dotarło do mnie, że w aporcie Quina dotarły do Ecby kwiaty z prawdziwego zdarzenia, wyhodowane w odległych szklarniach i na egzotycznych rabatach.
Ryt był o tyle skomplikowany, że biorąc w nim udział, musiałem jednocześnie przyprowadzić pannę młodą Yulowi. Cord i Yula połączył węzłem małżeńskim magister Sark, który spisał się naprawdę nieźle jak na kogoś, kto do trzeciej nad ranem prowadził z Arsibaltem dialog na temat wina. Korzystając z okazji, odkorkował teraz jedno ze swoich niewiarygodnie impertynenckich kazań, pełne mądrości, iluminacji i ludzkich prawd uwięzionych w kosmograficznym schemacie, nieodwołalnie skompromitowanym cztery tysiące lat temu.
Kiedy Sark skończył, ja (z Jesrym jako świadkiem) i Ala (wspierana przez Tulię) stanęliśmy przed fraa Paphlagonem i — przy akompaniamencie radosnej pieśni i odległego łoskotu wydawanego przez Matkę Cartas, przewracającą się w chalcedonowym sarkofagu — związaliśmy się romansem perelithyjskim.
Tradycja nakazywała, żeby prowadzący ryt fraa lub suur wygłosili krótką mowę — i w ten sposób dotarliśmy do momentu, w którym wszystkie spojrzenia spoczęły na fraa Paphlagonie. Musiało to wypaść trochę niezręcznie, ponieważ goście siłą rzeczy postrzegali jego słowa nie jako samodzielne wystąpienie, lecz jako odpowiedź na — i przeciwwagę do — słów Sarka. Ucieszyłem się, kiedy się okazało, że Paphlagon wcale nie zamierza się z tym kryć.
— Ponieważ lubimy się chełpić naszymi dialogami, chciałbym potraktować magistra Sarka jak godnego najwyższego szacunku interlokutora. Widzę w jego słowach wyraźny ślad zdarzenia sprzed tysięcy lat, kiedy jeden z jego poprzedników doznał olśnienia i wpadł na taki pomysł opisania swojej iluminacji, który w owym czasie był jak najbardziej słuszny. Przypomina to sytuację, kiedy elementy zegara ustawiają się w odpowiednim położeniu, trzpień trafia w otwór i coś się dzieje: skrzydła bramy się rozchylają i przez szczelinę między nimi można zajrzeć do innego kosmosu. A właściwie do jednego z innych kosmosów, bo tak chyba w świetle niedawnych wydarzeń powinienem powiedzieć. — W tym momencie fraa Paphlagon spojrzał po stojących wśród nas Urnudczykach, Troanach, Laterryjczykach i Fthozyjczykach. — Ci, którzy byli obecni przy otwarciu bramy i rozpoznali iluminację, spisali z niej relację i włączyli ją do swojej religii… Inaczej mówiąc, zrobili wszystko, co mogli, żeby informacja o niej dotarła do tych, których kochają. Może kiedyś, przy innej okazji, porozmawiamy o tym, czy im się udało. Z przykrością muszą stwierdzić, że w moim przypadku ich wysiłki spełzły na niczym.
Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerknąć na Ganeliala Crade’a; byłem ciekaw, jak przyjmie słowa Paphlagona. Nie zobaczyłem na jego twarzy ani śladu znajomego oburzenia i urazy, jakimi zawsze reagował na okazywany przez nas (jego zdaniem) brak szacunku dla jego wiary. Zmienił się w Orithenie.
— Zebraliśmy się w miejscu nazwanym na cześć fraa Orola, który przez krótki czas był moim fidem — mówił dalej Paphlagon. Spojrzał na mnie, na Alę, Jesry’ego, Tulię i innych przybyszów z Edhara i konwoksu. — Był niewiele starszy niż niektórzy z was, kiedy pewnego razu przyszedł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że po kwalifiku trafił do naszego zakonu. Mógł przecież, jak mówił, podczas matemu porzucić świat matemowy i ułożyć sobie życie w Saeculum. Albo, jeśli już postanowił zostać fraa, mógł równie dobrze pójść do Nowego Kręgu. Powiedział mi wtedy, że im więcej uczy się o złożoności ludzkiego umysłu i kosmosu, z którym jest w tajemniczy i nierozerwalny sposób związany, tym bardziej skłania się ku temu, by widzieć w tym coś na kształt cudu, chociaż niezupełnie w takim sensie, jak rozumieją to deolatrzy. Dla niego było to zjawisko całkowicie naturalne. Chodziło mu raczej o to, że ewolucja naszych umysłów ze skrawków materii nieożywionej jest czymś piękniejszym i bardziej niesamowitym niż wszelkie cuda, jakie na przestrzeni tysiącleci zostały skatalogowane w świętych księgach wszystkich naszych religii. Dlatego z instynktownym sceptycyzmem traktował wszystkie systemy pojęciowe, zarówno religijne, jak i teoryczne, które udawały, że tłumaczą ten cud i w ten sposób próbują go ograniczyć. I dlatego wybrał taką ścieżkę. Przybycie naszych przyjaciół z Urnuda, Tro, Ziemi i Fthosa potwierdziło pewne nasze spekulacje na temat funkcjonowania polikosmosu. W świetle tego odkrycia musimy zrewidować wszystko, co wiemy i w co wierzymy. I na tym właśnie będzie polegać praca, którą dziś tutaj inicjujemy. To wielki początek, który zawiera mnóstwo mniejszych, choć wcale nie mniej pięknych początków — takich jak związek Ali i Erasmasa.
Niewiele brakowało, żebym przegapił tę wskazówkę. Na szczęście poczułem, że Ala odwraca się w moim kierunku. Spotkaliśmy się tam, na gruzowisku. Odnaleźliśmy się. Może ci się wydać dziwne, że taka historia kończy się pocałunkiem jak jakiś popularny szpil albo komedia na teatralnej scenie. Tamta chwila dała jednak początek wielu nowym rzeczom i zakończyła wiele starych, które stanowiły przedmiot mojej opowieści, dlatego w tym właśnie miejscu kreślę na arkuszu poziomą linię i stwierdzam, że to koniec.