Tredegarh: Jeden z koncentów Wielkiej Trójki, nazwany na cześć lorda Tredegarha, teora żyjącego w drugiej połowie Epoki Praksis, pioniera termodynamiki.
Wróciłem do świata matemowego, byłem oficjalnie odkażony, wolny i gotowy zająć się swoimi sprawami.
Trwało to jakieś dwie sekundy.
— Fraa Erasmasie! — zawołał ktoś takim tonem, jakby zamierzał mnie aresztować.
Zatrzymałem się. Stałem w nawie unarystów, gigantycznej i niewiarygodnie ozdobnej. Razem ze mną znajdowało się w niej ze dwustu deklarantów, a dalsze setki (w towarzystwie garstki sekularów) wlewały się do środka głównym wejściem i przemieszczały pospiesznie do przodu z zamiarem zajęcia najlepszych miejsc w pierwszych rzędach.
Przestrzeń między ławkami i ekranem, która powinna być pusta, żeby nic nie przeszkadzało w oglądaniu uroczystości w prezbiterium, była zagracona masą sekularnych sprzętów. Przy ekranie zbudowano rusztowanie z rur wykonanych z nowomaterii. Muskularni fidowie montowali na nim poziome platformy, tworząc scenę na podwyższeniu, dobrze widoczną nawet z ostatnich rzędów. Inni poluzowali liny i większość przestrzeni nad sceną wypełnił rozwinięty ekran projekcyjny, na którym na krótko pojawił się obraz kontrolny, zastąpiony po chwili przez nadawany na żywo obraz z wycelowanego w scenę szpilołapu. Włączyły się reflektory; świeciły oślepiającym blaskiem, jakby ostrzegały „pod żadnym pozorem nie patrzeć w tym kierunku”. Były zainstalowane na wysokich kratownicowych wieżach rozstawionych w różnych punktach nawy. Minęła mnie ubrana w zawój suur, mówiąca coś do mikrofonu przy bezprzewodowych słuchawkach.
Człowiek, który zawołał mnie po imieniu, okazał się młodym hierarchą, mający za zadanie doprowadzić mnie do niejakiego fraa Lodoghira: mężczyzny w szóstej lub siódmej dekadzie życia, ubranego w strój, który w drodze ewolucji oddalił się od mojego zawoju nie mniej niż udomowiony drób od prehistorycznych gadów.
— Fraa Ras, mój drogi młodzieńcze! — wykrzyknął fraa Lodoghir na mój widok, zanim młody hierarcha zdążył nas sobie oficjalnie przedstawić. — Nie masz pojęcia, jak wielką przyjemność sprawiłeś mi swoim śpiewem! Skąd znasz tę piosenkę? Usłyszałeś ją, podróżując po świecie?
— Dziękuję — odparłem. — Wpadła mi w ucho w Orithenie i nie dawała spokoju.
— Niesamowite! Powiedz mi, jacy tam są ludzie?
— Podobni do nas. Chociaż z początku wydali mi się zupełnie inni. Ale jak tak patrzę tutaj na deklarantów i widzę, jak bardzo różnią się między sobą…
— Wiem, co masz na myśli! Te dzikusy w przepaskach biodrowych… Z jakiego oni drzewa spadli?
Doszedłem do wniosku, że przyznanie się do tego, że fraa Lodoghir wydał mi się bardziej obcy niż „dzikusy w przepaskach biodrowych”, daleko mnie nie zaprowadzi. Skinąłem więc tylko głową.
— Wyjaśnił ci już ktoś, że będziesz gościem honorowym najbliższego plenum?
— Słyszałem o tym, ale nikt mi niczego nie wyjaśniał.
Mój sposób wysławiania się zbił go z tropu, ale tylko na chwilę.
— Wprowadzę cię. Będę twoim loktorem…
— Loktorem?
— InterLOKuTOREM! — wyjaśnił fraa Lodoghir, maskując nerwowym chichotem zniecierpliwienie. — Widzę, że w Edharze trzymacie się zasad wymowy. I dobrze, nie można łatwo odpuszczać! Ale powiedz mi… nadal mówicie „sawant” czy uprościliście sobie to do „saunta”, jak my wszyscy?
— Mówimy „saunt” — odparłem. Fraa Lodoghir gadał jak nakręcony. Nie czułem potrzeby wygłaszania dłuższych kwestii.
— Świetnie. Słuchaj, chodzi o to, że konwoks analizuje liczby, bada próbki, przegląda szpile z Nawiedzenia Oritheny, ale naturalnie wszyscy chętnie wysłuchaliby relacji naocznego świadka. Dlatego tu jesteś. Zamiast kłopotać cię przygotowaniem wykładu, zastosujemy format improwizowanego dialogu. Mam tu pytania… — Lodoghir zaszeleścił trzymanym w ręce plikiem kartek. — Większość zebrałem wśród uczestników konwoksu, ale dorzuciłem też kilka od siebie; chętnie ci je zadam, jeśli tylko wystarczy nam czasu.
Nasz dialog — a właściwie jego monolog — trwał, a plenum powoli nabierało kształtów. Suur w słuchawkach zagoniła nas na schodki, które już wcześniej podjechały na wyznaczone miejsce. Weszliśmy na scenę — ja pierwszy, fraa Lodoghir za mną. Do zawojów przypięto nam mikrofony. Na stoliku w głębi sceny pojawił się dzbanek z wodą i dwa kubki; poza tym scena była pusta. Nie wiedzieć czemu w ogóle nie czułem tremy i nie musiałem się zastanawiać nad tym, co powiem. Rozmyślałem o tej zabawnej konstrukcji, na którą wspięliśmy się z Lodoghirem: wycinku dwuwymiarowej płaszczyzny uwięzionym w przestrzennej kratownicy; nowoczesnej wersji Płaszczyzny, na której ethrascy teorowie prowadzili dialogi.
— Masz jakieś pytania, fraa Erasmasie? — zapytał mój loktor.
— Tak. Kim jesteś?
Posmutniał, ale nie na długo, bo już po chwili jego twarz stężała w wyrazie, który — jak widziałem, zerknąwszy na majaczący nad naszymi głowami olbrzymi ruchomy obraz — imponująco prezentował się na szpilu. Na pewno bardziej imponująco niż mój grymas.
— Pierwszym Wśród Równych kapituły centenarystów zakonu saunta Proca w Mucosterze.
— Wchodzicie na fonię… Już! — powiedział jakiś fraa i pstryknął przełącznikiem na przypiętym do mojego zawoju mikrofonie. To samo zrobił z mikrofonem fraa Lodoghira.
Lodoghir nalał sobie wody i pociągnął długi łyk, obserwując mnie spokojnie sponad krawędzi kubka. Ciekawiła go moja reakcja na fakt, że rozmawiam z najznamienitszym chyba proceńczykiem na świecie. Nie mam pojęcia, co wyczytał z mojej twarzy.
— Otwieram plenum — powiedział głosem, który nagle zabrzmiał oktawę niżej niż dotąd i wzmocniony poniósł się echem po nawie.
Widownia zaczęła się uspokajać. Lodoghir odczekał jeszcze chwilę, aż rozmowy ucichną i wszyscy zajmą miejsca. Nic nie widziałem: reflektory kompletnie mnie oślepiały i dla mnie fraa Lodoghir mógł być jedynym oprócz mnie człowiekiem na Arbre.
— Moim loktorem… — zaczął, ale jeszcze zawiesił głos, czekając na ciszę. — Moim loktorem jest Erasmas z kapituły decenarystów tak zwanego „zakonu edharskiego”, założonego w miejscu, które, o ile moje informacje są prawdziwe, nosi nazwę Koncentu Sawanta Edhara.
Niedorzecznie staromodna wymowa wywołała chichot w nawie.
— Chyba jednak nie masz najlepszych informacji… — odezwałem się, ale musiałem mieć źle ustawiony mikrofon, ponieważ mój głos wcale nie został wzmocniony.
Zresztą Lodoghir i tak nie dałby mi dojść do słowa.
— To ponoć wysoko w górach — ciągnął. — Powiedz mi… Nie marzniecie tam? Okrywacie się tylko prostymi zawojami, a klimat górski jest surowy…
— Nie, mamy buty i…
— Tym, którzy nie słyszą mojego loktora, donoszę uprzejmie, że z dumą objaśnił, iż edharczycy mają buty.
W końcu udało mi się wycelować mikrofon w usta.
— Tak — powiedziałem. — Mamy buty. I dobre maniery. — Odpowiedzią był pełny aprobaty pomruk tłumu. — Poza tym nadal jestem członkiem wspomnianego przez ciebie zakonu i kapituły i należy mi się tytuł fraa.
— Och, najmocniej przepraszam! Interesowałem się trochę twoimi przygodami i muszę ci powiedzieć, że dowiedziałem się czegoś wręcz przeciwnego. Podobno już w drugim dniu peregrynacji stałeś się dzikusem i długo błąkałeś się po świecie, zanim dotarłeś do miejsca zwanego Oritheną, którego mieszkańcy, o ile mi wiadomo, przygarniają prawie każdego.
— Zaznałem tam większej gościnności niż w niektórych innych miejscach.
Analizowałem słowa Lodoghira, szukając sposobu na przełamanie jego argumentacji i splantowanie go, ale on tylko przytoczył fakty. I doskonale o tym wiedział. Chciał mnie wciągnąć w łapanie za słówka, żeby potem zmiażdżyć mnie konkretnymi cytatami, które z pewnością miał w trzymanych w ręku papierach.
Na Kopcu Bly’a fraa Jaad obiecał mi, że kiedy dotrze do Tredegarha, wszystko załatwi. Miał dopilnować, żebym nie wpadł w tarapaty. Czyżby mu się nie udało?
Nie. Gdyby mu się nie udało, nie dopuściliby mnie nawet do przygarnięcia. Jaad dotrzymał słowa — tylko że po drodze narobił sobie wrogów. Którzy stali się także moimi wrogami.
— To wszystko prawda — przytaknąłem. — A jednak stoję tu przed wami.
Widząc, że pierwszy gambit się nie powiódł, fraa Lodoghir stracił na chwilę rezon, ale jak wytrawny fechmistrz miał już gotową ripostę.
— To dość niezwykłe jak na człowieka, który przechwala się dobrymi manierami. W tej pięknej nawie zgromadziły się tysiące deklarantów; każdy z nich przybył do Tredegarha prosto z ojczystego matemu, gdy tylko został wezwany. Tylko jeden człowiek postanowił po drodze zostać dzikusem i związać się z obcym towarzystwem, z organizacją niebędącą częścią świata matemowego: z kultem Oritheny. Co popchnęło cię do tak samobójczej decyzji? A może nie co, lecz kto?
W mojej głowie zaszło coś dziwnego. Fraa Lodoghir zaatakował podstępnie. Był mistrzem szermierki słownej i miał gotowe odpowiedzi na każdą linię obrony, jaką mogłem obrać. Moją pierwszą — całkowicie naturalną — reakcją było zdenerwowanie, ale Lodoghir bezwiednie popełnił poważny błąd taktyczny. Nadając tak wielką rangę mojej samowolnej i „samobójczej” pielgrzymce, przypomniał mi Mahsht i podstępny atak, którego tam padłem ofiarą. Po tamtym przerażającym doświadczeniu żadne słowa Lodoghira nie mogły mi się wydać straszniejsze. Ba, jego wysiłki nagle wydały mi się wręcz zabawne. Uspokoiłem się i w przebłysku intuicji zrozumiałem, że w swoim ostatnim pytaniu mimowolnie odkrył karty. Chciał, żebym całą winą obarczył fraa Jaada. Wydaj nam tysięcznika, mówił, a wszystko zostanie ci wybaczone.
Nie dalej niż przed godziną Tulia doradzała mi, żebym nie wdawał się w politykę, tylko po prostu mówił prawdę. Teraz jednak wyrachowanie i upór sprawiły, że nie miałem najmniejszej ochoty dać Lodoghirowi tego, na czym mu zależało.
Przypomniałem sobie dramat w Mahshcie i decydującą interwencję Dzwoneczników: obserwowali rozwój sytuacji, aż w pewnym momencie uznali, że „nadeszła chwila ujawnienia”. Nie przeszedłem takiego szkolenia jak oni, ale umiałem rozpoznać ujawnienie.
— Zrobiłem to z własnej woli — powiedziałem. — I jestem gotowy ponieść konsekwencje swojej decyzji. Spodziewałem się, że jedną z nich może być peanatema, i z tą świadomością trafiłem do Oritheny. Doszedłem do wniosku, że nawet po odrzuceniu jest dla mnie szansa na kontynuację matemowego życia. To, że przyjęliście mnie w Tredegarhu i dopuściliście do przygarnięcia, zaskoczyło mnie, ale było też wielkim zaszczytem.
Konwoks stał się dla mnie równie niesłyszalny, jak już wcześniej był niewidzialny. Tylko mój loktor i ja unosiliśmy się w przestrzeni na skrawku płaszczyzny.
Fraa Lodoghir darował sobie polowanie na Jaada i postanowił się skoncentrować na celach drugorzędnych.
— Doprawdy, nie rozumiem twojego sposobu myślenia! Twierdzisz, że chciałeś żyć jak w matemie? Przecież już wcześniej tak żyłeś, prawda? — Odwrócił się do tłumu w nawie. — Może po prostu chciał się przeprowadzić w jakieś cieplejsze okolice!
Żart wywołał śmiechy, ale za reflektorami wyczułem także oburzenie.
— Fraa Lodoghir nie szanuje naszego czasu! — zawołał ktoś. — Mieliśmy dyskutować o Nawiedzeniu!
— Mój loktor prosił mnie, abym tytułował go „fraa”, do czego rzekomo ma prawo — odparł Lodoghir. — Ponieważ tak poważnie traktuje tę sprawę, staram się po prostu ustalić fakty.
— Wobec tego cieszę się, że mogłem ci w tym pomóc — wtrąciłem. — Co chciałbyś wiedzieć o Nawiedzeniu?
— Wszyscy widzieliśmy szpil nagrany przez twojego współpracownika, itę. Dlatego wydaje mi się, że najsensowniej byłoby, gdybyś zrelacjonował nam te wydarzenia, które na szpilu się nie znalazły. Co działo się w tych rzadkich chwilach, kiedy udawało ci się oderwać od twojego serdecznego druha ze szpilołapem?
Podsunął mi tyle wątków, przeciw którym chciałem zaprotestować, że musiałem dokonać wyboru — i chwilowo odpuściłem sobie prowokację związaną z itą. Mogłem jednak przynajmniej nadać mu imię.
— Sammann przybiegł i zaczął rejestrować obrazy kilka chwil po wylądowaniu sondy — wyjaśniłem. — Widziałem to, co on.
— Nie tak prędko! — powstrzymał mnie fraa Lodoghir protekcjonalnym, wyrozumiałym tonem. — Nie zaczyna się od środka.
— W porządku. Jak daleko w przeszłość powinienem się twoim zdaniem cofnąć, żeby to miało sens?
— Fascynują mnie ryty i obyczaje kultu Oritheny, ale moim zdaniem powinniśmy ograniczyć się do samego Nawiedzenia. Zacznij może od momentu, w którym uświadomiłeś sobie, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
— Z początku kapsuła przypominała meteor, którego upadek byłby zjawiskiem niecodziennym, ale wcale nie nadzwyczajnym. Nie spaliła się od razu w atmosferze, po czym poznałem, że musi być całkiem spora. Nie bardzo potrafiłem określić jej trajektorię, dopóki nie dotarło do mnie, że leci prosto na nas. Nie potrafię powiedzieć, w którym momencie przyszło mi do głowy, że nie jest to obiekt pochodzenia naturalnego. Zaczęliśmy biec w dół zbocza, kiedy otworzył się spadochron.
— Mówiąc „my”, jak liczną grupę masz na myśli?
Nie czekając, aż fraa Lodoghir wyciągnie to ze mnie, odparłem:
— Dwie osoby: Orola i siebie.
— Saunt Orolo! Tak, tak, o nim też słyszeliśmy. Dużo go jest na szpilu, jednakże do tej pory nie wiedzieliśmy, skąd się tam wziął. Pierwszy zbiegł na dno dziury, nieprawdaż?
— Jeżeli, mówiąc „dziura”, masz na myśli teren wykopalisk przy Orithenie, to tak.
— Ale ona znajduje się przecież u stóp wulkanu! — wykrzyknął takim tonem, jakby oskarżał mnie o niewyobrażalną wręcz tępotę.
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Przed chwilą zaś słyszeliśmy, że zbiegaliście z Orolem z wulkanu, kiedy sonda lądowała w dziurze na spadochronie.
— Zgadza się.
— A co z pozostałymi? Czyżby do tego stopnia pochłaniała ich kontemplacja Hylaejskiego Świata Teorycznego, że nie zauważyli lądującego im w środku obozowiska statku obcych?
— Zostali na górze, na skraju wykopu. Orolo sam zbiegł na dół.
— Sam?!
— To znaczy… ja pobiegłem za nim.
— Co, u licha, robiliście z Orolem po zmroku na szczycie wulkanu? — Fraa Lodoghir jakimś cudem zadał to pytanie w sposób, który wywołał chichot u niektórych widzów.
— Nie byliśmy na samym szczycie. Co powinno być oczywiste dla każdego, kto zastanowi się przez chwilę nad istotą wulkanu.
Moje słowa również spowodowały wybuch śmiechu, ale zupełnie innego rodzaju. Nawet Lodoghir uśmiechnął się półgębkiem.
— Ale byliście całkiem wysoko…?
— Dwa tysiące stóp.
— Ponad chmurami? — zapytał, jakby to miało wielkie znaczenie.
— Nie było chmur.
— Zapytam jeszcze raz: co tam robiliście?
Zawahałem się. Niczego nie pragnąłem równie mocno jak rozpropagowania idei Orola i wiedziałem, że drugiej takiej okazji miał nie będę: w tej chwili słuchał mnie cały konwoks. Sęk w tym, że poznałem tylko cząstkę jego wywodu, a nawet tego w pełni nie rozumiałem. Wiedziałem jednak dość, żeby wiedzieć, że taki wywód prędzej czy później zejdzie na inkanterów.
— Poszliśmy porozmawiać — odparłem. — Dialog pochłonął nas do tego stopnia, że nie zauważyliśmy, kiedy się ściemniło.
— Mówiąc o „dialogu”, zdajesz się sugerować, że rozmawialiście o czymś poważniejszym niż wdzięki twojej nowej oritheńskiej dziewczyny — rzekł oschle fraa Lodoghir.
Do licha, był naprawdę niezły! Doskonale wiedział, jak mnie zirytować.
Na Urwisku zagrały dzwony. Brzmiało to jak wezwanie na certyfik. Ciekawe, jak w Tredegarhu nakręca się zegar?
Przypomniał mi się Lio sprzed paru miesięcy, kiedy przyszedł na certyfik z podbitymi oczami — po tym, jak kazał mi się obić po twarzy. Spróbowałem obudzić w sobie tę samą cnotę, którą on usiłował przywołać w tamtym dniu; postanowiłem robić swoje, jakby nie padły żadne ciosy.
— Masz całkowitą rację: prowadziliśmy poważną dysputę teoryczną.
— Cóż to tak dręczyło Orola, że musiał cię zaciągnąć pod szczyt wulkanu, żeby pozbyć się tego brzemienia?
Z niedowierzaniem pokręciłem głową i przewróciłem oczami.
— Miało to jakiś związek z Geometrami? — naciskał Lodoghir.
— Tak.
— W takim razie nie rozumiem twojej powściągliwości. Wszystko, co wiąże się z Geometrami, stanowi przedmiot zainteresowania konwoksu.
— Zachowuję powściągliwość, ponieważ poznałem tylko część jego przemyśleń i obawiam się, że nie będę umiał należycie oddać ich idei.
— Zaprotokołowano! A teraz, kiedy wszyscy poznaliśmy twoje zastrzeżenia, nie ma powodu, żebyś dalej chomikował te informacje.
— Na skutek peanatemy Orolo stracił możliwość gromadzenia danych na temat Geometrów. Nie dane mu było nawet zobaczyć jedynego dobrego obrazu ich statku, jaki udało mu się zarejestrować. Dlatego jego rozważania na ich temat musiały się z konieczności opierać na jedynych danych, do których miał stały dostęp…
— Przed chwilą powiedziałeś, że nie miał żadnych danych.
— Żadnych płynących z dwudziestościanu.
— A jakie inne wchodzą w grę?
— Takie same, które ty czy ja gromadzimy przez cały czas dzięki temu, że mamy świadomość, obserwujemy świat i myślimy samodzielnie. Nie potrzebujemy do tego aparatury naukowej.
Fraa Lodoghir zamrugał, udając zdumienie.
— Chcesz powiedzieć, że prowadziliście dialog na temat… świadomości?!
— Tak.
— Świadomości Orola? Do innej, jak rozumiem, nie miał dostępu.
— Świadomości Orola i mojej. Brałem przecież udział w dialogu, a obserwacje Orola na temat jego świadomości pokrywały się z moimi — na temat mojej.
— Może się przesłyszałem, ale… jeszcze niedawno utrzymywałeś, że rozmawialiście o Geometrach?
— Bo tak było.
— Przeczysz sam sobie. Wasza rozmowa dotyczyła cech wspólnych twojej świadomości i świadomości Orola.
— Oraz świadomości Geometrów. Bez wątpienia są przecież istotami świadomymi.
— Aha… — Fraa Lodoghir zapatrzył się w przestrzeń z taką miną, jakby w myślach bezskutecznie zmagał się z jakimś niewyobrażalnym absurdem. — A zatem z faktu, że ty i Orolo jesteście istotami świadomymi oraz że to samo można powiedzieć o Geometrach (z czym dla dobra dyskusji nie będę polemizował), wynika, że jeśli człowiek będzie dostatecznie długo wpatrywał się we własny pępek, zdoła pojąć, jak działa umysł Geometry?
— Mniej więcej.
— Cóż… Jestem przekonany, że loryci mieliby tu używanie. Ja jednak mam wrażenie, że mówisz nam za mało i zbyt wiele jednocześnie! — poskarżył się Lodoghir. — Za mało, ponieważ my, mieszkańcy Arbre, od sześciu tysięcy lat gapimy się w swoje pępki i na razie nie rozumiemy nawet sami siebie. Jaką korzyść miałaby nam przynieść równie głęboka niewiedza na temat Geometrów? A zbyt wiele, ponieważ posuwasz się stanowczo za daleko, kiedy zakładasz, że Geometrzy myślą w sposób podobny do naszego.
— W nawiązaniu do twojego ostatniego zdania powiem tylko, że istnieją poważne przesłanki pozwalające twierdzić, że u wszystkich świadomych istot pewne procesy umysłowe muszą przebiegać podobnie.
— Poważne przesłanki, których uczniowie Halikaarna woleliby dokładniej nie analizować — zauważył z przekąsem Lodoghir. Wszyscy proceńczycy na konwoksie parsknęli śmiechem.
— Wracając zaś do twojego pierwszego zarzutu, czyli faktu, że po sześciu tysiącach lat introspekcji nie rozumiemy nawet samych siebie… Zdaniem Orola kontakt z istotami świadomymi z innych układów gwiezdnych mógłby nam pomóc rozstrzygnąć niektóre z naszych odwiecznych wątpliwości.
Zapadła cisza, po czym poznałem, że moje słowa dały słuchaczom do myślenia. Doszliśmy do sedna sprawy. Systemy sfenicki i protyjski zmagały się od tysięcy lat i konflikt przeniósł się także tutaj, do nawy w Tredegarhu. Zmieniły się nazwy oponentów: dziś proceńczycy spierali się z halikaarnijczykami, a Lodoghir z Erasmasem. Zgadzali się tylko w kwestii słów, które włożyłem w usta Orola: Geometrzy mogli nam dać rozstrzygające odpowiedzi — niekoniecznie dlatego, że sami je znali (wśród nich mógł w tych kwestiach panować zamęt nie mniejszy niż u nas), ale dlatego, że dostarczali nam nowych danych. A taki właśnie cel — zdobycie nowych informacji — stawiało przed sobą wielu gości konwoksu. Bez względu na to, jakie zadanie wyznaczyło nam państwo sekularne.
Nawet fraa Lodoghir wiedział, że taką ciszę należy uszanować. Odczekał więc chwilę, zanim powiedział:
— Gdybyśmy mieli do czynienia z rozumnym rojem niezbyt bystrych robaczków, układem pulsujących pól energetycznych albo roślinami porozumiewającymi się chemicznym językiem, czyli tworami ogromnie się od nas różniącymi, wynurzenia Orola, utrzymane w duchu wymarłej pseudofilozofii evenedryckiej, mogłyby dostarczyć nam rozrywki. Tymczasem Geometrzy nie różnią się od nas wyglądem. Orolo nie mógł jednak o tym wiedzieć, dlatego wybaczamy mu to krótkotrwałe złudzenie.
— Ale dlaczego wyglądają tak jak my? — zapytałem.
Natychmiast zdałem sobie sprawę, że zadając pytanie — nawet retoryczne — popełniam taktyczny błąd.
— Pozwól, że ci pomogę.
Lodoghir łaskawie wyciągnął pomocną dłoń do beznadziejnie zagubionego fida. Na ekranie na jego gigantycznej twarzy malowało się dobroduszne rozbawienie.
— Wiemy, że Orolo już dawno temu, kiedy jeszcze nikt z nas nie wiedział o istnieniu Geometrów, realizował jakiś własny plan. Za pomocą przyrządów kosmograficznych w waszym koncencie śledził ruchy dwudziestościanu.
— Dokładnie wiemy, na czym polegał ten plan… — zacząłem.
Fraa Lodoghir nie dał mi dojść do słowa:
— Dokładnie wiemy tylko to, co wam o nim powiedziano. To nie to samo. Nawet wasi fraa i suur nie wszyscy uwierzyli w tę bajeczkę. Wiemy, że Orolo został odrzucony i że jego wspólnicy z szemranej organizacji zwanej Dynastią pomogli mu przebyć pół świata. Trafił na Ecbę. Absolutnie zdumiewający zbieg okoliczności sprawił, że właśnie tam Geometrzy postanowili wylądować, i to przypadkowo dokładnie w tym samym dniu, kiedy ów Orolo przedsięwziął długą i wyczerpującą nocną wyprawę na aktywny wulkan!
— Wcale nie długą, nie wyczerpującą i nie poszliśmy tam nocą… — próbowałem wtrącić, ale wyszło na to, że znów się rozdrabniam i czepiam słówek, a Lodoghir miał czas zaczerpnąć tchu i napić się wody.
— Pomóż nam, fraa Erasmasie — poprosił całkiem racjonalnym tonem. — Pomóż nam rozwiązać dręczącą nas zagadkę.
— Wam? Czyli komu?
— Wszystkim tym uczestnikom konwoksu, którzy instynktownie wyczuwają, że z Orolem wiąże się jakaś tajemnica, której nie dane nam było zobaczyć na szpilu.
— Jaką zagadkę masz na myśli? — spytałem z nieskrywanym znużeniem.
— W jaki sposób Orolo dał sygnał Geometrom? Jakiej sztuczki używał do przekazywania im sekretnych wiadomości?
Gdybym w tym momencie coś pił, zakrztusiłbym się i opluł wszystkich dookoła. Pytania fraa Lodoghira wywołały zamieszanie: wezbrane fale szeptów, szoku, złości i drwiącego śmiechu przewalały się po nawie i zderzały z hukiem. Odebrało mi mowę. Stałem na scenie i czekałem, aż mój loktor okaże choćby cień zakłopotania i wycofa swoje oskarżenie. On jednak, zadowolony z siebie, przyglądał mi się z niewinną miną, a ja poczułem, że coś się we mnie gotuje. Jak ja go chciałem splantować!
Dopóki nie przypomniałem sobie słów Orola: „Odczytali moją analemmę!”.
Tak jakby naprawdę wysłał im sygnał.
Bo niby z jakiego powodu mieliby lądować akurat w Orithenie — w miejscu, które obrał sobie na azyl? I w jakim innym celu on sam miałby wędrować przez pół świata właśnie do Oritheny?
Wracając do rzeczy: bałem się podjąć regularny dialog z Lodoghirem — nie tutaj, nie przed tą publicznością, nie na ten temat. Splantowałby mnie tak, że do zeskrobania swoich resztek z podłogi musiałbym użyć agregatu piaskującego. A przy okazji pogrążyłby Orola.
Świadkami naszej rozmowy byli także sekularowie. Ważni sekularowie. Gryzipiórki, jak nazwałby ich Orolo. Może te prymitywne sztuczki Lodoghira na nich działały?
Co mówiło się o retorach? Że potrafią zmieniać przeszłość i że czynią to przy każdej nadarzającej się okazji.
Nie miałem dość sił na pojedynek z retorem. Mogłem tylko mówić prawdę i liczyć na to, że usłyszą mnie przyjaciele, którym tych sił wystarczy.
— Nowatorska koncepcja — przyznałem. — Nie wiem, jak się załatwia takie rzeczy u was, proceńczyków, ale my w Sauncie Edharze poszukalibyśmy jakichś dowodów.
— A słynny Bezmian?
— Bezmian faworyzuje prostszą z dwóch hipotez. Niewysyłanie przez Orola żadnych sygnałów do statku gwiezdnego obcych wydaje się prostsze niż to, co sugerujesz.
— O nie, nie, fraa Erasmasie. — Lodoghir zaśmiał się pobłażliwie. — Tak łatwo się nie wywiniesz. Nie zapominaj, że słuchają nas inteligentni ludzie. Jeżeli pomysł, że Orolo komunikował się ze statkiem obcych, wyjaśnia tajemnicze fakty, to właśnie on jest prostszą hipotezą.
— Tak? A jaką to tajemnicę rozwiewa, twoim zdaniem?
— Nie jedną, lecz trzy, dokładnie rzecz biorąc. Tajemnica pierwsza: fakt, że sonda wylądowała wśród ruin Oritheny, w miejscu bezludnym i nieciekawym, którego jedynym wyróżnikiem jest widoczna z kosmosu analemma.
— Przy odpowiednio dobrej optyce wszystko jest widoczne z kosmosu — zauważyłem. — Ale nie zapominajmy, że Geometrzy przyozdobili swój statek dowodem Twierdzenia Adrakhonesa. Gdzież w takim razie mieliby wylądować, jeśli nie przed świątynią Adrakhonesa?
— Na pewno wiedzieli, że się tu zebraliśmy. Jeżeli chcieli rozmawiać z teorami, dlaczego nie wylądowali w Tredegarhu?
— A dlaczego strzelają sobie nawzajem w plecy? Nie każ mi tłumaczyć wszystkiego, co robią Geometrzy.
— Tajemnica druga: samobójstwo Orola.
— To żadna tajemnica. Orolo dokonał świadomego wyboru i ocalił bezcenny eksponat.
— Położył swoje życie na jednej szali, a ten eksponat na drugiej… — Lodoghir podniósł ręce, udając wagę. — Tajemnica trzecia: w ostatniej chwili życia wyrysował na ziemi analemmę i stanął na niej, czekając na swój koniec.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Dla mnie jego zachowanie również było tajemnicą.
— Orolo wziął na siebie odpowiedzialność — dodał Lodoghir.
— Zgubiłem się…
— W jakiś sposób wysłał do Geometrów wiadomość, dawno, na samym początku, kiedy jako jeden z nielicznych mieszkańców Arbre zdawał sobie sprawę z ich obecności. Domyślam się, że wiadomość ta przybrała formę analemmy: w ten sposób dał Geometrom do zrozumienia, że powinni lądować na analemmie, która jest, a właściwie była, doskonale widoczna w Orithenie. Po odrzuceniu z koncentu udał się na Ecbę i czekał. I proszę, Geometrzy właśnie tam postanowili lądować! Chociaż nie w taki sposób, jak w swojej naiwności zapewne przewidywał. Jeden z ich odłamów wysłał na Arbre nielegalną sondę, za co należąca do niego kobieta zapłaciła życiem. W odpowiedzi frakcja dominująca zesztabowała Ecbę, co poskutkowało ofiarami śmiertelnymi w rejonie Oritheny. Orolo rozumiał, że obciążają one jego sumienie. Podanie zwłok obcej do aeroplanu było formą pokuty, którą sam sobie zadał, a narysowanie analemmy przyznaniem się do winy.
Prowadząc ten wywód, Lodoghir zmieniał sposób mówienia: najpierw przemawiał jak inkwizytor, później jego głos cichł i łagodniał, tak że pod koniec można było pomyśleć, że jest poruszony. Zasmucony. Słuchałem go jak zaczarowany. Może ten retor rzeczywiście potrafił sięgnąć w głąb mojego mózgu i coś w nim przestawić; może naprawdę umiał zmienić przeszłość. Z pewnością udało mu się mnie przekonać. Byłem prawie pewien, że ma rację.
— Zgrabna historyjka — przyznałem w końcu. — Ale to nadal żaden dowód. Zresztą nawet gdybyś zdobył dowód, który przyznałby ci słuszność, jak by to świadczyło o Orolu? Nie mógł chyba przewidzieć wojny domowej wśród Geometrów? A ten, kto kazał zrzucić sztabę na Ecbę… Czy to nie on jest odpowiedzialny za śmierć ludzi w Orithenie? Nawet gdyby pewne elementy twojej hipotezy udało się potwierdzić, stan umysłu Orola w chwili, gdy uderzyła w niego płomienista chmura, nadal pozostaje kwestią dyskusyjną. Zgadzam się, że mógł czuć się winny i był gotowy ponieść konsekwencje. Wydaje mi się jednak, że kiedy stanął na narysowanej przez siebie analemmie, chciał powiedzieć coś zupełnie innego niż ci się wydaje. „Mimo wszystko uważam, że postąpiłem słusznie”.
— To odważne, nie uważasz? Nie wydaje ci się, że powinien był zdać się na państwo sekularne? Poczekać, aż jego urzędnicy przeanalizują fakty i podejmą racjonalną decyzję w kwestii kontaktów z Geometrami?
Lodoghir zerknął w bok, jakby chciał mi przypomnieć, że gdzieś tam, niewidoczne zza reflektorów, kryją się ciekawe mojej odpowiedzi gryzipiórki.
W tym momencie zrobiłem jedyną rzecz w całym dialogu, z której później byłem dumny: powstrzymałem się od wytknięcia Lodoghirowi, że Niebiański Strażnik tak właśnie zrobił, pamiętasz?
Nie musiałem tego robić: szmer przeszedł po nawie, zrazu cichy, potem wyraźnie coraz weselszy. Wystarczy, że będę siedział cicho i poczekam, aż cały konwoks doceni niedorzeczność słów mojego loktora. Wyczułem, że Lodoghir przewidział tę reakcję.
— Wszystko zależy od tego, jaki będzie koniec tej historii — odparłem.
Uniósł brwi i spojrzał prosto w obiektyw szpilołapu.
— To właśnie jest przedmiotem zainteresowania całego konwoksu — powiedział. — Chyba czas wracać do pracy.
Uczynił gest, po którym mikrofony umilkły, a ekran poczerniał. Wszyscy w nawie zaczęli mówić jednocześnie.
Zostałem sam na ciemnej scenie; fraa Lodoghir zbiegł po schodkach — zapewne po to, żebym nie wyrwał mu języka gołymi rękami. Ekipa zaczęła rozmontowywać scenę. Zdjąłem mikrofon, napiłem się do syta wody i powlokłem się do schodków. Czułem się tak, jakby przez ostatnią godzinę Lio używał mnie zamiast worka bokserskiego.
Czekało na mnie kilka osób. W szczególności jedna zwróciła moją uwagę: sekular w ubraniu ważnej persony. Uparł się, że będzie pierwszym człowiekiem, który ze mną porozmawia, więc, zamiast czekać, aż zejdę ze sceny, podbiegł do mnie, wskoczył na schody i spotkaliśmy się na stopniach w pół drogi.
— Emman Beldo — przedstawił się i natychmiast wyrzucił z siebie nazwę jakiegoś ministerstwa albo innego urzędu państwowego. — Zechciałbyś mi łaskawie powiedzieć, co to miało być?!
Ubranie dodawało mu lat, w rzeczywistości bowiem był niewiele starszy ode mnie.
— Może zapytaj fraa Lodoghira? — zaproponowałem.
Zinterpretował to jako kąśliwy żart.
— Przyszedłem posłuchać o Geometrach…
— A my gadaliśmy o świadomości i analemmach.
— No właśnie. Posłuchaj, nie chcę zostać źle zrozumiany. Odsłużyłem pięć lat u unarystów…
— Czyli jesteś piśmiennym, bystrym miastowym, dużo czytasz i zarabiasz na chleb głową, ale mimo to nie pojmujesz, co się tu wydarzyło…
— Powinniśmy dyskutować o zagrożeniu! I o tym, co zrobić, żeby mu zapobiec!
Zdekoncentrowałem się na moment. Spojrzałem w dół, gdzie u stóp schodków zebrała się grupka suur i fraa, którzy też chcieli ze mną porozmawiać. Próbowałem ich wysondować, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Obawiałem się, że niektórzy uważają się za członków Dynastii i będą chcieli wymienić porozumiewawczy uścisk dłoni; inni zamierzali zapewne do wieczora tłumaczyć mi, dlaczego Evenedryk się mylił; na pewno trafią się wśród nich zatwardziali halikaarnijczycy, niezadowoleni z tego, że nie udało mi się splantować Lodoghira; spodziewałem się także spotkać ludzi w rodzaju suur Maroi, którzy zechcą mi zadać konkretne pytania na temat Oritheny. Przyszło mi do głowy, że czasem łatwiej jest mieć regularny etat, być takim Emmanem Beldo…
Uratował mnie fraa Lodoghir — w pewnym sensie. Zakończył ożywioną dyskusję ze starszym hierarchą i przepchnął się do schodków.
— No to nas załatwiłeś, fraa Erasmasie! — obwieścił.
— Kogo załatwiłem, fraa Lodoghirze? I jak?
— Zostaliśmy relegowani w mrok i chaos, na absolutne zadupie matemowego świata, przynajmniej z mojego punktu widzenia.
— Czyli do Koncentu Sawanta Edhara?
— Nie, jest jeszcze jedno takie miejsce. Gorsze. Messal Wielości Światów w Fundzie Avrachona. Tam będziemy przyjmować pokarmy, dopóki nie uda mi się przemówić hierarchom do rozsądku.
— Jakich „nas” masz na myśli?
— Coś przegapiłeś, fraa Erasmasie!
— Co takiego?
— Swoje miejsce na konwoksie.
— Co to za miejsce?
— Masz stać za moimi plecami, kiedy jem, i składać moją serwetkę, kiedy wstaję i idę do toalety.
— Że co?!
— Zostałeś moim posługaczem, fraa Erasmasie. A ja twoim donem. Lubię przed kolacją przetrzeć twarz wilgotnym ręcznikiem, ciepłym, nie za gorącym. Dopilnuj tego, jeśli nie chcesz spędzić reszty konwoksu na czytaniu Księgi.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Emman Beldo przyglądał mi się z zainteresowaniem.
Paskudna nowina powinna była mnie zmiażdżyć, ale w głowie szumiało mi jeszcze po dialogu i widok zirytowanego Lodoghira sprawił mi frajdę.
— No to masz wybór — powiedziałem do Emmana Beldo. — Jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o zagrożeniu ze strony Geometrów, możesz udać się gdziekolwiek, byle nie tam, dokąd ja idę. Jeśli zaś wolisz usłyszeć, dlaczego podczas plenum poruszaliśmy tak dalece nieistotne tematy, dołącz do mnie i fraa Lodoghira na zadupiu matemowego świata.
— Nie omieszkam — zapewnił mnie. — Moja dona nie przegapiłaby takiej gratki.
— Kto jest twoją doną?
— My mamy się do niej zwracać „pani sekretarz” — uprzedził mnie. — Ale naprawdę nazywa się Ignetha Foral.