Calca: (1) W proto — i starorthyjskim: kreda lub inny materiał służący do stawiania znaków na twardej powierzchni. (2) W średniorthyjskim i później: wyliczenie, szczególnie takie, które wskutek znacznej złożoności i mozołu wymaga zużycia dużej ilości kredy. (3) W języku Epoki Praksis i późniejszym: objaśnienie, definicja lub lekcja niezbędna dla przedstawienia jakiegoś obszerniejszego zagadnienia, która ze względu na swoją długość, abstrakcyjność lub nadmiernie sformalizowany charakter została wydzielona z dialogu i przedstawiona w formie przypisu lub apendyksu, aby nie odwodzić uwagi czytelnika od głównego toku rozumowania.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Jedna harówka płynnie przeszła w drugą, gdy suur Ala przypomniała mi usłużnie, że dziś przypada na mnie obowiązek posprzątania kuchni po obiedzie. Ledwie zacząłem, gdy zauważyłem, że przyplątał się do mnie Barb: chodził za mną krok w krok, nie garnąc się bynajmniej do pomocy. Z początku drażnił mnie swoim zachowaniem, którym kolejny raz dowodził kompletnego nieprzystosowania do życia w społeczeństwie, ale kiedy oswoiłem się z jego obecnością, uznałem, że taki układ nawet mi odpowiada. Czasem łatwiej jest pracować w samotności; próby porozumienia i koordynacji z innymi bywają niewarte zachodu. Wielu ludzi mimo wszystko próbowałoby mi pomóc, ponieważ uznaliby, że tak wypada albo że w ten sposób wzmacnia się więzy społeczne. Żadne takie względy nie mąciły w głowie Barbowi, który po prostu do mnie gadał. Z mojego punktu widzenia było to pożądane bardziej niż jego ewentualna „pomoc”.

— Studiowanie orbit jest tak samo nudne jak praca w kuchni — stwierdził z powagą, patrząc, jak klękam i nurzam rękę po łokieć w zatkanym tłuszczem odpływie.

— Rozumiem, że pra-suur Ylma udziela ci lekcji — stęknąłem.

Czyszcząc odpływ, łatwiej mogłem maskować upokorzenie. Ja zacząłem się uczyć o orbitach w drugim roku pobytu w matemie; Barb był u nas dopiero drugi miesiąc!

— Mnóstwo iksów, igreków i zetów! — wykrzyknął.

Parsknąłem śmiechem.

— Owszem — zgodziłem się z nim. — Jest ich sporo.

— A powiedzieć ci, co jest w tym wszystkim najgłupsze?

— Śmiało, Barb. Wal.

Wygarnąłem garść obierek, zmagając się z ciśnieniem dwudziestu galonów przyblokowanych pomyj. W odpływie zagulgotało i brudna woda zaczęła spływać.

— Pierwszy lepszy slog, który wyszedłby w nocy na łąkę i zobaczył najpierw satelity na orbitach biegunowych, a potem inne satelity krążące nad równikiem, zorientowałby się, że to są różne orbity. Ale jak się tak policzy te wszystkie współrzędne… to wiesz, co wychodzi?

— No co?

— Dostaje się całą masę iksów, igreków i zetów i wcale nie widać, które orbity są biegunowe, a które równikowe. A na niebie byle głąb widzi różnicę!

— Mało tego — odparłem. — Kiedy masz przed sobą tylko iksy, igreki i zety, to trudno nawet poznać, że to w ogóle są jakieś orbity.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Orbita to twór stabilny. Stała trajektoria. Oczywiście satelita pozostaje w ciągłym ruchu, ale zawsze porusza się w taki sam sposób. Iksy, igreki i zety wcale tej stabilności nie pokazują.

— No właśnie! Jak tak człowiek poznaje coraz lepiej tę teorykę, to tylko widzi, że się robi coraz głupszy!

Podekscytowany Barb roześmiał się głośno i obejrzał teatralnie przez ramię, jakbyśmy dopuszczali się jakiejś niewiarygodnej psoty.

— Ylma każe ci rozgryzać orbity w najtrudniejszy z możliwych sposobów — dodałem. — Przez współrzędne saunta Lespera. Później pokażę ci, jak naprawdę należy to liczyć, i wszystko wyda ci się o wiele prostsze.

Barb zaniemówił, ja zaś mówiłem dalej:

— To tak jakbyś walił się przez jakiś czas młotkiem w głowę; jak w końcu przestaniesz, będziesz zachwycony.

To był dowcip z długą brodą, ale Barb usłyszał go pierwszy raz i tak go to rozbawiło, że musiał chwilę poganiać po kuchni w tę i z powrotem, żeby dać upust rozpierającej go energii. Jeszcze niedawno zaniepokoiłbym się jego zachowaniem i próbował go uspokoić, ale przez ostatnie tygodnie zdążyłem przywyknąć i wiedziałem, że jeśli spróbuję do niego podejść, tylko pogorszę sprawę.

— A jaki jest ten właściwy sposób?

— Elementy orbitalne. Sześć liczb, które w pełni opisują ruch satelity.

— Ale przecież ja już je znam.

— Wymień je.

— Położenie satelity na osiach X, Y i Z saunta Lespera: to trzy. Prędkość wzdłuż każdej osi: następne trzy. Razem sześć.

— Ale miałeś rację, mówiąc, że te sześć liczb nie wystarczy, żeby wyobrazić sobie orbitę. Ba, po nich nie widać nawet, że to w ogóle jest orbita. A ja zmierzałem do tego, że teoryka pozwala zastąpić je innymi sześcioma liczbami, tak zwanymi elementami orbitalnymi, na których o wiele łatwiej się pracuje, ponieważ wystarczy jeden rzut oka, żeby stwierdzić, czy mamy do czynienia z orbitą biegunową, czy równikową.

— To dlaczego pra-suur Ylma nie zaczęła od nich?

Nie mogłem mu odpowiedzieć: „Bo za szybko się uczysz”, ale gdybym przesadził z dyplomacją, przejrzałby mnie na wylot i splantował na miejscu. Nagle doznałem iluminacji: byłem nie mniej niż Ylma odpowiedzialny za to żeby uczyć fidów właściwych rzeczy we właściwym czasie.

— Jesteś gotowy do tego, żeby przestać pracować z układem współrzędnych saunta Lespera i przejść do innych rodzajów przestrzeni, tak jak to robią prawdziwi, dorośli teorowie.

— Masz na myśli równoległe wymiary egzystencji? — spytał Barb. Najwyraźniej wychował się na tych samych szpilach co ja.

— Nie. Przestrzenie, o których mówię, to nie są przestrzenie fizyczne, namacalne, które możesz pomierzyć linijką. To twory teoryczne, abstrakcyjne, rządzące się innymi prawami, tak zwanymi zasadami działania. Ulubiona przestrzeń kosmografów ma sześć wymiarów: po jednym na każdy element orbitalny. Ale to narzędzie specjalistyczne, używane tylko przez nich. Za to w początkach Epoki Praksis saunt Hemn opracował inne, nadające się do bardziej ogólnych zastosowań…

W tym miejscu przedstawiłem Barbowi calcę[2] o przestrzeniach Hemna, czyli przestrzeniach konfiguracyjnych, które Hemn wymyślił, kiedy — tak jak Barbowi — znudziło mu się liczenie iksów, igreków i zetów.

Загрузка...