Bezmian Gardana: Reguła, której sformułowanie przypisuje się fraa Gardanowi (ur. –1110, zm. –1063), stwierdzająca, że przy rozważaniu dwóch konkurencyjnych hipotez należy umieścić je na ramionach metaforycznego bezmianu (jest to rodzaj prymitywnej wagi, złożonej z poziomego ramienia umocowanego na centralnie umieszczonej osi) i pierwszeństwo dać tej, która „podniesie się wyżej” (w domyśle dlatego, że jest „lżejsza”). Gardan postulował, że koncepcje prostsze, a więc „lżejsze”, powinny przeważać nad „cięższymi”, czyli bardziej złożonymi. Reguła jest znana również jako „Bezmian saunta Gardana” albo po prostu „Bezmian”.
Nawet bardzo wygodnie, co stało się oczywiste, gdy wszedłem po schodach i pchnąłem drzwi (znowu zmagając się ze świadomością, że bezprawnie wkraczam na cudzy teren). Cieśle ZFS wyłożyli pustą kamienną skorupę drewnianymi podłogami i boazerią — chociaż deklarantów specjalizujących się w tej robocie zamiast cieślami należałoby chyba nazwać mistrzami stolarki precyzyjnej, bo całe wyposażenie zostało wykonane i spasowane z dokładnością, która zaimponowałaby nawet Cord. W środku znajdowała się jedna kwadratowa komnata, mierząca dziesięć na dziesięć kroków. Pod ścianami ciągnęły się regały z książkami, z prawej strony ogień płonął w kominku, a z lewej dzienne światło północnego nieba wlewało się przez okno umieszczone w ogromnym wykuszu, szerokim i zaokrąglonym jak sam Arsibalt, który tam siedział, czytając księgę tak starą, że jej stronice musiał przekładać szczypcami. Czyli nie widział, jak właziłem na drzewo; mogłem się wymknąć. Nie żałowałem jednak, że tu przyszedłem. Ucieszyłem się na jego widok.
— Wyglądasz jak sam Shuf — powiedziałem.
— Cii! — uciszył mnie i rozejrzał się po sali. — Nie mów tak. Ludzie będą na ciebie krzywo patrzeć. Na pewno każdy zakon ma taką swoją kryjówkę, wysepkę luksusu, przez którą Saunta Cartas przewraca się w swoim chalcedonowym sarkofagu.
— To też niewąskie luksusy, taki chalcedon…
— Daj spokój, masz pojęcie, jak tam ciągnie w zimie od dołu?
— Ach tak, to stąd się wzięło powiedzenie „Zimno jak u Cartas w…”.
— Cicho bądź!
— Wiesz, co ci powiem? Jeśli edharczycy też mają gdzieś taką przytulną kanciapę, to jeszcze mi jej nie pokazali.
— Bo oni w ogóle są dziwni. — Arsibalt przewrócił oczami i zmierzył mnie wzrokiem. — Może kiedy się bardziej zasłużysz…
— A ty? Masz dziewiętnaście lat… Kim ty tu właściwie jesteś? Pewuerem Zreformowanych Faanów Starych?
— Rzeczywiście, szybko doszliśmy z kapitułą do porozumienia. Zgodzili się pomóc mi w moim dziele.
— Pojednania z deolatrami?
— Niektórzy z faanów wierzą w Boga.
— Ty też? Dobrze, już nic nie mówię — dodałem, widząc, że trzeci raz zamierza mnie uciszyć.
Ale przynajmniej wreszcie wstał z miejsca i mnie oprowadził. Pokazał mi kilka eksponatów ze złotej ery Fundy Shufa: złote filiżanki i wysadzane klejnotami okładki książek, przechowywane w oszklonych gablotach. Kiedy zarzuciłem faanom, że na pewno mają pochowane gdzieś inne skarby, z których w sekrecie popijają, Arsibalt tylko się zarumienił.
Pod wpływem naszej rozmowy zaczął myśleć o jedzeniu, odłożył więc książkę na miejsce i udaliśmy się na obiad. Nie poszliśmy na certyfik — mogliśmy sobie pozwolić na ten luksus, ponieważ jacyś młodzi fraa przejęli nasze obowiązki i przez kilka dni w tygodniu zastępowali nas przy nakręcaniu zegara. Kiedy zupełnie przestaniemy się udzielać przy certyfikach, co powinno nastąpić za jakieś dwa, trzy lata, wolny czas będziemy przeznaczać na praktykowanie naszych profesji, czyli praktycznych umiejętności, które mogą w jakiś sposób poprawić życie całego koncentu. Na razie jednak byliśmy w tej wygodnej sytuacji, że mogliśmy imać się różnych zajęć i sprawdzać, czy nam odpowiadają.
Weźmy na przykład fraa Orola i jego wieczne dyskusje z winoroślą biblioteczną. Koncent był położony zbyt daleko na północ od równika i krzewy nie były tym zachwycone, ale posadziliśmy je na słonecznym południowym stoku, między gajem drzew arkuszowych i murem koncentu, i tam łaskawie zgodziły się owocować.
— Pszczelarstwo — powiedział Arsibalt, kiedy zapytałem, jaka profesja najbardziej go pociąga.
Parsknąłem śmiechem, wyobraziwszy go sobie obleganego przez rój pszczół.
— Zawsze myślałem, że znajdziesz sobie zajęcie, niewymagające wychodzenia na dwór — przyznałem. — Związane z martwymi przedmiotami. Mógłbyś oprawiać książki.
— O tej porze roku pszczelarstwo nie wymaga wychodzenia na dwór i jest związane z martwymi przedmiotami — zauważył. — Może kiedy pszczoły obudzą się z hibernacji, przestanie mi się tak podobać. A ty nad czym się zastanawiasz, fraa Erasmasie?
Nie mógł wiedzieć o tym, że to dla mnie drażliwy temat. Profesja była deklarantowi potrzebna z jeszcze jednego powodu: gdyby się okazało, że do niczego się w zakonie nie nadaje, mógł sobie darować książki, kredownie i dialogi i przepracować resztę życia jako konwers. Nazywano to „wycofaniem”. Takich deklarantów było całkiem sporo: gotowali strawę, warzyli piwo, kładli bruki — i nikt nie robił tajemnicy z tego, że się wycofali.
— Ty sobie możesz wybrać jakiegoś zabawnego konika, na przykład pszczelarstwo — powiedziałem. — W twoim wypadku zawsze będzie to co najwyżej ekscentryczne hobby, bo wycofanie ci nie grozi. Chyba że ZFS nagle zwerbują tabun geniuszy. U mnie prawdopodobieństwo wycofania się jest o wiele większe. Muszę znaleźć taką profesję, którą naprawdę mógłbym wykonywać przez następne osiemdziesiąt lat i nie zwariować.
W tym momencie Arsibalt przegapił okazję zapewnienia mnie, że jestem bardzo bystry i nie będę musiał się wycofywać, ale nie przeszkadzało mi to. Po odbytej sześć tygodni wcześniej niezbyt udanej rozmowie z Tulią starałem się mniej cierpieć, a więcej czasu poświęcać na załatwianie konkretów.
— Są różne możliwości — ciągnąłem. — Ktoś na przykład musi dbać o to, żeby przyrządy w gwiezdnym kręgu funkcjonowały jak należy.
— Możliwości byłyby znacznie bardziej realne, gdybyś miał dostęp do kręgu — zauważył.
Mogliśmy rozmawiać swobodnie, ponieważ brodziliśmy w suchych arkuszach i w pobliżu nikogo nie było — chyba że suur Trestanas schowała się w kupie liści i zaciekle strzygła uszami.
Zatrzymałem się i zadarłem głowę.
— A ty co? — zdziwił się Arsibalt. — Czekasz, aż inkwizytor spadnie z drzewa?
— Nie, tak tylko patrzę.
Staliśmy na małym pagórku, skąd rozciągał się doskonały widok na tum — my zaś, schowani w zagajniku, byliśmy z niego prawie niewidoczni, mogłem więc bez przeszkód pogapić się na gwiezdny krąg. Podwójny teleskop Mithry i Mylaksa nawet nie drgnął przez te trzy miesiące, odkąd krąg został zamknięty: nadal był wycelowany w północną część nieba.
— Pomyślałem sobie, że jeśli Orolo oglądał przez M M coś, czego nie powinien był oglądać, pewną wskazówką dla nas może być położenie teleskopu w ostatnim dniu, kiedy go używał. Może nawet zarejestrował wtedy jakieś obrazy, których na razie nie znamy.
— Widzisz, jak jest wycelowany M M. Co możesz z tego wywnioskować?
— Tylko tyle, że Orola zainteresowało coś, co znajduje się nad biegunem.
— A co znajduje się nad biegunem? Oprócz gwiazdy polarnej…
— W tym właśnie sęk, że nic.
— Jak to nic? Coś tam musi być.
— Ale to mi psuje hipotezę.
— Powiedz mi, z łaski swojej, jakąż to hipotezę wysnułeś? Najlepiej porozmawiajmy o tym w marszu, kierując się do miejsca, w którym jest ciepło i dają coś do jedzenia.
Ruszyłem z miejsca i puściłem Arsibalta przodem, żeby torował mi przejście wśród liści.
— Podejrzewam, że to kamień — powiedziałem do jego pleców.
— Znaczy się, asteroida.
— No tak. Ale kamienie nie nadlatują znad bieguna.
— Skąd ta pewność? Mogą przecież przylecieć skąd chcą.
— W zasadzie tak, ale prawie zawsze poruszają się w tej samej płaszczyźnie co planety, tak zwanej płaszczyźnie ekliptyki. Dlatego należy ich szukać w jej pobliżu.
— To argument czysto statystyczny. Może to po prostu jakiś niezwykły kamień.
— Bezmian to wyklucza.
— Bezmian saunta Gardana jest cennym narzędziem, ale wyklucza wiele zjawisk naturalnych — stwierdził Arsibalt. — Mnie i ciebie również.
Orolo przysiadł się do nas i pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogłem z nim porozmawiać. Usiadł w takim miejscu, żeby mieć z okna widok na góry, i wpatrywał się w nie z podobną miną jak ja, całkiem niedawno, w gwiezdny krąg. Dzień był pogodny i wszystkie szczyty rysowały się wyraźnie na tle nieba. Wydawały się tak bliskie, że można by w nie rzucać kamieniami.
— Ciekawe, co będzie dziś widać ze szczytu Kopca Bly’a — westchnął. — Na pewno więcej niż od nas.
— Czy to tam slogowie zjedli wątrobę saunta Bly’a? — zapytałem.
— Tak.
— A to jest gdzieś blisko? Myślałem, że na innym kontynencie…
— Ależ nie, saunt Bly był edharczykiem! Możesz sprawdzić w kronice. Gdzieś trzymamy wszystkie zakonserwowane relikwie, jakie nam po nim zostały.
— Chcesz powiedzieć, że na szczycie kopca jest obserwatorium? Nie kpisz sobie ze mnie?
Orolo wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Estemard zbudował tam teleskop po tym, jak porzucił zakon i wzburzony wybiegł przez Bramę Dzienną.
— A ten Estemard to…
— Jeden z moich dwóch nauczycieli.
— Drugim był Paphlagon?
— Tak. Obaj mniej więcej w tym samym czasie stwierdzili, że mają dość naszego zakonu. Estemard odszedł, a Paphlagon pewnego wieczoru, po kolacji, wszedł do górnego labiryntu i nie widziałem go przez następne ćwierć wieku, aż do… wiesz. A co ty robiłeś, kiedy Paphlagon został powołany? Byłeś jeszcze przecież gościem Autipete.
Autipete była postacią mitologiczną, która zasłynęła tym, że zaskoczyła ojca we śnie i wyłupiła mu oczy. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak nazwał suur Trestanas. Przygryzłem wargę i pokręciłem głową. Arsibalt parsknął zupą przez nos.
— To nie fair — powiedziałem. — Ona tylko wykonuje rozkazy.
Orolo już się szykował do splantowania mnie.
— W okresie Trzeciego Zwiastuna często zdarzało się, że ludzie, którzy dopuścili się najgorszych zbrodni, utrzymywali…
— Że tylko wykonywali rozkazy. Wiem. Wszyscy o tym wiemy.
— Fraa Erasmas cierpi na Zespół Saunta Alvara — wtrącił Arsibalt.
— Tamci ludzie z Trzeciego Zwiastuna wrzucali spychaczami dzieci do pieców — odparłem. — A jeśli chodzi o saunta Alvara… Jako jedyny ocalał z zagłady swojego koncentu podczas Trzeciej Łupieży i przeżył trzy dekady w areszcie. Trudno to chyba porównać z odcięciem nas od teleskopów na kilka tygodni, nie sądzicie?
Orolo porozumiewawczym mrugnięciem przyznał mi rację.
— Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie: co robiłeś podczas voco?
Z przyjemnością bym odpowiedział — i tak właśnie zrobiłem, tyle że obróciłem wszystko w żart:
— Kiedy nikt nie patrzył, pobiegłem na górę, do gwiezdnego kręgu. Chciałem prowadzić obserwacje, ale niestety świeciło słońce.
— Przeklęta świetlista kula! — zgodził się ze mną Orolo, ale coś mu przyszło do głowy, bo zapytał: — Wiesz chyba o tym, że nasze instrumenty mogą zarejestrować niektóre bardzo jasne obiekty nawet za dnia?
Skoro podjął grę, nie wypadało mi z niej teraz rezygnować.
— Na moje nieszczęście M M był zwrócony w niewłaściwą stronę. A ja nie miałem dość czasu, żeby go przestawić.
— W niewłaściwą stronę… Niewłaściwą do czego?
— Do oglądania jasnych obiektów, takich jak planety albo… — Zawahałem się.
Jesry siedział nieopodal, przy pustym stoliku, zwrócony twarzą do mnie i Orola. Nie tknął jedzenia. Gdyby był wilkiem, postawiłby uszy i strzygł nimi w naszym kierunku.
— Czy byłoby to dla ciebie bardzo krępujące, gdybym poprosił cię o jakieś przyzwoite zakończenie tego zdania? — zapytał Orolo.
Arsibalt wyglądał na równie poruszonego, jak ja się czułem. Zaczęło się od żartu, a teraz fraa Orolo czynił jakieś całkiem poważne aluzje… Tyle że nie wiedzieliśmy do czego.
— Nie licząc supernowych, bardzo jasne obiekty znajdują się najczęściej niedaleko nas, czyli w naszym Układzie Słonecznym. Zazwyczaj więc należy ich szukać w pobliżu płaszczyzny ekliptyki. Wracając zatem do mojej niedorzecznej fantazji o wizycie w gwiezdnym kręgu, musiałbym przestawić M M z pozycji okołobiegunowej w położenie bliższe płaszczyzny ekliptyki, żeby móc cokolwiek zaobserwować.
— Ja tylko pilnuję, żeby twoja niedorzeczna fantazja nosiła znamiona wewnętrznej spójności — wyjaśnił fraa Orolo.
— I jak? Teraz jesteś zadowolony?
Wzruszył ramionami.
— Przedstawiłeś rozsądną argumentację, ale na twoim miejscu nie lekceważyłbym biegunów. Wiele rzeczy się w nich zbiega.
— Na przykład… co? Południki? — prychnąłem.
— Wędrowne ptaki? — zadrwił Arsibalt.
— Igły kompasowe? — odezwał się Jesry.
— Orbity biegunowe — zabrzmiał czyjś piskliwy głosik.
Odwróciliśmy się jak na komendę: Barb szedł w naszą stronę, niosąc swoją tacę z jedzeniem. Musiał nas podsłuchiwać, stojąc w kolejce, a teraz udzielił nam odpowiedzi głosem niedorostka, słyszalnym chyba aż na Kopcu Bly’a. Jego słowa zwróciły powszechną uwagę.
— To wynika z definicji — mówił dalej tym melodyjnym tonem, którego używał za każdym razem, kiedy recytował wyczytane w książkach mądrości. — Satelita na orbicie biegunowej Arbre musi podczas każdego okrążenia przelecieć nad oboma biegunami.
Orolo włożył do ust kęs nasączonego sosem chleba, żeby ukryć rozbawienie. Barb stanął obok mnie, z tacą kilka cali od mojego ucha, ale nie zanosiło się na to, żeby miał się do nas dosiąść.
Poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Spojrzałem na siedzącego kilka stołów dalej fraa Corlandina — i przyłapałem go na tym, jak właśnie odwraca wzrok. Z pewnością jednak słyszał dalszy ciąg wypowiedzi Barba:
— Teleskop wycelowany na północ mógłby z dużym prawdopodobieństwem wykryć…
Pociągnąłem go za wolny koniec zawoju. Jedna jego ręka opadła niżej, całe jedzenie zjechało na skraj tacy, która przechyliła się gwałtownie, i posypało się na ziemię.
Wszyscy na nas spojrzeli. Barb stał jak oniemiały.
— Moją rękę poruszyła siła nieznanego pochodzenia! — oświadczył.
— Bardzo cię przepraszam, to moja wina — powiedziałem.
Barb nie zwracał na mnie uwagi, zafascynowany bałaganem na podłodze. Wiedząc, jak pracuje jego umysł, stanąłem przed nim i położyłem mu ręce na ramionach.
— Barb, spójrz na mnie.
Posłusznie podniósł wzrok.
— To moja wina — powtórzyłem. — Zahaczyłem o twój zawój.
— Jeżeli to twoja wina, to powinieneś posprzątać — stwierdził rzeczowo.
— Zgadza się — odparłem. — To właśnie zrobię.
Zanim poszedłem po kubeł, usłyszałem jeszcze, jak Jesry wypytuje Barba o przekroje stożkowe.