Klauzura: (1) W starorthyjskim: każda zamknięta przestrzeń (Thelenes przed egzekucją był przetrzymywany w klauzurze, która jednak — ku utrapieniu młodych fidów — nie miała jeszcze wtedy poniższych konotacji matemowych). (2) We wczesnym średniorthyjskim: całość matemu. (3) W późnym średniorthyjskim: ogród lub dziedziniec otoczony zabudowaniami i postrzegany jako serce matemu. (4) W noworthyjskim: każda cicha, spokojna przestrzeń, wolna od zgiełku i sprzyjająca kontemplacji.
Do tej pory siedziałem na swojej sferze jak na stołku. Teraz wstałem i powiodłem po niej czubkami palców, kreśląc kręgi w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zaczęła się kurczyć, aż zmalała tak bardzo, że mogłem zamknąć ją w dłoni. Przez ten czas zawój mi się wymiął, więc teraz podciągnąłem go i wyrównałem fałdy, klucząc wśród stołów, krzeseł, globusów i wolno przemieszczających się fraa. Przemknąłem pod kamiennym łukiem i znalazłem się w skryptorium. Pachniało tu atramentem — prawdopodobnie dlatego, że jakiś wiekowy fraa z fidami byli zajęci kopiowaniem ksiąg, ja jednak zastanawiałem się, jak długo zapach unosiłby się w powietrzu, gdyby nikt ze skryptorium nie korzystał. Przelano w nim tyle atramentu, że wilgotna woń z pewnością wgryzła się w sprzęty i ściany.
W przeciwległym końcu sali znajdowały się drzwi do starej biblioteki, jednego z tych wiekowych budynków, które pierwotnie stały na klauzurze. Kamienna posadzka, o dwa tysiące trzysta lat starsza od podłóg nowej biblioteki, była tak wygładzona stopami deklarantów, że prawie nie czułem, jak po niej stąpam. Mógłbym się po niej poruszać z zamkniętymi oczami: moje stopy same odczytywałyby drogę z utrwalonych w niej wspomnień poprzedników.
Klauzura miała kształt prostokątnego ogrodu otoczonego krużgankiem. Od wewnętrznej strony krużganek był wystawiony na kaprysy aury: od ogrodu dzieliły go tylko kolumny, na których wspierał się dach. Od zewnątrz okalał go mur, w którym wykuto przejścia prowadzące do innych budynków, takich jak stara biblioteka, refektarz i kredownie.
Wszystkie przedmioty, które mijałem po drodze — rzeźbione regały, ściśle dopasowane płyty posadzki, ramy okien, kute zawiasy, ręcznie robione ćwieki mocujące je do drzwi, kapitele kolumienek klauzury, ogrodowe ścieżki i rabaty — zawdzięczały swoją formę dawno zmarłym mistrzom rzemiosła. Stworzenie niektórych z nich, na przykład drzwi starej biblioteki, zajmowało rzemieślnikom całe życie; inne wyglądały jak zrobione na chybcika, w jedno wolne popołudnie, ale zarazem tak przemyślnie, że setki czy tysiące lat później wciąż cieszyły oko użytkowników. Jedne były wzorowane na prostych i czystych formach geometrycznych, inne porażały swoją złożonością i kazały się zastanowić, czy ich kształtem rządzą w ogóle jakiekolwiek reguły; niektóre przedstawiały prawdziwych ludzi, którzy żyli w takim czy innym wycinku przeszłości i snuli arcyciekawe rozmyślania, jeszcze inne ilustrowały ogólne typy ludzkie: deolatrę, fizjologika, miastowego, sloga. Gdyby ktoś mnie o to poprosił, potrafiłbym objaśnić znaczenie może co czwartej z tych ozdób. Ale kiedyś poznam je wszystkie.
Promienie słońca wpadały z impetem do klauzurowego ogrodu, gdzie trawiaste i wysypane żwirem ścieżki wiły się wśród grządek ziół, krzewów i rzadko rosnących drzew. Sięgnąłem ponad ramieniem do tyłu, złapałem obszyty rąbek zawoju i narzuciłem go sobie na głowę. Obciągnąłem tę połowę zawoju, która zwieszała się od sznura w dół, żeby osłoniła mi stopy i zamiotła ziemię. Wcisnąłem dłonie w fałdy na wysokości talii, tuż powyżej sznura, i zszedłem na trawę — bladą i kłującą po ostatnich upałach. Spojrzałem na południową tarczę zegara. Dziesięć minut.
— Fraa Lio? — odezwałem się. — Kolcojagoda nie należy chyba do Stu Sześćdziesięciu Czterech.
Miałem na myśli spis roślin dopuszczonych do uprawy w Drugiej Nowej Poprawionej Księdze Dyscypliny.
Lio był bardziej krępy niż ja. Za młodu musiał być pulchnym grubaskiem, z czasem stał się po prostu korpulentny. Przykucnął na wzruszonej grządce pod jabłonką i wpatrywał się w ziemię jak zahipnotyzowany. Podwinął zawój, przewiązał się nim w talii, tworząc przepaskę biodrową, a resztę ciasno zrolował, obwiązał na obu końcach sznurem i przerzucił skośnie przez plecy, jak koc. Sam wymyślił ten sposób wiązania. Nikt inny nie brał z niego przykładu, ja jednak musiałem przyznać, że w taki upalny dzień może to być całkiem wygodne rozwiązanie, nawet jeśli głupio wygląda. Jego pośladki znajdowały się dziesięć cali nad ziemią: nadał swojej sferze wielkość ludzkiej głowy i przysiadł na niej, balansując ciałem.
— Fraa Lio! — powtórzyłem. Umysł Lio miał taką śmieszną właściwość, że czasem nie reagował na słowa.
Ścieżkę przegradzała mi wygięta w łuk łodyga kolcojagody. Znalazłem kawałek wolny od cierni, zacisnąłem na nim dłoń i wyrwałem roślinę z korzeniami. Odwróciłem ją w dłoni w taki sposób, aby maleńkie kwiatki połaskotały fraa Lio w porośnięty krótką szczeciną czerep.
— Ostogłowy! — zawołałem.
Lio przewrócił się na plecy jak uderzony kosturem. Pięty pofrunęły mu w powietrze, zaraz jednak znalazł oparcie wśród korzeni jabłonki i wstał. Stanął na ugiętych nogach, wyprostowany, z głową przyciągniętą do piersi; grudki ziemi osypywały mu się ze spoconych pleców. Sfera odturlała się i utknęła w stercie wyplenionych chwastów.
— Nie słyszałeś mnie?
— Kolcojagody rzeczywiście nie ma wśród Stu Sześćdziesięciu Czterech — przyznał. — Ale nie należy także do Jedenastki. Dlatego nie muszę jej natychmiast spalić i odnotować tego faktu w kronice. Może poczekać.
— Na co? Co właściwie robisz?
Pokazał na ziemię. Schyliłem się i spojrzałem z bliska. Nie każdy podjąłby takie ryzyko: mając na głowie kaptur, nie widziałem fraa Lio nawet kątem oka, powszechnie zaś uważano, że zawsze należy mieć baczenie na fraa Lio, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mu ochota na zapasy. Wycierpiałem z jego rąk aż nadto dźwigni, chwytów, duszeń i ucisków; nieraz miałem skórę otartą po kontakcie z jego szorstką czupryną. Wiedziałem jednak, że teraz mnie nie zaatakuje: okazałem szacunek dla czegoś, co go zafascynowało.
Lio i ja pochodziliśmy z jednej kolekty, do której dziesięć lat temu przyjęto trzydzieścioro dwoje ośmiolatków. Przez pierwsze dwa lata przyglądaliśmy się, jak czterech starszych fraa codziennie nakręca zegar, a osiem suur dzwoni w dzwony. Później obaj zostaliśmy wybrani (z dwoma innymi nad wiek wyrośniętymi chłopcami) do nowego kwartetu nakręcaczy — podobnie jak osiem dziewcząt z naszej kolekty zaczęło się uczyć bicia w dzwony, co wymagało mniejszej siły, ale pod pewnymi względami było zadaniem bardziej żmudnym, ponieważ niektóre dyżury ciągnęły się godzinami i wymagały nieustannej koncentracji. I tak oto już od siedmiu lat we czterech codziennie nakręcaliśmy zegar — z wyjątkiem tych dni, kiedy fraa Lio zapominał o swoich obowiązkach i zostawała nas trójka. Po tym, jak zapomniał dwa tygodnie temu, suur Trestanas, Regulatorka, wyznaczyła mu pokutę: musiał w największy skwar pielić grządki z ziołami.
Osiem minut.
Wiedziałem jednak, że przypominanie Lio, jak mało czasu nam zostało, donikąd mnie nie zaprowadzi — musiałem po prostu obgadać z nim to, co akurat go zainteresowało.
— Mrówki — stwierdziłem, po czym, znając Lio, dodałem pospiesznie: — Mrówczy dron?
Słyszałem uśmiech w jego głosie, kiedy odparł:
— Tu są mrówki w dwóch różnych kolorach, fraa Ras. Toczą wojnę. Trochę mi przykro, że z mojego powodu.
Szturchnął stertę wyrwanych pędów kolcojagód.
— Naprawdę uważasz, że to wojna, a nie tylko chaotyczne miotanie się na wszystkie strony?
— To właśnie próbuję rozstrzygnąć. W wojnie opracowuje się strategię, stosuje taktykę… Na przykład manewry oskrzydlające. Czy mrówki potrafią flankować przeciwnika?
Tylko z grubsza wiedziałem, o co mu chodzi: o atak z boku. Lio miał zwyczaj wywlekać taką terminologię ze starych ksiąg traktujących o drodze dzwoneczków, jakby wyrywał zęby ze szczęk skamieniałego smoka.
— Myślę, że tak — odparłem, chociaż przeczuwałem, że pytanie jest podchwytliwe i Lio flankuje mnie słowami. — Czemu nie?
— Oczywiście mogą to zrobić przez przypadek. Patrzysz na nie z góry i stwierdzasz: o, to mi wygląda na manewr oskrzydlający. Ale jeśli nie mają dowódcy, który widziałby całe pole walki i kierował ruchami wojsk, czy można mówić o skoordynowanych manewrach?
— To mi przypomina pytanie saunta Taungi — zauważyłem. — Czy dostatecznie duże pole automatów komórkowych jest zdolne do myślenia?
— No właśnie. Jest czy nie jest?
— Widziałem, jak mrówki współpracowały przy podbieraniu mi obiadu, stąd wiem, że umieją podejmować wspólne działania.
— Zgoda. Tylko że kiedy jestem jedną z setki mrówek, które razem popychają jeden rodzynek, to czuję, jak ten rodzynek się porusza, prawda? I sam rodzynek staje się dla mnie medium łączności z innymi mrówkami. A kiedy jestem samotną mrówką na polu bitwy…
— Ostogłowy, czas na kwalifik.
— W porządku.
Odwrócił się do mnie plecami i zaczął iść. To właśnie przez taki dar do przerywania rozmów w pół słowa (a także przez inne dziwactwa) mówiło się, że Lio ma coś nie w porządku z głową. Znowu zapomniał zabrać sferę. Podniosłem ją i rzuciłem za nim: trafiła go w tył głowy i odbiła się pionowo do góry. Nie podnosząc wzroku, wyciągnął rękę i złapał ją w locie. Ostrożnie okrążyłem pole bitwy, aby nie nagarnąć sobie na stopy wojowników (żywych lub umarłych), i pobiegłem za nim.
Ze sporą przewagą nade mną dotarł do rogu klauzury, gdzie natknął się na dużą grupę wolno przemieszczających się suur. Przeciął im drogę w sposób bezczelny, ale zarazem tak beznadziejnie głupkowaty, że suur skwitowały to śmiechem i natychmiast o nim zapomniały — a kiedy stłoczyły się w łukowato sklepionym przejściu, zostałem uwięziony za ich plecami. Zawiadomiłem fraa Lio, który dzięki mnie się nie spóźni — a w nagrodę sam przyjdę ostatni, i to na mnie wszyscy będą patrzyli spode łba.