Odrodzenie: Wydarzenie historyczne oddzielające Starą Epokę Matemową od Epoki Praksis, datowane w przybliżeniu na rok –500. Otworzyły się wówczas bramy matemów i deklaranci rozproszyli się po Saeculum. W Odrodzeniu nastąpił rozkwit kultury, rozwinęła się teoryka i szybko postępowała eksploracja świata.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Pochlebiałem sobie nadzieją, że fraa Jaad zechce ze mną porozmawiać — było nie było, to przecież właśnie on wysłał mnie z misją, której trzykrotnie omal nie przypłaciłem życiem. W przeciwieństwie do Moyry nie należał jednak do ludzi, którzy przesiadywaliby w kuchni po messalu, gawędząc z posługaczami i myjąc naczynia. Zanim pozmywaliśmy, zniknął w miejscu, w którym konwoks przechowywał wszystkich chwilowo nieużywanych tysięczników.

Był to dla mnie kolejny powód, żeby wytropić Lio. Jadąc z Edhara pod Kopiec Bly’a, fraa Jaad obdarzył nas wielkim zaufaniem (tak przynajmniej myśleliśmy), czyniąc aluzję do swojego nadnaturalnie podeszłego wieku. Jeżeli zamierzałem odszukać Jaada i uczynić następny krok w dialogu (nie wiedząc, dokąd mnie zaprowadzi), Lio powinien przy tym być.

Jedyny problem stanowił orszak, jakiego się dorobiłem, złożony z Emmana, Arsibalta i Barba. Gdybym zaprowadził ich na spotkanie spiskowców, do których należał Lio, Arsibalt zemdlałby i musielibyśmy go zanieść do celi, Barb wygadałby się przed całym konwoksem, a Emman doniósłby o wszystkim gryzipiórkom.

Zmywając podłogę, wpadłem na pomysł, żeby zaprowadzić ich na spotkanie dyskuty Jesry’ego. Przy odrobinie szczęścia udałoby mi się ich tam zostawić i mieć spokój.

Szukając Jesry’ego, dowiedzieliśmy się — Emman z piszczka, my trzej z zaszyfrowanych dźwięków karylionu na Urwisku — że spotkania dyskut zostały odwołane. Nie tylko one: normalnie miały się odbywać tylko laboratoria i messale (te ostatnie zresztą tylko dlatego, że przecież musieliśmy coś jeść, żeby móc pracować), wszystkie inne wydarzenia na konwoksie zawieszono do odwołania, a wolny czas kazano nam przeznaczyć na analizowanie statku Geometrów. Sekularowie mieli specjalne systemy syntaktyczne do konstruowania i wyświetlania trójwymiarowych modeli skomplikowanych przedmiotów. Mieliśmy teraz stworzyć taki właśnie model statku Geometrów (a przynajmniej jego zewnętrznej powłoki, bo nadal niczego więcej nie udało nam się zobaczyć), uwzględniający wszystkie szczegóły, elementy konstrukcji, włazy, spawy i nity. Emman, który znał się na obsłudze tego systemu, został wezwany do laboratorium, gdzie współpracował z itami; jeśli dobrze zrozumiałem, nie zajmował się tam samym modelowaniem, tylko po prostu nadzorował działanie systemu. Ci z nas, którzy mieli przygotowanie teoretyczne, otrzymali przydziały do nowych laboratoriów, gdzie ślęczeliśmy nad fototypami.

Część elementów przysparzała nam sporo problemów — tak jak układ napędowy dwudziestościanu, złożony z silników pomocniczych i płyty napędowej, którego nawet Jesry nie ogarniał w całości. Jemu zresztą przypadło w udziale rozgryzienie sekretów baterii laserów. Ja trafiłem do zespołu analizującego makrodynamikę całego statku. Opieraliśmy się na założeniu, że we wnętrzu dwudziestościanu jakaś jego część została wprowadzona w ruch wirowy, generując sztuczne ciążenie. Mieliśmy więc do czynienia z gigantycznym żyroskopem. Kiedy statek wykonywał jakieś manewry (tak jak w nocy, kiedy go do tego zmusiliśmy), między elementami obracającymi się i nieruchomymi pojawiały się siły żyroskopowe, przenoszone przez jakieś łożyska. Jak duże były to siły? I w ogóle w jaki sposób statek się obrócił? Nie odpalił silników rakietowych, nie wypluł żadnej bomby za płytę napędową — a mimo to zwinnie i szybko obrócił się w przestrzeni. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem było założenie, że w jego wnętrzu znajdują się koła zamachowe, czyli bardzo szybko wirujące żyroskopy, mogące gromadzić i — na żądanie — uwalniać moment pędu. Wyobraźmy sobie pierścień torów kolejowych wybudowany na wewnętrznej powierzchni dwudziestościanu i pędzący po nim w kółko pociąg towarowy. Hamując, pociąg przekazywałby część swojego momentu pędu dwudziestościanowi, wprawiając go w ruch obrotowy; zwalniając hamulce i dodając gazu, mógłby wywoływać efekt przeciwny. Po ostatniej nocy stało się oczywiste, że w dwudziestościanie znajduje się pół tuzina takich układów: po dwa (obracające się w przeciwnych kierunkach) na każdej z trzech prostopadłych osi. Jak duże były? Ile energii mogły przekazywać statkowi? Co na tej podstawie mogliśmy powiedzieć o materiale, z którego zostały wykonane? A znając dokładne wyniki pomiarów ruchu obrotowego dwudziestościanu, co mogliśmy powiedzieć o rozmiarach, masie i prędkości kątowej znajdującej się we wnętrzu jego części mieszkalnej?

Arsibalta przydzielili do ekipy, starającej się ustalić — na podstawie pomiarów spektroskopowych i innych informacji — które elementy statku pochodzą z którego kosmosu. A może w całości został wykonany w jednym? Barb miał rozgryźć, czym jest stercząca z burty kratownica o trójkątnym przekroju, jaka ukazała się nam po obrocie statku. I tak dalej.

Spędziłem sześć godzin na analizowaniu problemu, do którego przydzielono mnie razem z piątką innych teorów. Nie miałem jednej wolnej chwili, żeby pomyśleć o czymkolwiek innym, dopóki ktoś z tej piątki nie zwrócił nam wszystkim uwagi, że wschodzi słońce. Dotarła też do nas informacja, że śniadanie możemy zjeść na placu przed tumem, u stóp Urwiska.

Wychodząc z laboratorium, starałem się chociaż na parę minut zapomnieć o żyroskopach i spojrzeć na cały problem z szerszej perspektywy. Przy messalu Ignetha Foral nie kryła rozdrażnienia, a zanim posiłek się skończył, konwoks przeszedł głęboką reorganizację — na modłę sekularną. Upodobniliśmy się do praksyków pracujących nad odpryskami problemu, którego całości mogliśmy nigdy nie poznać. Czy miała to być trwała zmiana? Jak wpłynie na spisek, o którym mówił Lio? Czy był to celowy zabieg strategiczny gryzipiórków, zmierzający do unicestwienia konspiracji? Słowa Lio napawały mnie niepokojem, a jeszcze bardziej obawiałem się tego, co mógłbym usłyszeć, gdybym kiedyś trafił do dyskuty Ali. Dlatego z ulgą przyjąłem wiadomość o zawieszeniu dyskut; ubiegłej nocy spisek nie posunął się naprzód. Co nie przeszkadzało mi się martwić jego możliwą reakcją na zepchnięcie głębiej do podziemia.

Śniadanie podano na dworze, przy długich stołach ustawionych przez wojsko na placu. Było to wygodne rozwiązanie, chociaż trochę dziwaczne i natarczywie sekularne — i zarazem kolejna wskazówka, że matemowi hierarchowie stracili władzę (lub zrzekli się jej) na rzecz gryzipiórków.

Odstałem swoje w kolejce, dostałem kawałek chleba, porcję masła i miodu i zobaczyłem niską kobietę sadowiącą się przy pustym stole. Podszedłem szybko i usiadłem naprzeciwko niej. Dzielił nas stół, obyło się więc bez niezręczności powitania i wątpliwości, czy powinniśmy się objąć, pocałować, czy tylko uścisnąć sobie ręce. Zdawała sobie sprawę z mojej obecności, ale długo siedziała pochylona, wpatrzona w talerz, tak jakby zbierała siły, zanim w końcu podniosła głowę i spojrzała na mnie.

— Wolne? — zapytał fraa w skomplikowanym zawoju, posyłając mi lizusowskie spojrzenie, jakie nauczyłem się kojarzyć z ludźmi, którzy chcieli się przypodobać edharczykom.

— Spadaj — odparłem.

Tak właśnie zrobił.

— Napisałem do ciebie dwa listy — powiedziałem. — Nie wiem, czy doszły.

— Ossa dał mi jeden. Otworzyłam go dopiero po tym, co się przydarzyło Orolowi.

— Dlaczego nie wcześniej? — Miałem nadzieję, że mój głos brzmi łagodnie. — Wiem o Jesrym…

Jej duże oczy zamknęły się w grymasie bólu… nie, nie bólu: irytacji. Pokręciła głową.

— To nie to. Po prostu za dużo się działo i nie chciałam się rozpraszać. — Odchyliła się na oparcie składanego krzesła. Westchnęła ciężko. — Po Nawiedzeniu Oritheny pomyślałam, że jednak powinnam go otworzyć. Chciałam złapać dystans, jak mówią statyści. Przeczytałam twój list i myślę… — Zmarszczyła brwi. — Sama już nie wiem, co myślę. Czuję się tak, jakbym przeżyła trzy różne życia: przed voco, między voco i śmiercią Orola, i po jego śmierci. Ten twój list… nie zrozum mnie źle, ja go naprawdę doceniam, ale… napisałeś go do tej Ali z pierwszego życia.

— Wszyscy mamy dziś chyba podobną historię do opowiedzenia.

Wzruszyła ramionami, pokiwała głową i zaczęła jeść.

— No to może… opowiedz mi coś o swoim obecnym życiu? — zaproponowałem.

Spojrzała na mnie. To było nieprzyjemnie długie spojrzenie.

— Lio mówił mi, że z tobą rozmawiał.

— To prawda.

Dopiero teraz zerwała kontakt wzrokowy, popatrzyła po innych stołach, przy których powoli przybywało niewyspanych fraa i suur, i dalej, po trawnikach i wieżach Tredegarha.

— Sprowadzili mnie tutaj, żebym pomogła się ludziom zorganizować, więc to właśnie robię.

— Tylko że nie w taki sposób, jak chcieli.

Gwałtownie pokręciła głową.

— To nie takie proste, Erasmasie. — Słysząc jej głos wypowiadający moje imię, byłem raniony do żywego. — Chyba każda organizacja zaczyna w końcu żyć własnym życiem; kierować się własną logiką. Tak sobie myślę, że gdybym wcześniej miała okazję się tym zajmować, wiedziałabym, czego się spodziewać, i uwzględniłabym to w swoich planach.

— Nie obwiniaj się tak…

— Nie obwiniam się. To ty narzucasz mi emocje jak lalce ubranka.

Wezbrała we mnie stara, znajoma fala uczuć, dziwna mieszanka irytacji i miłości, oraz pragnienie, żeby je odczuwać jeszcze silniej.

— Oni od początku wiedzieli, że konwoks jest narażony na ataki — ciągnęła Ala. — Stałby się oczywistym celem, gdyby pakt wypowiedział nam wojnę.

— Jaki pakt?

— Od PAQD: Pangea-Antarkta-Quator-Diasp. Mniej antropomorficzne niż „Geometrzy”.

Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć Ale przecież oni są antropomorficzni! Ale się powstrzymałem.

— Wiem. — Spojrzała na mnie badawczo. — Oni są antropomorficzni. Mniejsza z tym: my nazywamy ich paktem.

— Tak się zastanawiałem… Trochę to ryzykowne zebrać wszystkie najświatlejsze umysły na obszarze jednej mili kwadratowej.

— Niby racja, ale powtarzali mi do znudzenia, że zawsze jest jakieś ryzyko. Dlatego pytanie brzmi: jakie korzyści płyną z zaakceptowania jego określonego poziomu?

Przypominało mi to organizacyjne pyerdy wygłaszane przez nadętych statystów, którym nie chciało się nawet porządnie zdefiniować terminologii. Miałem jednak wrażenie, że Ali ogromnie zależy na tym, żebym wysłuchał, zrozumiał i przytaknął. Wzięła mnie nawet za rękę, co pomogło mi zebrać myśli. Udałem, że przetrawiam jej słowa i zgadzam się z nimi.

— W tym wypadku korzyść ma być taka, że konwoks wymyśli coś użytecznego, zanim zostanie zbombardowany? — zapytałem.

Chyba zdałem egzamin, bo Ala mówiła dalej:

— Moje zadanie polega na ograniczaniu ryzyka. To pyerd, który w praktyce oznacza, że jeśli pakt wykona jakiś nieprzyjazny ruch, konwoks ma się rozpierzchnąć jak rój much na widok packi. Z tą różnicą, że zamiast rozbiegać się na wszystkie strony bez ładu i składu, mamy to zrobić w sposób systematyczny, zaplanowany; itowie nazwali to „antyrojem”. Poza tym mamy zachować łączność przez Retikulum, żeby nawet w rozproszeniu kontynuować pracę.

— Od razu się tym zajęłaś? Zaraz po powołaniu i przybyciu tutaj?

— Tak.

— Czyli od początku wiedziałaś, że odbędzie się konwoks.

Pokręciła głową.

— Wiedziałam, że są takie plany, ale nie mogłam mieć pewności, że zostaną zrealizowane. Nie miałam też pojęcia, kto zostanie zaproszony. Dopiero kiedy plany zaczęły się krystalizować, nabierać głębi, stało się dla mnie oczywiste…

— Co stało się oczywiste?

— Pamiętasz, co fraa Corlandin opowiadał nam o Odrodzeniu?

Wzruszyłem ramionami.

— Byłaś pilniejszą uczennicą niż ja… Koniec Starej Epoki Matemowej; otwarcie bram matemów, często nawet nie tyle otwarcie, ile wyłamanie z zawiasów; deklaranci rozproszeni po Saeculum… No tak, zaczynam rozumieć…

— Wtedy tego nie rozumiałam, ale państwo sekularne zażądało ode mnie zaplanowania wydarzeń, które do złudzenia przypominały Odrodzenie. Zrozum, Ras, jeśli wybuchnie wojna z paktem, nie tylko w Tredegarhu dojdzie do exodusu: wszystkie matemy otworzą się na świat, a deklaranci przemieszają się ze statystami. Tylko że w dalszym ciągu będą się porozumiewać za pośrednictwem Retikulum, a to oznacza…

— Itów.

Pokiwała głową i uśmiechnęła się, pełna zapału do wyłaniającej się z jej słów wizji.

— Każda komórka wędrownych deklarantów będzie potrzebowała co najmniej jednego ity. Nie da się dłużej utrzymać segregacji. Antyrój będzie miał swoje zadania do wykonania, i to inne od tych, jakimi na co dzień zajmują się deklaranci, mające bezpośredni wpływ na losy świata sekularnego.

— Druga Epoka Praksis.

— Właśnie! — wykrzyknęła z zachwytem Ala.

Rozumiałem jej entuzjazm, ale starałem się mu nie poddawać, bo przecież ta wizja mogła się ziścić tylko w wypadku wybuchu wojny, i to na dużą skalę. Ona również musiała zdać sobie z tego sprawę, bo zrobiła minę, którą, jak sobie wyobrażałem, wyćwiczyła na spotkaniach z wysokimi rangą dowódcami wojskowymi.

— Zaczęło się… — powiedziała. Domyśliłem się, że ma na myśli ruch, o którym opowiadał mi Lio. — Zaczęło się od spotkań z szefami komórek. Bo musisz wiedzieć, że komórki, czyli grupy, na które się rozpadniemy, jeśli powstanie antyrój, mają swoich szefów. Spotykam się z nimi, przekazuję im plany ewakuacji, przedstawiam skład komórek…

— To znaczy…

— Tak, skład jest z góry ustalony. Wszyscy uczestnicy konwoksu mają już swój przydział.

— Ale ja nic…

— Nic o tym nie wiesz? Nikt nie wie. Tylko szefowie komórek.

— Nie chcecie ludzi niepokoić, odciągać od pracy… Na razie nie muszą o niczym wiedzieć.

— To się właśnie zmienia.

Ala rozejrzała się, jakby oczekiwała, że ta zmiana nastąpi akurat teraz, przy śniadaniu. Również powiodłem wzrokiem dookoła i zobaczyłem nowe wojskowe drumony zaparkowane przy skraju naszego tymczasowego refektarza. Żołnierze instalowali aparaturę nagłaśniającą.

— Dlatego jemy wszyscy razem — ciągnęła. — Dlatego ja w ogóle coś jem: to mój pierwszy przyzwoity posiłek od trzech dni. Nareszcie mogę się odprężyć i po prostu obserwować.

— Co się ma wydarzyć?

— Każdy dostanie paczkę i instrukcje.

— Na pewno nieprzypadkowo odbywa się to pod gołym niebem, na widoku.

— Myślisz jak Lio — powiedziała z aprobatą Ala, żując kęs chleba. Przełknęła. — To strategia odstraszająca. Pakt zobaczy, co się dzieje i, mamy nadzieję, domyśli się, że szykujemy się do rozproszenia. Jeżeli zorientują się, że potrafimy się przygotować w mgnieniu oka, będą mieli mniejszą motywację, żeby zaatakować Tredegarha.

— To brzmi sensownie. Chociaż pewnie za chwilę będę miał do ciebie masę pytań. Wróćmy jeszcze do twoich spotkań z szefami komórek…

— Wiesz, jak to jest z deklarantami: są nieufni, wszystko muszą rozebrać na czynniki pierwsze, przeanalizować w dialogu. Spotykałam się z nimi w małych grupach, po pięć, sześć osób. Tłumaczyłam im, jakie mają prerogatywy i obowiązki, odgrywaliśmy różne scenariusze… I zawsze w każdej takiej grupie trafił mi się jeden, czasem dwóch takich, którzy chcieli posunąć się o krok dalej. Odwoływali się do historii, porównywali sytuację z Odrodzeniem i tak dalej. Tak właśnie narodził się ruch, o którym mówił ci Lio. Niektórzy z nich mieli tyle pytań, że nie zdążałam na wszystkie odpowiedzieć. Dlatego spisałam sobie ich nazwiska i powiedziałam tak: „Zorganizuję dodatkowe spotkanie i na nim omówimy interesujące was problemy. Tylko że musimy to zrobić w formie dyskuty, bo inaczej nie będę miała czasu”. Zbiegło się to w czasie, nie wiem, szczęśliwie czy nieszczęśliwie, z Nawiedzeniem Oritheny.

System nagłośnienia ożył i przerwał nam rozmowę. Jakaś hierarchini poprosiła „następujące osoby” o podejście do ciężarówek, na których żołnierze rozpakowywali palety pełne wypchanych wojskowych plecaków. Pierwszy raz miała w ręce mikrofon, ale szybko się z nim oswoiła i wyczytywanie imion szło jej całkiem sprawnie. Wyczytani wstawali z miejsc — z początku niepewnie, później coraz raźniej — i przechodzili między stołami. Rozmowy ucichły, a kiedy znów ożyły, przybrały zupełnie inny ton. Ludzie zaczęli snuć domysły.

— Siedzisz sobie na takim spotkaniu dyskuty… — wróciłem do przerwanej konwersacji — gdzieś w kredowni, w towarzystwie najbardziej dociekliwych i upartych szefów komórek…

— Oni są wspaniali!

— Wyobrażam sobie. I chcą się zagłębiać w te różne tematy. Nagle dowiadujesz się o tej nieszczęsnej Antarktyjce, która oddała życie…

— I o tym, co zrobił dla niej Orolo — dodała Ala i umilkła, znienacka owładnięta żałobą.

Patrzyliśmy, albo przynajmniej udawaliśmy, że patrzymy, jak deklaranci wracają na swoje miejsca z plecakami i zawieszonymi na szyi identyfikatorami.

— No właśnie. — Ala odchrząknęła. — Mówię ci, to była najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Spodziewałam się, że będziemy się spierać do rana i nie dojdziemy do porozumienia, tymczasem stało się dokładnie odwrotnie. Od razu osiągnęliśmy konsensus; wszyscy po prostu wiedzieli, że musimy nawiązać kontakt z frakcją obcych, która przysłała tę kobietę. I że nawet jeśli sekularowie się na to nie zgodzą, to w antyroju…

— Nie będą nas mogli powstrzymać.

— Otóż to.

— Lio mówił o przesyłaniu sygnałów za pomocą laserów naprowadzających w dużych teleskopach…

— Tak, rozmawiamy o tym; całkiem możliwe, że ktoś nawet tego próbuje.

— Czyj to był pomysł?

Ala spojrzała na mnie podejrzliwie.

— Źle mnie zrozumiałaś: uważam, że jest znakomity.

— Orola.

— Jak to? Przecież nie rozmawiałaś z nim od…

— Orolo już raz to zrobił — odparła z wahaniem Ala, ciekawa mojej reakcji. — W Edharze. W zeszłym roku. Jeden z kumpli Sammanna znalazł dowody w gwiezdnym kręgu.

— Dowody? Jakie dowody?

— Orolo zaprogramował M M w taki sposób, żeby laser naprowadzający wykreślił na niebie analemmę.

Przed miesiącem, nawet jeszcze przed tygodniem powiedziałbym, że to absolutnie niemożliwe. Ale od tamtej pory zmieniłem zdanie.

— Czyli Lodoghir miał rację — westchnąłem — kiedy na plenum oskarżał Orola.

— Albo miał rację, albo zmienił przeszłość.

Nie roześmiałem się.

— Powinieneś wiedzieć, że Lodoghir też należy do tej grupy — dodała Ala.

— Fraa Erasmas z Edhara — dobiegło z głośnika.

— Chyba pójdę się dowiedzieć, do której komórki mnie wsadziłaś.

Pokręciła głową.

— To tak nie działa. Dowiesz się dopiero, kiedy nadejdzie czas.

— Jak mamy się zebrać w komórki, jeżeli nie będziemy wiedzieli, do kogo dołączyć?

— Jeżeli zaistnieje taka potrzeba i polecenie zostanie wydane, twój identyfikator włączy się i powie ci, dokąd masz iść. Ludzie, których spotkasz we wskazanym miejscu, będą twoją komórką.

— Brzmi sensownie.

Wzruszyłem ramionami. Ala nagle spoważniała, nie wiedziałem jednak, co się stało. Nagle złapała mnie za rękę.

— Spójrz na mnie — powiedziała. — Spójrz na mnie!

Miała łzy w oczach. Jej twarz przybrała wyraz, jakiego nigdy u niej nie widziałem. Może ja też tak wyglądałem, kiedy wyjrzałem przez otwarte drzwi aeroplanu i rozpoznałem Orola. Chciała mi w ten sposób powiedzieć coś, czego nie miała siły ująć w słowa.

— Kiedy wrócisz do stołu, mnie już przy nim nie będzie — dodała. — Jeśli nie spotkamy się przed rozproszeniem… — ciągnęła, a ja widziałem, że uważa to za pewne — musisz wiedzieć, że podjęłam straszną decyzję.

— Każdemu się zdarza. Gdybym ci opowiedział o wszystkich strasznych decyzjach, jakie ja ostatnio podejmowałem…

Zaczęła wstawać od stołu, wpatrując się we mnie w taki sposób, jakby siłą woli chciała mnie zmusić, żebym zrozumiał jej słowa.

— Możesz ją cofnąć? — zapytałem. — Naprawić?

— Nie! Moja decyzja jest straszna w takim samym sensie, jak wybór dokonany przez Orola przed bramą Oritheny.

Nie od razu dotarło do mnie, co mówi.

— Straszna… ale słuszna — wykrztusiłem.

Rozpłakała się tak gwałtownie, że musiała zamknąć oczy i odwrócić się do mnie tyłem. Puściła moją rękę i zaczęła się oddalać, zgarbiona, skulona, jakby ktoś pchnął ją nożem w plecy. Wydawała się najmniejsza na całym konwoksie. Instynkt kazał mi za nią pobiec, objąć jej kościste barki… Wiedziałem jednak, że wtedy połamałaby mi krzesło na głowie.

Podszedłem do drumonu, odebrałem plecak i identyfikator: prostokątną płytkę podobną do małej, czystej tabliczki fotomnemonicznej.

I wróciłem do pracy nad wyliczaniem tensora inercji statku Geometrów.


* * *

Przespałem większość popołudnia i obudziłem się w paskudnym humorze. Ledwie moje ciało zdążyło się przyzwyczaić do zmiany czasu, wszystko popsułem, zarywając noce.

Wcześniej niż zwykle poszedłem do Fundy Avrachona. Wieczorny jadłospis przewidywał tym razem sporo obierania i siekania, zabrałem więc deskę do krojenia i nóż na werandę i tam wziąłem się do roboty — częściowo po to, by cieszyć się zachodem słońca, a częściowo w nadziei na przechwycenie zmierzającego na messal fraa Jaada. Funda Avrachona była dużym kamiennym budynkiem, mniej przypominającym twierdzę niż niektóre znane mi matemowe budowle, z balkonami, kopułami i wykuszami, na widok których robiło mi się żal, że do niej nie należę, bo wtedy mógłbym codziennie pracować w tak uroczym i malowniczym otoczeniu. Można by pomyśleć, że jedynym celem architekta było wzbudzenie w sercach deklarantów zazdrości, która każe im spiskować i knuć w taki sposób, żeby dołączyć do fundy. Powinienem się cieszyć, że na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności mogłem w ogóle posiedzieć na tej werandzie przez godzinę, obierając warzywa. Rozmowa z Alą uświadomiła mi, że takich okazji nie wolno marnować. Funda Avrachona stała na pagórku. Rozciągał się z niego piękny widok na falujące wśród fund i kapitularzy trawniki i spacerujących po nich deklarantów — milczących lub dyskutujących zapalczywie, przygarbionych, wyczerpanych. Nie wszyscy spacerowali: w wielu miejscach widziało się fraa i suur leżących na trawie, opatulonych w zawoje, ze sferami pod głowami. Widok tak licznej ich rzeszy, w dodatku tak różnie poubieranych, znowu przypomniał mi o różnorodności świata matemowego, z której przed przybyciem do Tredegarha nie zdawałem sobie sprawy, i rzucił nowe światło na słowa Ali o Drugim Odrodzeniu. Pomysł wyrwania bram z zawiasów brzmiał ekscytująco, ponieważ symbolizował ogromną zmianę, ale czy zmiana ta nie oznaczałaby końca wszystkiego, co deklaranci stworzyli przez trzy tysiące siedemset lat? Czy w przyszłości ludzie będą patrzeć z nabożną czcią na puste tumy i głowić się nad tym, jak mogliśmy je porzucić?

Byłem ciekaw, kto został przydzielony do mojej komórki i jakie zadania wyznaczyli nam ludzie odpowiedzialni za stworzenie antyroju. Rozsądek podpowiadał, że dokooptują mi moich obecnych współpracowników z laboratorium, z którymi będę kontynuował dotychczasową pracę; zamieszkamy w pokojach w kasynie w jakimś przypadkowo wybranym mieście, będziemy ślęczeć nad szkicami statku i żywić się sekularnym jedzeniem dostarczanym przez niepiśmiennych służących w mundurach. W grupie tej było dwóch dobrych teorów (jeden pochodził z Baritoe, drugi z koncentu nad Morzem Mórz) i paru całkiem przeciętnych. Myśl o wyruszeniu z nimi na tułaczkę nie napawała mnie szczególnym entuzjazmem.

Gdzieniegdzie widziałem też deklarantów z Doliny Dzwoneczków. Serce zaczynało mi bić szybciej, kiedy myślałem o tym, jak pięknie byłoby trafić do jednej komórki z nimi. Czcza fantazja, naturalnie — w takim gronie byłbym gorzej niż bezużyteczny — ale jako sen na jawie całkiem przyjemna. Nie wiedziałem, czym taka komórka mogłaby się zajmować, ale z pewnością czymś ciekawszym niż zgadywanie tensorów inercji. I pewnie znacznie bardziej niebezpiecznym, więc może jednak powinienem się cieszyć, że nie dorastam im do pięt.

Ciekawe — kontynuując rozważania w podobnym duchu — jak wygląda komórka fraa Jaada? I nad czym ma pracować? Z perspektywy czasu coraz lepiej rozumiałem, jak wielkim przywilejem były dla mnie dwa dni podróży w towarzystwie tysięcznika. Wyglądało na to, że jest jedynym milenarystą na konwoksie.

W gruncie rzeczy wystarczyłaby mi obecność przynajmniej jednego kompana z naszej starej ekipy odpowiedzialnej za nakręcanie zegara w Edharze — nie sądziłem jednak, żebyśmy zostali w ten sposób skojarzeni. Troska Ali w oczywisty sposób wiązała się z koniecznością dzielenia uczestników konwoksu na komórki. Nie wiedziałem, co ją gryzie, ale jej zachowanie powinno być dla mnie ostrzeżeniem, żebym nie spodziewał się wesołego spaceru w gronie przyjaciół. Szacunek (kusi mnie, żeby powiedzieć: cześć), jakim wielu uczestników konwoksu otaczało edharczyków, sprawiał, że połączenie nas kilku w jednej komórce wydawało się wielce nieprawdopodobne; prędzej zostaniemy podzieleni między jak największą liczbę komórek i w roli ich szefów skazani na samotność, która już stała się udziałem Ali.

Od strony Urwiska zbliżał się fraa Jaad. Ciekaw byłem, czy zakwaterowali go gdzieś pod szczytem, w matemie tysięczników — bo jeśli tak, to mnóstwo czasu musiało mu zabierać chodzenie w tę i z powrotem po schodach. Rozpoznał mnie z daleka i skręcił w moją stronę.

— Znalazłem Orola — powiedziałem, mimo że oczywiście już o tym wiedział.

Skinął głową.

— Nieszczęśliwie się złożyło… — powiedział. — Orolo w stosownym czasie pokonałby labirynty, trafił do skalnego gniazda i został moim fraa. Miło byłoby z nim pracować, pić jego wino, dzielić jego myśli.

— Wino robił paskudne.

— W takim razie wystarczyłoby mi dzielenie myśli.

— Dużo rozumiał — dodałem. Korciło mnie, żeby zapytać, jak to robił; może nauczył się odczytywać informacje zakodowane w pieśniach tysięczników? Bałem się jednak wygłupić. — Uważa… To znaczy, uważał, że opracowaliście jakąś nową praksis. Od razu skojarzyło mi się to z twoim podeszłym wiekiem.

— Niszczycielski wpływ promieniowania na żywy organizm sprowadza się do oddziaływania między fotonami lub neutronami i cząsteczkami składającymi się na ten organizm — odparł.

— A to są efekty kwantowe.

— Otóż to. Komórka, która właśnie przeszła mutację, oraz komórka, która jej nie przeszła, należą do dwóch Historii, które w przestrzeni Hemna dzieli tylko jedno rozwidlenie trajektorii.

— Starzenie się jest efektem błędów zapisu w sekwencjach dzielących się komórek… To również są zjawiska kwantowe.

— To prawda. Łatwo zrozumieć, w jaki sposób mogła powstać wiarygodna i wewnętrznie spójna mitologia, w której opiekunowie składowisk odpadów radioaktywnych wynaleźli praksis służącą do leczenia obrażeń radiacyjnych, a następnie rozwinęli ją w stopniu umożliwiającym powstrzymanie skutków starzenia się. I tak dalej.

Jego „i tak dalej” wydało mi się strasznie obszerne, ale wolałem się w to nie zagłębiać.

— Zdajesz sobie sprawę, jakie skutki może przynieść ta mitologia, jeśli rozpowszechni się w Saeculum? — zapytałem.

Fraa Jaad wzruszył ramionami. Saeculum go nie interesowało.

Co innego konwoks.

— Są tu tacy, którym zależy na tym, żeby podnieść ją do rangi faktu — powiedział. — To by im przyniosło ulgę.

— Zh’vaern zadawał dziwne pytania — przyznałem.

Ruchem głowy wskazałem pochód matarrhitów idących po trawie w pewnej odległości od fundy. Był to z mojej strony gambit, którym zamierzałem nawiązać nić porozumienia z fraa Jaadem, zachęcając go, żeby mi przytaknął, że matarrhici są dziwaczni i nieznośni. On jednak zrobił unik.

— Od nich możemy się dowiedzieć więcej niż od innych uczestników konwoksu — odparł.

— Naprawdę?

— Ci w płaszczach zasługują na naszą najwyższą uwagę.

Dwóch matarrhitów odłączyło się od pochodu i wzięło kurs na Fundę Avrachona. Patrzyłem, jak Zh’vaern i Orhan idą w naszą stronę, i zastanawiałem się, co takiego widzi w nich Jaad. Zanim jednak zdążyłem go o to zapytać, wśliznął się za próg fundy.

Przywitali się ze mną (dosyć ozięble) i również weszli do środka.

Arsibalt i Barb szli sto stóp za nimi.

— Są jakieś wyniki? — zapytałem.

— Kawałek statku zniknął! — obwieścił Barb.

— Ta konstrukcja, którą badacie…

— Tam właśnie był przymocowany brakujący element!

— Co to było, twoim zdaniem?

— Napęd międzykosmiczny, cóż by innego? Nie chcieli nam go pokazać, bo jest ściśle tajny, więc zostawili go gdzieś dalej od Arbre.

— A wy coś macie, Arsibalcie?

— Statek jest zlepkiem prefabrykatów pochodzących ze wszystkich czterech kosmosów paktu. Przypomina wykopalisko archeologiczne. Z najstarszego kawałka, z Pangei, niewiele zostało. Z Diaspu są tylko nieliczne kawałki. Większość surowca zebrano w kosmosach Antarkty i Quatora. Jesteśmy prawie pewni, że z tych dwóch Antarkta była pierwsza.

— Świetnie! — przyznałem.

— A co u ciebie, Ras? — zainteresował się Barb. — Jakie wyniki ma twoja grupa?

Zacząłem zbierać rzeczy, żeby móc wejść do środka. Arsibalt mi pomógł.

— Chlupocze — powiedziałem.

— Chlupocze?!

— Kiedy dwudziestościan okręcił się w miejscu, nie poruszał się regularnie: trochę nim zachybotało. Doszliśmy do wniosku, że element obrotowy zawiera znaczną ilość stojącej wody: kiedy nagle wprowadzi się go w ruch, woda się przelewa. I chlupocze.

Wdałem się w dłuższy wywód o wyższych harmonicznych chlupotania. Barb stracił zainteresowanie rozmową i wszedł do fundy.

— O czym rozmawiałeś z fraa Jaadem? — zainteresował się Arsibalt.

Nie bardzo miałem ochotę zwierzać mu się z części naszej rozmowy dotyczącej praksis, odparłem więc zgodnie z prawdą:

— O matarrhitach. Powinniśmy ich obserwować i uczyć się od nich.

— Mamy ich szpiegować? — spytał zafascynowany Arsibalt.

Pomyślałem, że z jakiegoś powodu chce szpiegować matarrhitów i chciałby mieć błogosławieństwo Jaada.

— Powiedział, że ci w płaszczach zasługują na naszą najwyższą uwagę.

— Dokładnie tak powiedział?

— Mniej więcej.

— „Ci w płaszczach” zamiast po prostu „matarrhici”?

— Tak.

— Bo to wcale nie są matarrhici! — wyszeptał podniecony Arsibalt.

— Wezmę go, pozwolisz? — W swoim zapale zabrał już moją deskę, nie pozostało mi więc nic innego, jak skonfiskować nóż.

Arsibalt się podłamał.

— Myślisz, że jestem tak poważnie zaburzony, że nie można mi powierzać ostrych przedmiotów.

— Posłuchaj, Arsibalcie: jeśli nie są matarrhitami, to kim są? Gryzipiórkami w przebraniu?

Rozejrzał się podejrzliwie, jakby zamierzał mi zdradzić wielką tajemnicę, ale nagle obok nas pojawiła się suur Tris i nic nie powiedział.

— Rozważę twoją hipotezę — obiecałem mu. — Położę ją na Bezmianie i porównam z drugą możliwością: że matarrhici są matarrhitami.

Загрузка...