Saunta, saunt: (1) W noworthyjskim: określenie wyrażające najwyższy szacunek, stosowane w odniesieniu do wielkich myślicieli (niemal zawsze pośmiertnie). Uwaga: zaakceptowane dopiero na konwoksie milenijnym w roku 3000 p.r. Wcześniej uważane za zniekształconą formę słowa „sawantka” i od niej się wywodzące. W napisach rytych w kamieniu, gdzie używa się wyłącznie wersalików, zapisywane SAVANT (a także skracane do postaci ST, gdy artyście zabraknie miejsca). W okresie po Trzeciej Łupieży, kiedy wszelkie standardy mocno podupadły, litery U i V coraz powszechniej mylono i utożsamiano ze sobą (jest to tzw. „problem leniwego kamieniarza”), na skutek czego rozpowszechniła się forma SAUANT, wkrótce uproszczona do formy saunt (dziś powszechnie akceptowanej), a nawet sant (nadal uważanej za błędną). W piśmie dopuszcza się użycie skrótu St. W niektórych bardziej tradycyjnych zakonach (a także z pewnością wśród milenarystów) do dziś stosuje się wymowę sawant, sawantka.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Tum wyrastał ze spłaszczonego kikuta skalnej ostrogi, stanowiącej zakończenie potężnego łańcucha górskiego. Od wschodu górowały nad nim poszczerbione skały matemu milenaryjnego, na wschodzie i południu rozpościerały się zabudowania innych matemów. Ten, w którym mieszkałem wraz z innymi dziesiętnikami, od tumu dzieliło ćwierć mili. Zadaszona galeria, złożona z siedmiu odcinków schodów spiętych podestami, łączyła nasz matem z kamiennym patio przed portalem, przez który dostawaliśmy się do tumu. Tą drogą podążała większość dziesiętników.

Zamiast jednak czekać, aż gromada starych suur przeciśnie się przez wąskie gardło, zawróciłem do kapitularza (będącego w rzeczywistości tylko rozszerzeniem okalającego klauzurę krużganka), skąd tylne wyjście prowadziło do zadaszonego przejścia oddzielającego kredownie od warsztatów. W znajdujących się w jego ścianach niszach upychaliśmy nasze niegotowe dzieła; zewsząd wystawały rożki i skraje niedokończonych manuskryptów, z wolna żółknących i kurczących się na powietrzu, przez co korytarz zdawał się węższy niż w rzeczywistości.

Pokonałem go truchtem, schyliłem głowę pod niskim nadprożem i znalazłem się na łące rozpościerającej się u stóp skalnego występu, na którym zbudowano tum, i pełniącej rolę bufora oddzielającego nas od matemu centenarystów. Kamienny mur o wysokości szesnastu stóp dzielił łąkę na dwoje. Setnicy hodowali na swojej połowie żywy inwentarz.

W czasach mojej kolekty my na swojej połówce po prostu kosiliśmy siano, ale kilka lat później, któregoś lata, fraa Lio i fraa Jesry’emu kazano wziąć motyki i szukać na łące roślin z Jedenastki. W jednym miejscu znaleźli trochę zielska, które przypominało błogoń. Wykopali je z korzeniami, zrzucili na stos na środku łąki i podpalili.

O zmierzchu nasza łąka zmieniła się w połać zwęglonej szczeci, a odgłosy z drugiej strony muru sugerowały, że sporo iskier przeskoczyło górą do setników. Nasi fraa i suur utworzyli kordon ochronny na granicy oddzielającej łąkę od kłębów, z których czerpaliśmy większość naszego pożywienia. Ta ostatnia linia obrony sięgała aż do rzeki. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk kubły — pełne (znad rzeki) lub puste (z powrotem) — i obficie polewaliśmy wodą te kłęby, które wydawały się najbardziej zagrożone płomieniami. Nie powinno to dziwić nikogo, kto widział zadbane kłęby pod koniec lata: zalega na nich ogromna ilość biomasy, o tej porze roku tak suchej, że z łatwością mogła zająć się ogniem.

Zastępca Regulatorki, pełniący wtedy służbę, zeznał w śledztwie, że w początkowej fazie pożaru gęsty dym uniemożliwiał ocenę sytuacji, przez co nie mógł się zorientować w rozmiarach szkód wywołanych przez Lio i Jesry’ego. Zdarzenie zapisano więc w kronice jako nieszczęśliwy wypadek, a fraa wykpili się pokutą. Ja jednak wiem — bo Jesry później mi powiedział — że kiedy ogień ze sterty błogonia zaczął się rozprzestrzeniać na trawę, Lio, zamiast próbować go zadeptać, zaproponował zastosowanie dronu ognia i rozpalenie przeciwognia. Niestety, w ten sposób tylko pogorszył sprawę i Jesry musiał odciągnąć go w bezpieczne miejsce, zanim Lio zaczął rozpalać przeciw-przeciwogień, aby powstrzymać pożar, który miał zdusić pierwotny pożar, ale wymknął się spod kontroli. Zajmując się Lio, zmuszony był porzucić swoją sferę, która z jednej strony stwardniała od gorąca, zmętniała i nigdy już nie odzyskała pełnej przejrzystości. Tak czy inaczej, pożar dał nam pretekst do wcielenia w życie planów, o których wcześniej tylko dyskutowaliśmy, czyli obsiania ziemi koniczyną i innymi kwiatami i rozpoczęcia hodowli pszczół. Dopóki extramuros funkcjonowała normalna gospodarka, mogliśmy sprzedawać miód na straganie przy Bramie Dziennej, a za uzyskane w ten sposób pieniądze kupować towary trudno dostępne w koncencie. Gdyby zaś świat extramuros przeszedł w stadium postapokaliptyczne, moglibyśmy tenże miód po prostu zjeść.

Kiedy biegłem w stronę tumu, mur dzielący nas od setników miałem po prawej ręce. Nasze kłęby — równie wybujałe jak podczas tamtego pożaru — zostawiłem z tyłu, z lewej strony. Z przodu, nieco powyżej mnie, ciągnęły się Siedmiokrotne Schody, na których kłębili się deklaranci. W tłumie opatulonych zawojami fraa półnagi, szybko przemieszczający się Lio wyglądał jak mrówka niewłaściwego koloru.

Prezbiterium, serce tumu, było zbudowane na planie ośmiokąta (albo, jak najchętniej wyraziliby to teorowie, jego grupa symetrii była grupą zespolonych pierwiastków stopnia ósmego z jedynki). Jego ściany wypełniał gęsty maswerk — w niektórych miejscach kamienny, w innych drewniany. Nazywaliśmy te ściany ekranami, co było nazwą nieco mylącą dla mieszkańców extramuros, oglądających na ekranach szpile albo grających w gry. Dla nas ekran był po prostu ścianą z mnóstwem otworów; ażurową przegrodą, przez którą swobodnie przenikały dźwięki, światło i zapachy.

Z centrum tumu cztery nawy rozbiegały się w cztery strony świata. Jeśli widzieliście kiedyś ślub albo pogrzeb w arce deolatrów, nawa mogłaby być tą przestronną częścią wnętrza arki, w której goście stoją, klęczą, biczują się, tarzają po podłodze czy co tam akurat wypada im robić. Prezbiterium odpowiadałoby wówczas miejscu, w którym kapłan stoi przy ołtarzu. To właśnie te cztery nawy sprawiają, że widziany z daleka tum jest niezwykle szeroki u podstawy.

Przybyszów z extramuros, takich jak mistrz Flec, wpuszczano do koncentu przez Bramę Dzienną i pozwalano im obserwować przebieg rytów z północnej nawy, pod warunkiem, że nie przenosili żadnych zaraźliwych świństw i umieli się zachować. Tak to przynajmniej wyglądało przez ostatnie półtora stulecia. Gdybyście weszli Bramą Dzienną, trafilibyście wprost do wejścia w północnej fasadzie tumu i środkiem północnej nawy doszlibyście do ekranu oddzielającego ją od prezbiterium. Można by wam wybaczyć, gdybyście pomyśleli, że cały tum składa się tylko z tej jednej nawy i ośmiokątnego pomieszczenia za przepierzeniem. Gość, który znalazłby się w nawie wschodniej, zachodniej lub południowej, popełniłby taki sam błąd. Ekrany miały ciemne barwy od strony naw i jasne od strony prezbiterium, przez co wnętrze prezbiterium było doskonale widoczne, ale wzrok nie sięgał przez nie na wskroś. W ten sposób w nawie powstawało złudzenie, że istnieje tylko ona i ma całe prezbiterium dla siebie.

Pusta wschodnia nawa była rzadko używana. Pytaliśmy starszych fraa i suur, dlaczego tak jest, ale zbywali nas machnięciem ręki i „tłumaczyli”, że to oficjalne wejście do tumu. Najwyraźniej było do tego stopnia oficjalne, że nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Dawniej stały tam organy, ale podczas Drugiej Łupieży zostały zdemontowane i wywiezione, a późniejsza, udoskonalona wersja Dyscypliny zakazała używania wszelkich instrumentów muzycznych. Kiedy byliśmy młodsi, Orolo przez kilka lat wmawiał nam, że chodzą słuchy, jakoby wschodnia nawa miała zostać przeznaczona dla decemilenarystów, gdyby Koncern Saunta Edhara zdecydował się założyć taki matem.

— Sześćset osiemdziesiąt dziewięć lat temu złożono milenarystom taką właśnie propozycję — mówił Orolo. — Za trzysta jedenaście lat dowiemy się, co postanowili.

Nawa południowa należała do centenarystów, dochodzących do niej przez swoją połowę łąki. Była dla nich o wiele za duża. Nas, dziesiętników, tłoczących się po sąsiedzku w znacznie mniejszej przestrzeni, fakt ten drażnił od ponad trzech tysięcy lat.

Zachodnia nawa miała najładniejsze witraże i najpiękniejsze rzeźbienia, ponieważ korzystali z niej unaryści, których matem był zdecydowanie najzamożniejszy. Nie zazdrościliśmy im jednak przestrzeni, ponieważ było ich dostatecznie dużo, aby zapełnić nawę.

Prezbiterium miało jeszcze cztery ażurowe ściany (północno-wschodnią, południowo-wschodnią, południowo-zachodnią i północno-zachodnią), tego samego kształtu i tych samych rozmiarów co ekrany wyznaczające główne kierunki, ale nie połączone z nawami z prawdziwego zdarzenia. Po ciemnej stronie tych czterech ekranów znajdowały się narożniki tumu, zagracone elementami konstrukcyjnymi, które dla ludzi były może niezbyt wygodne, ale konieczne, aby budowla się nie przewróciła. Nasz narożnik, południowo-zachodni, był zawsze najbardziej zatłoczony, ponieważ liczba dziesiętników zwykle sięgała trzech setek. Dlatego w celu powiększenia przestrzeni użytkowej dobudowano od tej strony pękate wieżyczki, wyraźnie zakłócające symetrię budynku.

Narożnik północno-zachodni przechodził w kompleks zabudowań należących do Prymasa i korzystali z niego tylko jego goście, on, strażnicy oraz inni hierarchowie; nie było tam tłoku. Południowo-wschodni róg zajmowali tysięcznicy: łączył się bezpośrednio z ich fantastycznie rzeźbionymi kamiennymi schodami, które wiły się, pięły i zygzakowały po skalnej ścianie, prowadząc do ich skalnego gniazda.

Ostatni narożnik, północno-wschodni, znajdujący się naprzeciw naszego, był zarezerwowany dla itów. Wychodziło się zeń wprost do ich zadaszonego slumsu wypełniającego przestrzeń między ścianą tumu i naturalnym urwiskiem, stanowiących w tym miejscu graniczny mur koncentu. Podobno wydrążonym w ziemi tunelem dostawali się wprost do maszynerii zegara, którą mieli konserwować — ale ta informacja, podobnie jak większość naszej wiedzy o itach, nie zasługiwała na większy szacunek niż bajanie staruszek.

Gdyby więc policzyć tylko oficjalne wejścia, do wnętrza tumu prowadziło osiem dróg. Wytwory architektury matemowej słynęły jednak ze swojej złożoności, toteż w gmachu nie brakowało innych, mniejszych drzwiczek, rzadko używanych i znanych tylko wścibskim fidom.

Brnąłem przez pole koniczyny, szurając nogami i starając się nie rozdeptać żadnych pszczół, ale udało mi się wyprzedzić tłumek na Siedmiokrotnych Schodach. Dotarłem do Łąkowych Wrót, wstawionych w łuk wyrzeźbiony w litej skale. Po kamiennych schodkach dostałem się na poziom parteru tumu, przemknąłem przez stare, nędzne schowki, w których trzymano nieużywane szaty i naczynia ceremonialne, i znalazłem się w architektonicznym miszmaszu południowo-zachodniego narożnika, nam, dziesiętnikom, służącego za nawę. Tłoczący się fraa i suur co rusz wchodzili mi w drogę, ale wszędzie tam, gdzie jakaś przypora zasłaniała widok, zawsze zostawało trochę wolnego miejsca. W jednym z takich pustych zakątków znajdowała się nasza szafa, której zawartość w większości leżała w tej chwili na podłodze. Fraa Jesry i fraa Arsibalt stali obok, już odziani w szkarłaty i wyraźnie zirytowani. Fraa Lio pławił się w jedwabiach, szukając swojej ulubionej szaty, a ja przyklęknąłem na kolano i wybrałem jedną z tych, które mu się nie podobały. Narzuciłem ją, przewiązałem, sprawdziłem, czy nie będzie mi się plątała pod nogami, i stanąłem za Jesrym i Arsibaltem. Chwilę później Lio zajął miejsce za moimi plecami. Wyszliśmy z cienia kolumny i klucząc w tłumie, ruszyliśmy w stronę ekranu. Prowadził Jesry, który nie bał się używać łokci, ale nie było aż tak tłoczno, żeby musiał się do tego posuwać: przybyła najwyżej połowa dziesiętników, reszta szykowała się do apertu. Nasi fraa i suur zasiedli w równych rzędach: ci najbliżej ekranu na podłodze, a następni na swoich sferach — najpierw powiększonych do rozmiarów ludzkiej głowy, potem coraz większych, aż siedzący w ostatnim rzędzie mieli sfery wyższe niż oni sami, rozciągnięte jak błoniaste balony, które nie przetaczały się i nie zrzucały właścicieli na kamienną posadzkę tylko dlatego, że były upakowane między ścianami ciasno jak jajka w pudełku.

Pra-fraa Mentaxenes otworzył małe drzwiczki w naszym ekranie. Mentaxenes był bardzo stary i naszym zdaniem tylko codzienne otwieranie i zamykanie tych drzwiczek utrzymywało go jeszcze przy życiu. Po kolei wstąpiliśmy w tacę sproszkowanej żywicy, żeby stopy nie ślizgały się nam później na posadzce.

Przeszliśmy gęsiego przez drzwi i — jak kryształki cukru wrzucone do kubka z herbatą — rozpuściliśmy się w rozległej przestrzeni. Coś w budowie prezbiterium upodabniało je do zbiornika, w którym zbiera się całe światło, jakie kiedykolwiek padło na jego zawartość.

Gdybyście, stojąc przy ażurowej przegrodzie, podnieśli wzrok, waszym oczom ukazałby się wysklepiony strop tumu, wznoszący się blisko dwieście stóp nad waszymi głowami i rozjaśniany światłem wlewającym się przez umieszczone w latarni witraże. Powódź blasku na jasnych wewnętrznych powierzchniach ekranów nie pozwalała za nie zajrzeć i stwarzała złudzenie, że mamy cały tum dla siebie. Tysięcznicy, którzy przybyli na kwalifik po obudowanych murem i zadaszonych schodach, oglądali nas w tej chwili zza swojej ażurowej przegrody. Nie widzieli jednak mistrza Fleca, on bowiem, w żółtej koszulce i ze szpilołapem w ręce, zajął miejsce w północnej nawie. Flec także ich nie widział, ale zarówno oni, jak i on mogli bez przeszkód śledzić przebieg certyfiku, który miał zostać odprawiony w prezbiterium w takiej samej formie jak przed jednym, dwoma czy trzema tysiącami lat.

Praesidium wspierało się na czterech kamiennych, ozdobnie żłobkowanych nogach, przebijających na wylot prezbiterium oraz — jak sobie wyobrażałem — leżącą pod nim kryptę, w której itowie doglądali mechanizmu zegara. Wychodząc na środek pomieszczenia, mijaliśmy jeden z tych filarów. Nie miał okrągłego przekroju, lecz kanciasty, lekko wydłużony po przekątnej, jak stateczniki dawnych rakiet, chociaż nie był aż tak smukły, jak to porównanie mogłoby sugerować. Wyminąwszy go, znaleźliśmy się w samym środku prezbiterium, gdzie wzrok sięgał dwakroć wyżej, pod sam szczyt praesidium, na którym zbudowano gwiezdny krąg. Stanęliśmy w zabarwionych żywicą zagłębieniach w posadzce.

W ekranie Prymasa otworzyły się drzwi i wyszedł przez nie mężczyzna w szacie bardziej ozdobnej niż nasze i fioletowej — kolor ów oznaczał hierarchę. Najwidoczniej Prymas był zajęty (zapewne przygotowaniami do apertu) i przysłał jednego ze swoich asystentów. Wraz z nim przybyli inni hierarchowie. Fraa Delrakhones, Protektor, zajął miejsce na krześle na lewo od tronu Prymasa. Suur Trestanas, Regulatorka, usiadła po jego prawej stronie.

Zza przepierzenia unarystów wynurzyło się piętnaścioro odzianych w zieleń fraa i suur — po troje śpiewających sopranem, altem, tenorem, barytonem i basem. Prowadzenie śpiewów przypadało po kolei różnym zakonom; po unarystach nie należało się spodziewać wybitnego występu, mimo że na ćwiczenia mieli prawie rok.

Hierarcha wypowiedział słowa rozpoczynające ryt i przestawił dźwignię uruchamiającą kwalifik.

Gdybyście umieli czytać z tarcz zegara, powiedziałyby wam, że jeszcze przez dwa dni obowiązuje czas zwykły. Oznaczało to, że nie ma żadnego święta, nie trwa żaden festiwal i liturgia nie jest poświęcona żadnemu wyróżnionemu tematowi, lecz koncentruje się na niespiesznym i nieregularnym przedstawianiu naszej historii, żebyśmy nie zapomnieli, w jaki sposób posiedliśmy całą naszą wiedzę. W pierwszej połowie roku traktowała o wydarzeniach przed Rekonstrukcją, w drugiej — o wszystkim, co wydarzyło się później. Dzisiaj miała być poświęcona pracom z teoryki grup skończonych, których autor, saunt Bly, został trzynaście wieków temu odrzucony przez Regulatora i zmuszony dożyć swoich dni na skalnym występie, otoczony przez slogów, czczących go jak boga. Zdołał ich nawet przekonać, żeby przestali zażywać błogoń, ale wtedy się na niego zdenerwowali, zabili go i zjedli jego wątrobę, błędnie mniemając, że to ona była u niego organem odpowiedzialnym za myślenie. Jeśli żyjecie w koncencie, z kronik dowiecie się więcej na temat saunta Bly’a; jeśli nie, to mogę was zapewnić, że znamy tyle podobnych historii, że można by przez całe życie codziennie uczestniczyć w kwalifikach i nie usłyszeć dwa razy tej samej opowieści.

O czterech filarach praesidium już wspomniałem. Na samym środku prezbiterium, na centralnej osi całego tumu, zwieszał się łańcuch z obciążnikiem. Sięgał tak wysoko w górę, w przestrzeń nad naszymi głowami, że jego punkt zaczepienia niknął w półmroku i pokładach kurzu.

Obciążnikiem była gruda szarego metalu o dziobatej powierzchni, jakby przeżarta przez robaki: żelazowo-niklowy meteoryt, liczący sobie cztery miliardy lat i zbudowany z tego samego materiału co jądro Arbre. Przez blisko dwadzieścia cztery godziny, jakie upłynęły od poprzedniego kwalifiku, zdążył zjechać tak nisko, że, wyciągnąwszy rękę, prawie można by go dotknąć. Zwykle obniżał się regularnie, w stałym tempie, ponieważ napędzał zegar, ale dwa razy na dobę — o świcie i o zachodzie słońca, kiedy dostarczał energii niezbędnej do otwarcia i zamknięcia Bramy Dziennej — opadał na tyle gwałtownie, że przypadkowi gapie rozbiegali się w popłochu.

Były jeszcze cztery inne, niezależnie poruszające się łańcuchy z obciążnikami. Mniej rzucały się w oczy, ponieważ nie zwisały w samym środku prezbiterium i wolniej się przemieszczały. Poruszały się po metalowych szynach przymocowanych do filarów. Ich obciążniki miały regularne kształty brył foremnych: sześcianu, ośmiościanu, dwunastościanu i dwudziestościanu. Zostały wykute z czarnego wulkanicznego kamienia, który pozyskano z klifów Ecby i przewieziono pociągiem lodowym przez biegun północny. Podnosiły się odrobinę przy każdym nakręceniu zegara. Sześcian opadał raz w roku i otwierał Bramę Roku, a ośmiościan raz na dziesięć lat i napędzał Bramę Dekady, oba więc znajdowały się w tej chwili dość wysoko na swoich prowadnicach. Dwunastościan i dwudziestościan dostarczały energii — odpowiednio — Bramom Stulecia i Milenium. Pierwszy z nich znajdował się w dziewięciu dziesiątych wysokości, drugi w około siedmiu dziesiątych. Wystarczyło więc rzucić na nie okiem, aby stwierdzić, że jest rok mniej więcej trzy tysiące sześćset osiemdziesiąty dziewiąty.

Znacznie wyżej w praesidium, w górnych obszarach chronotchłani (obszernej przestrzeni za tarczami, gdzie łączyły się wszystkie mechanizmy), znajdowała się hermetyczna kamienna komora, w której był zamknięty szósty obciążnik: kula szarego metalu, poruszająca się w górę i w dół po nagwintowanym pręcie. Kula napędzała zegar w tym czasie, kiedy my go nakręcaliśmy, poza tym zaś ruszyłaby z miejsca tylko wówczas, gdyby meteoryt opadł aż na posadzkę — czyli gdybyśmy nie odprawili certyfiku. Wówczas zegar powinien dla zaoszczędzenia energii odłączyć się od mechanizmu i przejść w stan hibernacji, w którym napędzany byłby tylko powolnym ruchem metalowej kuli — do czasu, aż znowu zostanie nakręcony. W przeszłości zdarzyło się to zaledwie kilkakrotnie — podczas każdej z trzech Łupieży oraz przy kilku wyjątkowych okazjach, kiedy wszyscy mieszkańcy koncentu ciężko zachorowali i nie byli w stanie odprawić certyfiku. Nikt nie wiedział, jak długo zegar działałby w takim trybie awaryjnym, ale powszechnie przypuszczano, że w grę wchodzi okres rzędu stu lat. Wiedzieliśmy, że funkcjonował w ten sposób po Trzeciej Łupieży, kiedy tysięcznicy zabarykadowali się w swoim skalnym gnieździe, a reszta koncentu przez siedem dziesięcioleci pozostawała niezamieszkana.

Wszystkie łańcuchy biegły w górę, w głąb chronotchłani, gdzie były zaczepione do obrotowych trzpieni połączonych przekładniami i wychwytami, za których czyszczenie i konserwację odpowiadali itowie. Główny łańcuch napędowy (ten biegnący pośrodku i obciążony meteorytem) łączył się ze skomplikowanym systemem przekładni i mechanizmów, sprytnie ukrytym we wnętrzu filarów i sięgającym aż do krypty pod naszymi nogami. Jedynym jego elementem widocznym dla nie-itów była szeroka, okrągła piasta, wyrastająca z podłogi prezbiterium i przywodząca na myśl ołtarz. Na wysokości barków dorosłego człowieka sterczały z niej cztery poziome kołki, każdy o długości około ośmiu stóp. W stosownym momencie nabożeństwa Jesry, Arsibalt, Lio i ja stanęliśmy przy końcach tych drągów i położyliśmy na nich ręce, po czym, gdy rozbrzmiał odpowiedni takt peanatemy, naparliśmy na nie całym ciężarem, jak marynarze, którzy obracając kabestan, podnoszą kotwicę. Kłopot w tym, że jedyną rzeczą, jaka się poruszyła, była moja prawa stopa: oderwała się od podłogi i ześliznęła kilka cali wstecz, zanim znalazła oparcie. Połączone siły naszej czwórki nie wystarczyły, żeby pokonać tarcie statyczne łożysk i kół zębatych dzielących nas od trzpienia setki stóp nad naszymi głowami, z którego zwisał łańcuch z meteorytem. Gdyby udało się go odblokować, utrzymalibyśmy go w ruchu, ale pierwsze poruszenie wymagało albo potężnego szarpnięcia (gdybyśmy chcieli posłużyć się tylko siłą fizyczną), albo (gdybyśmy woleli wykazać się sprytem) delikatnego potrząśnięcia, lekkiej wibracji. Różni praksycy rozwiązaliby ten problem na różne sposoby. My w Sauncie Edharze używaliśmy do tego naszych głosów.

Dawno, dawno temu, kiedy z czarnych skał Ecby wyrastały marmurowe kolumny Oritheny, codziennie przed południem wszyscy teorowie świata zbierali się pod wielką kopułą. Ich przywódca (najpierw Adrakhones, później Diax lub któryś z jego fidów) stawał na analemmie i czekał, aż snop światła z oculusa padnie prosto na niego, co następowało w samo południe. Dla uczczenia tej chwili teorowie śpiewali peanatemę ku czci Naszej Matki Hylaei, która przyniosła nam światło swojego ojca, Cnoüsa. Po zniszczeniu Oritheny ryt ten poszedł w zapomnienie, a ocalali teorowie rozproszyli się w Peregrynacji. Dopiero znacznie później, kiedy teorowie wycofali się do matemów, Saunta Cartas oparła na nim liturgię, praktykowaną później przez całą Starą Epokę Matemową. Podczas Rozproszenia do Nowych Peryklinów i następującej po nim Epoki Praksis ryt znowu wyszedł z użycia — ale tylko po to, by po Straszliwych Wypadkach i Rekonstrukcji wrócić do łask w nowej formie, w której jego osią stało się nakręcanie zegara.

Peanatema Hylaejska doczekała się tysięcy różnych wersji, gdyż każdy deklarant z zacięciem kompozytorskim musiał przynajmniej raz w życiu się do niej przymierzyć. Wszystkie wykorzystywały te same słowa i strukturę, ale między sobą różniły się tak bardzo, jak potrafią się różnić chmury. Najstarsze warianty były monofoniczne — czyli każdy głos śpiewał w nich tę samą nutę. W Sauncie Edharze śpiewaliśmy odmianę polifoniczną: rozpisaną na głosy prowadzące różne melodie, które splatając się i nakładając, tworzyły harmonijną całość. Jednorazowcy w zielonych szatach śpiewali tylko niektóre fragmenty; reszta głosów dobiegała zza ekranów. Zgodnie z tradycją najniższe tony wyśpiewywali tysięcznicy; mówiło się, że znają specjalne techniki rozluźniania strun głosowych — i ja w to wierzyłem, ponieważ w naszym matemie nikt nie umiał wydobyć z siebie takich basów, jakie podczas certyfiku płynęły zza przepierzenia milenarystów.

Peanatema zaczynała się bardzo prosto, ale później komplikowała się tak bardzo, że z trudem dawało się za nią nadążyć. Kiedy jeszcze mieliśmy organy, ich obsługa wymagała czterech organistów, którzy musieli grać jednocześnie rękami i nogami. W dawnych czasach ta część peanatemy symbolizowała poprzedzający Cnoüsa chaos nieuporządkowanej myśli. Kompozytor aż nadto dobrze zdawał sobie z tego sprawę, gdyż w tej fazie utworu ucho ludzkie gubiło się w kakofonii. A potem nagle na przestrzeni paru taktów wszystkie głosy łączyły się w jeden czysty ton (przypominało to trochę oglądanie jakiejś bryły geometrycznej, mającej na pierwszy rzut oka kompletnie przypadkowy kształt; wystarczyło ją jednak minimalnie obrócić, aby wszystkie płaszczyzny i wierzchołki ustawiły się we właściwy sposób i pozwoliły nam docenić, co naprawdę tworzą), który, rezonując w świetlistej studni, wprawiał cały tum w drżenie.

Czy to za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności, czy dzięki kunsztowi praksyków wibracja wystarczyła, by złamać więżącą trzpień pieczęć tarcia statycznego. Lio, Arsibalt, Jesry i ja omal się nie przewróciliśmy, kiedy piasta zaczęła się obracać — mimo że się tego spodziewaliśmy. Chwilę później luz na przekładniach został wybrany, a zawieszony nad naszymi głowami meteoryt zaczął się pomalutku wznosić. My zaś wiedzieliśmy, że po kolejnych dwudziestu taktach możemy się spodziewać spadającego z wysokości kilkuset stóp deszczu kurzu i nietoperzowego guana, które przez ostatnią dobę zebrały się na górze.

W starożytnej liturgii następny fragment przedstawiał chwilę, w której na Cnoüsa spłynęło oświecenie. Pieśń rozszczepiła się na dwa konkurencyjne tony: jeden reprezentował Deät, drugi Hylaeę — córki Cnoüsa. Drepcząc po prezbiterium w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, zrównaliśmy nasz krok z rytmem peanatemy. Meteoryt wznosił się w tempie około dwóch cali na sekundę i miał się zatrzymać dopiero przy górnym ograniczniku, za mniej więcej dwadzieścia minut. Obracały się również — choć znacznie wolniej — zębatki czterech pozostałych łańcuchów. Podczas całego certyfiku sześcian podniesie się o stopę, ośmiościan o cal i tak dalej. A nad sklepieniem prezbiterium metalowa kula osuwała się powoli po nagwintowanym pręcie, napędzając zegar przez czas potrzebny nam do nakręcenia go.

Powinienem w tym miejscu zaznaczyć, że do napędzania zegara (choćby nawet największego) przez dwadzieścia cztery godziny nie trzeba aż tyle energii. Większość siły, którą wkładaliśmy w kręcenie kabestanem, szła na zasilanie przeróżnych dodatków, takich jak kuranty, bramy, Wielkie Planetarium przy Bramie Dziennej, inne mniejsze planetaria oraz teleskopy w gwiezdnym kręgu.

O żadnej z tych rzeczy nie myślałem, popychając wetknięty w piastę drąg. Owszem, spojrzałem na prezbiterium świeżym okiem, ponieważ wiedziałem, że obserwuje nas mistrz Flec, i próbowałem sobie wyobrazić, jak mam mu objaśnić przebieg rytu, gdyby przyszło mu do głowy zapytać. Zanim jednak znaleźliśmy właściwy rytm kroków, moje serce zaczęło regularnie łomotać w piersi, a z czubka nosa skapywał mi pot, i zapomniałem o Flecu. Śpiew jednorazowców brzmiał lepiej, niż się spodziewałem — z pewnością nie aż tak źle, żeby zwracać na siebie uwagę. Przez minutę lub dwie dumałem nad historią saunta Bly’a. Potem zamyśliłem się nad sobą i swoją rolą w świecie. Wiem, że był to z mojej strony przejaw egoizmu i że nie takie sprawy powinny mnie zaprzątać podczas rytu, ale zawsze najtrudniej jest wyzbyć się myśli nieproszonych i niepożądanych. Może poczytacie mi to za przejaw złego gustu, że dzielę się z wami swoimi przemyśleniami; uznacie za zbędny akcent osobisty, uczynek wręcz nieprzyzwoity, zły przykład dla innych fidów, którzy mogą w przyszłości znaleźć moją relację porzuconą w którejś z nisz. Ale to też jest część mojej opowieści.

Tamtego dnia, nakręcając zegar, zastanawiałem się, jak by to było wspiąć się na galeryjkę w siedzibie Protektora i skoczyć z niej w dół.

Jeżeli wydaje się wam to niepojęte, prawdopodobnie nie jesteście deklarantami. Spożywane przez was jedzenie pochodzi z roślin, część genów których wzięto z sekwencji jestokeju albo może nawet jakiegoś mocniejszego specyfiku. Nie powinniście miewać melancholijnych refleksji, a jeśli nawet jakieś się wam przytrafią, możecie je z łatwością rozproszyć. Ja nie miałem tej możliwości, za to zaczynałem mieć dość towarzystwa takich myśli. Aby je uciszyć, mogłem za tydzień wyjść przez Bramę Dekady, zamieszkać z moją rodziną (o ile zechciałaby mnie przyjąć) i zacząć odżywiać się tak jak ona — albo wejść po schodach, które z naszego narożnika wspinały się spiralą pod szczyt tumu.

Загрузка...