Dolina Dzwoneczków: (1) Dolina górska słynąca z wielkiej liczby potoków spływających po jej skalistych ścianach ze znajdujących się powyżej lodowców. Ich dźwięk porównywany bywa do dźwięczenia dzwonków. Znana również (bardziej poetycko) jako Dolina Tysiąca Ruczajów. (2) Matem założony tamże w roku 17 p.r., specjalizujący się w zgłębianiu tajników sztuk walki oraz pokrewnych zagadnień.
Droga dzwoneczków: W noworthyjskim: obszerny termin obejmujący sztuki walki bronią i bez, historię wojskowości, strategię i taktykę, ściśle związane (w świecie matemowym) z deklarantami z Doliny Dzwoneczków, którzy od czasu założenia tam matemu (17 p.r.) specjalizują się w tej problematyce. Uwaga: W mowie potocznej oraz w jęz. fluksyjskim używa się czasem skrótu dron. Skrót ten podkreśla jednak aspekt bojowy drogi dzwoneczków, pomijając bardziej akademickie i biurokratyczne jej aspekty. Extramuros dron jest odmianą widowiska rozrywkowego, a także (dla tych sekularów, których uda się przekonać, żeby zaczęli ćwiczyć, zamiast po prostu się przyglądać) rodzajem szkoły.
Siedzenie w dziurze w ziemi tak mnie pochłonęło, że nie miałem pojęcia, co się wokół mnie dzieje. Odkąd jednak Jesry uświadomił mi, że moi fraa i suur ciężko pracują, zdwoiłem wysiłki zmierzające do odczytania tabliczki. Miałem na niej zapisane wszystkie siedemnaście pogodnych nocy. Kiedy nabrałem trochę wprawy, wyświetlenie zapisu z całej nocy w postaci jednego obrazu zajmowało mi około pół godziny. Za pomocą kątomierza mierzyłem następnie rozstaw linii. Zgodnie z przewidywaniami Jesry’ego niektóre ptaszki pojawiały się w większych odstępach, odzwierciedlających wyższą orbitę, ale parametry orbity dla wybranego ptaszka powtarzały się regularnie: za każdym okrążeniem, noc w noc. W związku z tym obserwacje z jednej nocy z powodzeniem wystarczyłyby do sporządzenia wstępnej wersji spisu satelitów — ale ja rzetelnie przejrzałem wszystkie siedemnaście zapisów, między innymi dlatego, że nie bardzo wiedziałem, co innego mógłbym robić. Podczas każdej wizyty w piwnicy załatwiałem jedną, rzadziej dwie noce — a nie co dzień miałem okazję tam zaglądać.
Zanim skończyłem, minęły trzy tygodnie. Na drzewach pojawiły się pąki, ptaki leciały na północ, fraa i suur zaczynali się krzątać po swoich kłębach i dyskutować o tym, czy już pora siać i sadzić. Horda barbarzyńskich chwastów zbierała się na brzegu rzeki i szykowała do inwazji na żyzne thrańskie równiny. Arsibalt przekopał się przez dwie trzecie Paphlagona. Do wiosennej równonocy zostało zaledwie kilka dni. Apert rozpoczął się w dniu równonocy jesiennej — pół roku temu! Nie miałem pojęcia, gdzie się podział taki szmat czasu.
Oczywiście tam, gdzie wszystkie wcześniejsze dni i lata. Ciężko pracowałem. Nie miało znaczenia, że robiłem to potajemnie, niezgodnie z prawem, ryzykując odrzucenie. Niektórzy by się tym przejęli, ale z punktu widzenia koncentu było to kompletnie nieistotne. Deklaranci mieli się zajmować projektami naukowymi, a skoro już znalazłem sobie jakiś projekt, stałem się częścią koncentu w sposób wcześniej mi niedostępny. Znalazłem się we właściwym miejscu.
Ponieważ Arsibalt, Jesry i Tulia mieli swoje zajęcia, nie powiedziałem im o Sammannie. O nim rozmawiałem tylko z Lio, kiedy wychodziliśmy na łąkę, żeby tam przekonywać gwiazdokwiaty do przesuwania się we właściwym kierunku — albo, ponieważ pracowałem przecież z Lio, zajmować się czymkolwiek innym, co akurat przyszło mu do głowy.
Różnie reagowaliśmy na brak Orola. Ja snułem fantazje o krwawej zemście, ale nikomu się z nich nie zwierzałem. Lio praktykował coraz dziwniejsze odmiany dronu. Dwa tygodnie wcześniej próbował mnie zainteresować dronem z grabiami, zainspirowany, jak się domyślałem, historią o Diaksie przepędzającym entuzjastów. Odmówiłem, tłumacząc, że boję się zakażenia krwi: spotkanie z przeciwnikiem uzbrojonym w grabie groziło odniesieniem licznych ran kłutych. Po tygodniu przerzucił się na dron ze szpadlem i sporo czasu przesiedzieliśmy nad rzeką, ostrząc szpadle na kamieniach.
Kiedy któregoś dnia znów zabrał mnie nad rzekę, spodziewałem się dalszych wariacji na ten sam temat, ale Lio cały czas oglądał się przez ramię i prowadził mnie coraz dalej. Jako fid uczestniczyłem w dostatecznie dużej liczbie potajemnych wypadów, żeby wiedzieć, czego wypatruje: sprawdzał, czy widać nas z okien Regulatorki. Stare nawyki wróciły z dawną mocą: przestałem się odzywać i przemykałem od krzaka do krzaka, aż dotarliśmy do zakrętu rzeki, gdzie woda podcięła brzeg i mogliśmy ukryć się pod przewieszką. Mieliśmy szczęście, że nikt nie wybrał sobie akurat teraz tej okolicy na romansowanie. Zresztą miejsce i tak się do tego nie nadawało: rozmiękły grunt, robactwo, wysokie prawdopodobieństwo zaskoczenia przez deklarantów, którzy przyszli popływać łódkami.
Lio odwrócił się do mnie. Zaniepokoiłem się, że będzie chciał mnie poderwać.
Ale gdzie tam… To był przecież Lio.
— Walnij mnie w twarz — powiedział.
Takim tonem mógłby mnie poprosić, żebym podrapał go po plecach.
— Wiesz, od dawna o tym marzę, ale… dlaczego tego chcesz?
— Walka bez broni od wieków jest elementem żołnierskiego szkolenia — wyjaśnił mi jak przypadkowemu fidowi. — Dawno już stwierdzono, że rekrut, choćby nie wiadomo ile się nauczył, zapomina wszystko, gdy pierwszy raz dostanie w twarz.
— Pierwszy raz w życiu, tak?
— No tak. W zamożnych, spokojnych społeczeństwach, które nie pochwalają bójek, to często spotykany problem.
— Zaraz, problemem jest nie dość częste obrywanie po gębie?
— Tak, kiedy wstępujesz do armii i dochodzi do starcia z człowiekiem usiłującym cię zabić.
— Lio, ty już przecież dostałeś w twarz. Podczas apertu. Nie pamiętasz?
— Pamiętam. Próbuję wykorzystać to doświadczenie.
— To dlaczego chcesz, żebym cię uderzył? To nie będzie twój pierwszy raz.
— Żeby sprawdzić, czy się nauczyłem.
— Ale dlaczego ja? Dlaczego nie Jesry? Lepiej by się nadawał…
— W tym rzecz.
— Rozumiem… No to czemu nie Arsibalt wobec tego?
— Bo on by nie zrobił tego na poważnie. A potem jeszcze by biadolił, że go boli ręka.
— Co powiesz znajomym przy obiedzie, jak zaczną pytać, kto cię pobił?
— Że walczyłem ze złymi ludźmi.
— Musisz się bardziej postarać.
— Że ćwiczyłem pady i mi nie wyszło.
— A może ja nie chcę sobie poharatać ręki?
Uśmiechnął się i podał mi parę grubych skórzanych rękawic roboczych.
— Jeśli naprawdę cię to martwi, napchaj sobie szmat pod knykcie — poradził, kiedy zacząłem je naciągać.
Minęły nas płynące małą łódką suur Tamura i Ylma. Dopóki mogły nas widzieć, udawaliśmy zajętych wyrywaniem chwastów.
— Posłuchaj — powiedział Lio. — Chcę cię po prostu obalić na ziemię…
— Teraz mi to mówisz?!
— Robiliśmy to przecież setki razy — odparł, jakby miało mnie to uspokoić. — Dlatego tu przyszliśmy. — Tupnął w wilgotną ziemię. — Miękkie podłoże.
— Ale dlaczego…
— Jeżeli zasłonię się rękami przed twoim ciosem, nie osiągnę swojego celu.
— Rozumiem.
Nagle Lio skoczył na mnie i razem runęliśmy na ziemię.
— Przegrałeś — powiedział, wstając.
— Jak chcesz… — westchnąłem.
Ledwie wygramoliłem się do pozycji stojącej, znowu się na mnie rzucił — i znowu mnie przewrócił. Udałem, że uderzam go w twarz, ale byłem bardzo, bardzo spóźniony. Trzeci raz pchnął mnie znacznie silniej, tak że po upadku miałem wrażenie, że naciągnąłem sobie wszystkie drobne mięśnie pod skórą czaszki. Oparł się na mojej twarzy, odepchnął i wstał. Przekaz był jasny.
Następnym razem spróbowałem na serio, ale nie zdążyłem przyjąć właściwej pozycji i uderzyłem słabo. W dodatku Lio zaatakował niżej niż poprzednio.
Przy kolejnej próbie obniżyłem środek ciężkości, mocno stanąłem na nogach, wyprowadziłem cios z korpusu i grzmotnąłem go w kość policzkową.
— Świetnie! — jęknął Lio, złażąc ze mnie. — Spróbuj mnie spowolnić. Bo o to tutaj chodzi, nie zapominaj.
Próbowaliśmy jeszcze z dziesięć razy; ponieważ obrywałem znacznie mocniej od niego, straciłem rachubę. Wspiąwszy się na wyżyny swoich możliwości, na ułamek sekundy wytrąciłem go z równowagi — ale nie przeszkodziło mu to w przewróceniu mnie.
— Długo jeszcze? — spytałem, leżąc w błotnym kraterze w kształcie Erasmasa. Jeżeli nie wstanę, Lio nie będzie mógł mnie przewrócić.
Przykucnął nad rzeką i ochlapał twarz wodą, spłukując krew z brwi i spod nosa.
— Wystarczy — stwierdził. — Wiem to, czego chciałem się dowiedzieć.
Odważyłem się usiąść.
— Czyli?
— Że się przystosowałem po tym wypadku podczas apertu.
Dźwignąłem się na kolana.
— To niewiele. Po to się tak męczyliśmy?
— Jeżeli tak chcesz na to patrzeć…
Znowu nabrał wody w dłonie.
Wiedziałem, że drugiej takiej szansy miał nie będę. Przeturlałem się, zaparłem stopami o jego tyłek i wepchnąłem go do wody.
Później, kiedy oddał się stosunkowo zwyczajnemu i spokojnemu zajęciu, jakim było ostrzenie szpadla, wróciłem do tematu tabliczki i zapisanych na niej obrazów, a zwłaszcza do powtarzających się wizyt Sammanna.
Kiedy w końcu oswoiłem się z nieprzyjemną myślą, że zostałem zdemaskowany, zaczęły mi przychodzić do głowy inne pytania. Czy to przypadek, że koszulkę z tabliczki znalazł ten sam ita, który odwiedzał Cord w hali maszyn? Doszedłem do wniosku, że albo faktycznie był to zwyczajny zbieg okoliczności, albo Sammann jest wysoko postawionym itą, odpowiedzialnym za jakieś ważne aspekty funkcjonowania gwiezdnego kręgu. Tak czy inaczej, dalsze łamanie sobie nad tym głowy nie miało sensu.
— Fy fen ita próbował fe f tobą porowumief? — spytał Lio przez opuchnięte wargi.
— To znaczy? Co miał zrobić, zakradać się nocą do matemu i podrzucać mi liściki?
Moja odpowiedź zaskoczyła Lio, który okazał to w typowy dla siebie sposób: zmienił pozycję. Chrobot kamienia o szpadel na chwilę ucichł.
— Nie, czy próbował wtedy, w czasie rzeczywistym… Na tabliczce czy… No wiesz…
— Nie, Ostogłowy, muszę ci się przyznać, że nie mam zielonego pojęcia…
— Itowie są mistrzami inwigilacji.
— Naturalnie. Jeżeli wierzysz w Twierdzenie Saunty Patagar.
Lio był chyba rozczarowany moją naiwnością: on oczywiście wierzył. Wrócił do szlifowania szpadla. Od zgrzytu kamienia o metal zęby mi wibrowały, ale doszedłem do wniosku, że powinienem raczej mieć pretensję do ewentualnych szpiegów, którzy mogliby nas podsłuchiwać.
Wyglądało na to, że mam odgrywać w Sauncie Edharze całkiem nową rolę: chronionego przez wszystkich niewiniątka.
— Powiedz mi coś — poprosiłem. — Jeżeli naprawdę inwigilują nas na każdym kroku, to chyba muszą wiedzieć wszystko o mnie i o tabliczce, prawda?
— No, chyba tak…
— To dlaczego nic nie robią? Nie wydaje mi się, żeby Spelikon i Trestanas mieli do mnie słabość.
— Mimo to nie jestem zaskoczony. Nie ma w tym nic dziwnego.
— Jak to?
Zawahał się — dostatecznie długo, żebym mógł sobie pomyśleć, że wymyśla odpowiedź na poczekaniu. Zanurzył osełkę w wodzie.
— Itowie na pewno nie mówią Regulatorce wszystkiego, co wiedzą; Trestanas musiałaby przesiadywać z nimi od rana do wieczora, żeby przyswoić tyle informacji. Sami podejmują decyzję, co przekazać dalej, a co zachować dla siebie.
Słowa Lio odkrywały przede mną mnogość niezwykle interesujących scenariuszy, których analiza zabrałaby mi sporo czasu. Nie chciałem stać nad rzeką z rozdziawionymi ustami (dość się już tak nastałem), schyliłem się więc i podniosłem szpadel. Widząc, że ostrzejszy już nie będzie, rozejrzałem się w poszukiwaniu kępy kolcojagód, którą mógłbym zmasakrować. Nie szukałem długo. Kiedy ruszyłem w jej stronę, Lio podążył za mną.
— Gdyby tak było, na itach spoczywałaby ogromna odpowiedzialność — zauważyłem.
Podniosłem szpadel i z całej siły dźgnąłem nim korzenie krzewów kolcojagód. Przeciąłem kilkanaście z nich. Znakomicie.
— Możemy chyba założyć, że są nie mniej inteligentni od nas, prawda? Przecież żyją z tego, że obsługują skomplikowane urządzenia syntaktyczne! Stworzyli Retikulum. Wiedzą doskonale, że wiedza to władza. Kierując się strategią i taktyką przy wyborze tego, co powiedzieć, a co przemilczeć, osiągają zamierzone cele.
Przetrawiając jego słowa, zgładziłem jard kwadratowy kolcojagód.
— Chcesz powiedzieć, że istnieje cały wielki świat polityki itów i hierarchów, o którym kompletnie nic nie wiemy.
— Z pewnością. Inaczej nie byliby ludźmi — odparł Lio i zaatakował mnie transkwestacją hipotrochijną, czyli zmienił temat w taki sposób, jakby kwestia sporna została rozstrzygnięta, i to na jego korzyść: — Wróćmy do mojego pytania: czy Sammann na tabliczce robi coś, żeby przekazać ci wiadomość? Czy chociaż daje ci do zrozumienia, że wie, że jego obraz jest rejestrowany?
Wyrzucił osełkę do rzeki.
Poprawna odpowiedź na transkwestację hipotrochijną brzmiała Zaraz, nie tak prędko!, ale Lio zadał tak interesujące pytanie, że postanowiłem mu odpuścić.
— Nie wiem — przyznałem po długiej chwili, która upłynęła mi na przyjemnym maltretowaniu kolcojagód. — Ale mierzenie wycinków tortu już mi się znudziło, a ponieważ i tak nie wiem, czego jeszcze mógłbym szukać, sprawdzę to, co mówisz.
Niestety, przez prawie tydzień nie udało mi się zajrzeć do piwnicy. Koncent przygotowywał się do obchodów równonocy i musiałem uczestniczyć w próbach śpiewu. Wojna chwastów weszła w fazę wymagającą sporządzenia co najmniej jednego szkicu. Musiałem się zająć obsadzeniem i obsianiem swojego kłębu. A kiedy wreszcie miałem chwilę dla siebie, w Fundzie Shufa zawsze kręcił się ktoś obcy. Stała się modna.
— Trzeba uważać, o co się prosi — poskarżył mi się Arsibalt pewnego popołudnia. Pomagałem mu przenosić rozmontowany ul do warsztatu. — Zaprosiłem wszystkich do korzystania z Fundy i mam za swoje: zwalili mi się na głowę i nie mam gdzie pracować.
— Ja też nie.
— A teraz jeszcze to! — Wziął do ręki szpachelkę, zupełnie nieprzydatną do tej roboty, i z roztargnieniem zaczął skubać nadpróchniały rożek ramy ula. — Katastrofa!
— Znasz się na stolarce?
— Nie.
— A na metateorycznych pracach fraa Paphlagona?
— A i owszem. Wydaje mi się, że Orolo chciał, żebyśmy się z nimi zapoznali.
— Skąd ten pomysł?
— Pamiętasz nasz ostatni dialog?
— O różowych smokach pierdzących gazem paraliżującym? Takich rzeczy się nie zapomina.
— Zanim go spiszemy, musimy mu wymyślić jakiś dostojniejszy tytuł. — Arsibalt się skrzywił. — Ale mniejsza z tym. Moim zdaniem Orolo próbował podsunąć nam do przemyślenia pewne idee, które jego nauczyciel uważał… nadal uważa za istotne.
— W takim razie to dziwne, że nie wspomniał o samym Paphlagonie — zauważyłem. — Pamiętam, że przewinęło się imię saunta Evenedryka, coś o jego późnych pracach, ale…
— Jedno z drugim się wiąże. Orolo wiedział, że w swoim czasie dotrzemy i do Paphlagona.
— Ty dotarłeś… O czym pisze?
Wydawało mi się, że to rozsądne pytanie, ale Arsibalt pokręcił głową.
— O tym, za co proceńczycy nas nie lubią.
— To znaczy… o Hylaejskim Świecie Teorycznym?
— Oni tak by to właśnie nazwali, protekcjonalnie sugerując, że jesteśmy naiwni. Ale idea HŚT rozwija się co najmniej od czasów Protasa i metateoryka stała się niezwykle skomplikowana. Można by powiedzieć, że prace Paphlagona tak się mają do klasycznej myśli proceńskiej, jak nowoczesna teoria grup do rachowania na palcach.
— Ale nadal się z nią wiążą?
— Naturalnie.
— Przypomina mi się moja rozmowa z tym inkwizytorem…
— Varaksem?
— Mhm. Zastanawiam się, czy jego zainteresowanie tym tematem…
— Poprawka: jego interesowało tylko to, czy my się nim interesujemy.
— No tak. Czy można to uznać za potwierdzenie autentyczności Hipotetycznego Interesującego Fida Suur Aculoi?
— Moim zdaniem powinniśmy zachować powściągliwość w domysłach na temat HIFSA, dopóki suur Tulia nie znajdzie dowodów jego istnienia. W przeciwnym razie zapuścimy się w gąszcz spekulacji, które nie wytrzymałyby próby Grabi.
— A gdybyś tak przestał mi powtarzać to, co wiem i bez twoich podpowiedzi… Masz jakiś pomysł, dlaczego ktoś w Saeculum miałby uznać, że prace Paphlagona mają jakieś praktyczne znaczenie?
— Mam. I powiem ci, jeśli naprawisz mi ten ul.
— Słyszałeś o zderzaczach atomów? Akceleratorach cząstek?
— Oczywiście. To instrumenty z Epoki Praksis. Ogromne. Drogie. Pozwalały sprawdzać teorie odnoszące się do cząstek elementarnych i oddziałujących na nie sił.
— Zgadza się. Jeżeli coś jest niesprawdzalne, to wykracza poza teorykę i staje się metateoryką. Gałęzią filozofii. Dlatego można powiedzieć, że nasza aparatura badawcza określa granicę między teoryką i filozofią.
— Jej… Filozof rzuciłby ci się do gardła za takie gadanie. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że filozofia to taka gorsza teoryka.
— I niektórzy teorowie by się ze mną zgodzili — przyznał Arsibalt. — Z tą różnicą, że kiedy mówią o filozofii, mają na myśli co innego niż filozofowie. Dla teorów filozofia zaczyna się w tym samym momencie, w którym kończą się możliwości aparatury używanej przez nich do testowania teorii. A filozofowie dostają szału, kiedy zrównuje się filozofię z metateoryką.
— O czym ty właściwie mówisz?
— Najpierw teorowie zastanawiają się nad tym, jak mogłaby wyglądać nowa teoria. Następnie formułują ją i próbują na jej podstawie wysnuć prognozy, które dałoby się sprawdzić eksperymentalnie. U schyłku Epoki Praksis te eksperymenty wymagały najczęściej wybudowania jeszcze większego i jeszcze droższego akceleratora.
— A potem nastały Straszliwe Wypadki — przypomniałem.
— I skończył się czas drogich zabawek w rękach teorów. Nie ma jednak pewności, że cokolwiek to zmieniło. Ówczesne największe instrumenty i tak osiągnęły górną granicę możliwości konstruktorów dysponujących ograniczonymi funduszami.
— O tym nie wiedziałem. Zawsze mi się wydawało, że tam, na zewnątrz, mają pieniędzy ile chcą.
— Nawet jeśli tak jest, to większość wydają na pornografię, wodę z cukrem i bomby. Na akceleratory zostaje niewiele.
— Czyli zwrot ku kosmografii mógł nastąpić nawet, gdyby nie było Rekonstrukcji?
— On się rozpoczął już wcześniej, kiedy pod koniec Epoki Praksis teorowie zaczęli się godzić z faktem, że za ich życia nie powstanie aparatura, na której można by sprawdzić prawdziwość teorii, którym poświęcili całą karierę.
— Nie mieli innego wyjścia, jak zacząć szukać danych w kosmosie.
— Otóż to. A tymczasem pojawili się tacy ludzie jak fraa Paphlagon.
— To znaczy jacy? Teorowie i filozofowie w jednym?
Arsibalt nie odpowiedział od razu.
— Staram się uszanować twoją wcześniejszą prośbę, żeby nie zwalić ci całego Paphlagona na głowę — wyjaśnił, widząc, że przyglądam mu się wyczekująco. — Ale widzę, że muszę się bardziej postarać.
— Przynajmniej szczerze… — mruknąłem, wywijając trzymaną w ręce piłą.
— Można powiedzieć, że Paphlagon, a także zapewne Orolo, są spadkobiercami takich ludzi jak Evenedryk.
— Teorów, którzy zainteresowali się filozofią, kiedy teoryka utknęła w martwym punkcie.
— Nie utknęła, tylko zwolniła biegu — poprawił mnie Arsibalt. — W oczekiwaniu wyników na przykład z Saunta Bunjo.
Bunjo był matemem tysiącletnim, ulokowanym w starej kopalni soli dwie mile pod ziemią. Mieszkający w nim suur i fraa pracowali w systemie zmianowym, wypatrując w absolutnej ciemności błysków światła z olbrzymiej matrycy kryształkowych detektorów cząstek, i co tysiąc lat publikowali wyniki swoich badań. Przez pierwsze milenium zaobserwowali trzy takie błyski, ale na tym koniec.
— A czekając na wyniki, zajęli się ideami, które Evenedryk i jemu podobni przedstawili, gdy osiągnęli granice teoryki?
— Właśnie. W okresie Rekonstrukcji pojawiło się szczególnie dużo tych idei. Wszystkie jakoś się wiązały z koncepcją polikosmosu.
— Wedle której nasz wszechświat nie jest jedynym wszechświatem.
— I tym właśnie zajmuje się Paphlagon w chwilach wolnych od opisywania tego naszego.
— Trochę się pogubiłem — przyznałem. — Przed chwilą mówiłeś mi, że studiuje HŚT.
— Można powiedzieć, że protyzm, czyli wiara w istnienie innego wymiaru egzystencji zamieszkanego przez byty teoryczne, jest w pewnym sensie najwcześniejszą i najprostszą teorią polikosmiczną.
— Ponieważ postuluje istnienie dwóch kosmosów. — Bardzo się starałem nadążyć za Arsibaltem. — W jednym mieszkamy my, w drugim trójkąty równoramienne.
— Tak.
— Ale znane mi teorie polikosmiczne, pochodzące z okresu Rekonstrukcji, to zupełnie inna para kaloszy. Występują w nich liczne kosmosy, które są oddzielone od naszego, ale do niego podobne. Jest w nich materia, energia, pola… Są zmienne. Nie to co wieczne trójkąty.
— Wcale nie są aż tak podobne, jak ci się wydaje. W każdym razie Paphlagon należy do zwolenników poglądu, że klasyczny protyzm jest po prostu jedną z wielu teorii polikosmicznych.
— Skąd ty takie rzeczy…
— Nie mogę ci tego wyjaśnić, nie mówiąc wszystkiego. — Arsibalt rozłożył ręce. — Zmierzam do tego, że Paphlagon wierzy w istnienie Hylaejskiego Świata Teorycznego w jakiejś tam postaci, a także w istnienie innych kosmosów. I tymi właśnie zagadnieniami interesuje się suur Aculoä.
— A zatem jeśli HIFSA istnieje naprawdę…
— To właśnie on powołał Paphlagona, ponieważ teorie polikosmiczne są teraz w modzie.
— A my przypuszczamy, że cokolwiek je wypromowało, doprowadziło także do zamknięcia gwiezdnego kręgu.
Arsibalt wzruszył ramionami.
— Co to może być? — zapytałem.
Odpowiedziało mi kolejne wzruszenie ramion.
— To pytanie do ciebie i Jesry’ego, ale nie zapominajcie, że gryzipiórkom mogło się coś po prostu pomieszać.
Wreszcie któregoś dnia udało mi się zejść do lochu pod Fundą Shufa i spędzić trzy godziny na oglądaniu Sammanna. Przychodził na górę prawie codziennie, chociaż o różnych godzinach. Jeżeli pogoda była sprzyjająca, a pora odpowiednia, rozkładał na parapecie muru ściereczkę, wykładał na nią drugie śniadanie i jedząc, rozkoszował się widokami. Czasem coś czytał. Nie byłem w stanie rozpoznać wszystkich przysmaków, ale wyglądały lepiej niż to, co my dostawaliśmy do jedzenia. (Kiedy wiatr wiał z północnego wschodu, zdarzało się, że przynosił nam zapachy z kuchni itów. Zawsze mieliśmy wrażenie, że itowie się z nami drażnią).
— Mam wyniki! — zawołałem do Lio przy następnej okazji, gdy znaleźliśmy się sami na łące. — W pewnym sensie.
— I co?
— Wygląda na to, że miałeś rację.
— Z czym?
Minęło sporo czasu i zdążył zapomnieć, że rozmawialiśmy o Sammannie. Przypomniałem mu. Nie posiadał się ze zdumienia.
— Poważna sprawa…
— Możliwe. Nie wiem jeszcze, co o tym myśleć.
— A co on właściwie robi? Przystawia do obiektywu tabliczkę z napisem? Używa języka migowego?
— Na to jest za sprytny.
— Nie przesadzaj… To brzmi tak, jakbyś opowiadał o starym kumplu.
— Właściwie trochę podobnie go traktuję. Zjedliśmy razem dużo drugich śniadań.
— W jaki sposób z tobą… rozmawia? A właściwie rozmawiał?
— Przez pierwsze sześćdziesiąt osiem dni: nudy na pudy. Ale w sześćdziesiątym dziewiątym coś się dzieje.
— Sześćdziesiąty dziewiąty… Co to był za dzień?
— Dwa tygodnie po przesileniu, dziewięć dni przed odrzuceniem Orola.
— Rozumiem. I co takiego robi Sammann w sześćdziesiątym dziewiątym dniu?
— Zwykle po wejściu na górę zdejmuje torbę z ramienia i wiesza ją na kamiennym występie parapetu. Potem przeciera obiektyw, siada na parapecie, który ma tam około stopy szerokości, wyjmuje z torby drugie śniadanie, wykłada je na ściereczkę i je.
— No dobrze. Ale co się dzieje w dniu sześćdziesiątym dziewiątym?
— Oprócz torby Sammann przynosi coś pod pachą, jakby książkę. Zaczyna od tego, że odkłada to coś na parapet i dopiero potem zajmuje się swoimi sprawami.
— Czyli to coś znajduje się w polu widzenia Oka?
— Tak.
— Możesz zrobić zbliżenie?
— No pewnie.
— A odczytać tytuł?
— Okazuje się, że to wcale nie jest książka, Lio. To następna koszulka ochronna, taka sama jak z mojej tabliczki. Z tą różnicą, że ta jest wypchana i ciężka, ponieważ…
— W środku jest druga tabliczka! — wykrzyknął Lio. Zamyślił się. — Ciekawe, co to oznacza.
— Należy się domyślać, że przed chwilą wyjął ją z jakiegoś instrumentu w gwiezdnym kręgu.
— Rozumiem, że jej tam nie zostawia?
— Nie. Dojada śniadanie, zabiera tabliczkę i schodzi na dół.
— Dlaczego akurat w tym dniu postanowił wyjąć tamtą tabliczkę?
— Wydaje mi się, że mniej więcej w tym okresie wymierzone przeciwko Orolowi śledztwo Spelikona nabrało rozpędu. Pamiętasz może, że kiedy zakradłem się na górę podczas peanatemy, w siedemdziesiątym ósmym dniu, zajrzałem do M M…
— I nic nie znalazłeś. — Lio pokiwał głową. — Wygląda na to, że w sześćdziesiątym dziewiątym dniu Spelikon kazał Sammannowi przynieść tabliczkę pozostawioną przez Orola w M M. Sammann wykonał to polecenie. Spelikon nie miał pojęcia, że włożyłeś do Oka Clesthyry inną tabliczkę, więc o nią nie poprosił.
— Ale Sammann o niej wiedział. Od drugiego dnia.
— Postanowił nie mówić o niej Spelikonowi. Po czym, w sześćdziesiątym dziewiątym dniu, nie próbował się kryć z tym, że zabiera tabliczkę Orola. — Lio pokręcił głową. — Nie rozumiem. Po co miałby cię o tym informować? Po co to ryzyko?
Rozłożyłem ręce.
— Może dla niego to żadne ryzyko. Już jest przecież itą, co mu mogą zrobić?
— Słusznie. Itowie na pewno nie boją się Regulatorki tak jak my.
Rozdrażnił mnie tym przypomnieniem, że my się jej boimy, ale nie bardzo mogłem się z nim spierać — nie po tym, jak ostatnio wiecznie gdzieś przemykałem się ukradkiem. Uświadomiłem sobie, że dochodzę do siebie po stracie fraa Orola. Moja złość i żal słabły, ożywiła je dopiero wzmianka Lio o Regulatorce.
Zapadła długa cisza, gdy Lio rozmyślał nad moimi słowami. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Przy chwastach, naturalnie.
— No dobrze — stwierdził w końcu. — Co dzieje się dalej?
— Dzień siedemdziesiąty: chmury. Siedemdziesiąty pierwszy: śnieg. Siedemdziesiąty drugi: śnieg; oblepia obiektyw i nic nie widać. Siedemdziesiąty trzeci: piękna pogoda; większość śniegu wytapia się przed przyjściem Sammanna, który uprząta resztki i zjada drugie śniadanie. Ma okulary.
— Przeciwsłoneczne?
— Większe i grubsze.
— Lodowcowe?
— W pierwszej chwili tak właśnie pomyślałem, ale musiałem obejrzeć dzień siedemdziesiąty trzeci kilka razy, zanim zrozumiałem.
— Co w tym jest do rozumienia? Było jasno, wszędzie śnieg, założył ciemne okulary.
— Bardzo ciemne. To nie są zwyczajne okulary przeciwsłoneczne, Lio. Jestem tego pewny, bo widziałem je już wcześniej. Kiedy spotkałem Cord i Sammanna w hali maszyn, w czasie apertu, właśnie takimi okularami osłaniali sobie oczy przed światłem łuku. A łuk jest oślepiający, tak jak słońce.
— Po co Sammann miałby je nosić podczas czyszczenia aparatury?
— Nie zakłada ich do czyszczenia szkieł; wiszą mu na pasku na szyi. Potem zakłada je i jak zwykle zjada drugie śniadanie, tylko że kiedy je, przez cały czas wpatruje się w słońce. Sammann obserwuje słońce.
— Przed sześćdziesiątym dziewiątym dniem tego nie robił?
— Nie. Ani razu.
— To by znaczyło, że dowiedział się czegoś…
— …z tabliczki fraa Orola. Albo Spelikon mu coś powiedział. Albo doszły go jakieś plotki od itów z innych koncentów, kiedy rozmawiali, czy co oni tam robią za pośrednictwem Retikulum.
— Ale dlaczego słońce? Przecież to nie ma nic wspólnego z twoimi obserwacjami.
— Nic. Ale to bardzo konkretna wskazówka. Prezent od Sammanna.
— I co, też zacząłeś się gapić w słońce?
— Nie mam takich okularów — przypomniałem Lio. — Ale na tabliczce mam zarejestrowane dwadzieścia kilka słonecznych dni. Od jutra zacznę je przeglądać i dowiem się, co słońce porabiało trzy i cztery miesiące temu.