Wielka Trójka: Koncenty saunta Mucostera, saunta Tredegarha i saunty Baritoe, położone w niewielkiej odległości od siebie i mające wiele wspólnego: założone w roku zerowym p.r., dość licznie zamieszkane, zamożne i cieszące się poważaniem przez wzgląd na swoje osiągnięcia.
Rano, po wykładzie z teoryki, spotkałem się z Jesrym i Tulią na łące, żeby spokojnie porozmawiać. Był pierwszy prawdziwie wiosenny dzień i wszyscy wyszli na spacer, więc nie rzucaliśmy się w oczy.
— Chyba znalazłam IFSA — obwieściła Tulia.
— To znaczy: HIFSA — poprawił ją Jesry.
— Właśnie, że nie — wtrąciłem. — Jeżeli Tulia go znalazła, przestał być hipotetyczny.
— Zgadzam się — powiedział Jesry. — Kto to taki?
— Ignetha Foral.
— Nazwisko brzmi znajomo… — mruknął Jesry.
— Rodzina od kilkuset lat ma spory majątek, co według standardów sekularnych kwalifikuje ją do grona starych i szanowanych rodów. Mają liczne związki ze światem matemowym, zwłaszcza z Baritoe.
Saunta Baritoe sąsiadowała z formami terenu, które tworzyły duży i gościnny naturalny port, kiedy morze było grzeczne i wolne od paku lodowego, a uchodząca do niego rzeka nie wyschła ani nie została skierowana w inne koryto. Przez mniej więcej trzecią część czasu, jaki upłynął od Rekonstrukcji, wokół murów Saunty Baritoe rozpościerało się spore miasto (a właściwie różne miasta), koncent cieszył się więc reputacją cywilizowanego i wielkoświatowego i nikogo nie dziwiły powiązania z zamieszkującymi miasto rodami — takimi jak Foralowie. Największe wpływy mieli w nim proceńczycy, a matem jednoroczny wypuszczał wielu młodych sekularów, którzy później robili kariery w handlu, polityce i zawodach prawniczych.
— Co wolno nam o niej wiedzieć? — zainteresował się Jesry.
Bardzo celnie sformułował pytanie. Podczas apertu rocznego nasi unaryści zapoznawali się ze skróconym opisem wydarzeń, które przez ten rok zaszły w świecie sekularnym. Raz na dekadę, na krótko przed apertem dziesięcioletnim, przeglądali zebrane dziesięć raportów i sporządzali z nich wyciąg, który trafiał do naszej biblioteki. O zamieszczeniu w wyciągu decydowało tylko jedno kryterium: czy informacja nadal była interesująca — w ten sposób eliminowano wszystkie codzienne błahostki. Jesry pytał Tulię, co takiego zrobiła Ignetha Foral, żeby trafić do najnowszego wyciągu.
— Zajmowała ważne stanowisko w rządzie, była jedną z tuzina najbardziej wpływowych osobistości. Kiedy wystąpiła przeciwko Niebiańskiemu Strażnikowi, pozbył się jej.
— Zabił ją?
— Nie.
— Wtrącił do lochu?
— Nie, po prostu ją wyrzucił. Domyślam się, że na swojej nowej posadzie zachowała dość wpływów, żeby doprowadzić do powołania kogoś takiego jak Paphlagon.
— Była fidą suur Aculoi?
— Spędziła sześć lat w Baritoe, w matemie jednorocznym. Napisała traktat, w którym porównuje prace Paphlagona do innych…
— Specjalistów z tej samej dziedziny. — Jesry się niecierpliwił.
— Tak, z przeszłości.
— Czytałaś go?
— Nie dostaliśmy go. Może za następne dziesięć lat. Byłam już w dolnym labiryncie, wrzuciłam prośbę przez kratę.
Ktoś w Baritoe, pewnie jakiś fid-jednorazowiec, będzie musiał przepisać traktat Ignethy i nam go przysłać. Gdyby dzieło było popularne, fidowie kopiowaliby je z własnej inicjatywy i egzemplarze rozeszłyby się po wszystkich matemach.
— Można by się spodziewać, że jeśli rodzina ma pieniądze, każą powielić traktat mechanicznie — powiedział Jesry.
— To zbyt pospolite — zauważyła Tulia. — Ale przynajmniej znam tytuł: Mnogość światów: Studium porównawcze halikaarnijskich idei polikosmicznych.
— Kiedy słyszę coś takiego, czuję się jak insekt pod lupą proceńczyka — poskarżyłem się.
— Wiesz, w Baritoe dominują proceńczycy — przypomniała mi Tulia. — Daleko by nie zaszła z tytułem Dlaczego halikaarnijczycy są od nas o wiele mądrzejsi?
Poniewczasie uświadomiłem sobie, że ona również należy do zakonu proceńskiego.
— Interesował ją polikosmos — wtrącił się Jesry, zanim zdążyliśmy się pokłócić. — Jakie wydarzenie związane z polikosmosem można by obserwować z gwiezdnego kręgu?
Było to jedno z tych pytań, których na pewno by nie zadał, gdyby już nie znał na nie odpowiedzi. I rzeczywiście, nie kazał nam długo czekać:
— Założę się, że coś niedobrego dzieje się ze słońcem.
Już, już miałem go wyśmiać, gdy nagle przypomniałem sobie, że przecież Sammann wpatrywał się właśnie w słońce.
— Coś, co widać gołym okiem?
— Plamy na słońcu. I wybuchy. Mogą mieć wpływ na pogodę, i w ogóle. A od Epoki Praksis atmosfera już nie przed wszystkim nas chroni.
— Pięknie… Ale czego w takim razie szukał Orolo na biegunie północnym?
— Zorzy polarnej — odparł Jesry takim tonem, jakby naprawdę wiedział, co mówi. — Zorza reaguje na zmiany na słońcu.
— Przez cały ten czas ani razu nie mieliśmy tu porządnej zorzy — wytknęła mu Tulia z miną zadowoloną jak u najedzonego kota.
— Widocznej gołym okiem — uzupełnił Jesry. — Za to nasza tabliczka doskonale nadaje się do oglądania i zórz, i samego słońca.
— Widzę, że stała się „naszą” tabliczką, odkąd okazało się, że może na niej być coś ciekawego — powiedziałem z przekąsem.
— A kiedy suur Trestanas ją znajdzie, znowu będzie „twoją” tabliczką — dodała Tulia i wybuchnęła śmiechem.
Jesry uparł się, że nie da się rozbawić.
— A tak serio… — ciągnęła Tulia. — To nadal nie wyjaśnia powołania Paphlagona. Pierwszy lepszy kosmograf może obserwować plamy na słońcu.
— Pytasz o związek wybuchów z polikosmosem — domyślił się Jesry.
— Właśnie.
— Może wcale go nie ma? — zasugerowałem. — Może Ignetha Foral potrzebowała kosmografa, a imię Paphlagona przypadkowo zapadło jej w pamięć?
— Albo jest prześladowana za herezję i wyciągnęli od nas Paphlagona, żeby go przy okazji ukarać — odpalił Jesry.
Rozważyliśmy tę i kilka innych idei w podobnym stylu, ale w końcu odrzuciliśmy je wszystkie, uznawszy, że musiał istnieć jakiś dobry, sensowny powód powołania Paphlagona.
— Zanim dawni teorowie zaczęli rozważać koncepcję polikosmosu, patrzyli w gwiazdy — powiedział Jesry. — Zastanawiali się, jak się narodziły i co się dzieje w ich wnętrzu.
— Powstają nowe jądra atomowe — podsunęła Tulia.
— Interesowało ich też, jak to się dzieje, że kiedy gwiazda umiera, te jądra zostają wystrzelone w kosmos, gdzie tworzą planety i…
— I nas — dokończyłem.
— I nas — powtórzył Jesry. — Stąd już krótka droga do pytania, dlaczego te wszystkie procesy są tak precyzyjnie zestrojone, że prowadzą do powstania życia? To śliskie pytanie. Deolatrze wystarczy przekonanie, że Bóg stworzył kosmos specjalnie dla nas. Ale odpowiedź polikosmiczna brzmi inaczej: istnieje wiele kosmosów; jedne sprzyjają rozwojowi życia, inne nie, a my widzimy tylko ten, w którym możemy istnieć. Stąd właśnie bierze się cała ta filozofia, którą upodobała sobie suur Aculoä.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego podejrzewasz problemy ze słońcem — powiedziałem. — Niewykluczone, że z obserwacji wynikły jakieś nowe fakty, które zaprzeczają naszym teorycznym koncepcjom procesów zachodzących we wnętrzach gwiazd. I może konsekwencje tych nowych faktów są tak dalekosiężne, że mają wpływ na teorie polikosmiczne, w których specjalizuje się Paphlagon.
— Bardziej prawdopodobne jest, że to Ignetha Foral tak właśnie sądzi, i choć jest w błędzie, ściągnęła do siebie Paphlagona, żeby zlecić mu szukanie wiatru w polu — dodał Jesry.
— Moim zdaniem Ignetha jest całkiem bystra — zaoponowała Tulia, ale Jesry jej nie słuchał, ponieważ w jego głowie dojrzewała decyzja.
— Zejdę z tobą do lochu — stwierdził stanowczo. — Chcę zobaczyć tabliczkę. Mogę zresztą iść sam, jeśli jesteś zajęty.
Pomysł ten nie podobał mi się co najmniej z dwunastu różnych powodów, ale nie mogłem tego powiedzieć, żeby nie wyjść na prosiaka, który chce mieć monopol na tabliczkę.
— Dobrze — odparłem.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — spytała Tulia. Wiedziałem, że się ze mną nie zgadza, ale zanim spór rozgorzał na dobre, zauważyliśmy idącą w naszą stronę suur Alę.
— Oho… — mruknął Jesry.
Suur Ala zawsze miała w sobie coś niezwykłego, ale nigdy nie umiałem powiedzieć, o co właściwie mi chodzi. Podczas wykładów i certyfików łapałem się czasem na tym, że przyglądam się jej i próbuję coś wyczytać z twarzy. Jej okrągła głowa była osadzona na szczupłej szyi, ostatnio podkreślonej jeszcze krótką fryzurą; podczas apertu ścięła włosy i od tamtej pory jedna z suur pomagała jej zachować ten stan. Miała ogromne oczy, delikatny orli nos i szerokie usta. Była drobna i koścista, w przeciwieństwie do szczodrze zaokrąglonej Tulii, i jej powierzchowność w pewnym sensie odzwierciedlała jej duszę.
Nie traciła czasu na powitania.
— No proszę, po raz osiemsetny w ostatnich trzech miesiącach fraa Erasmas bierze udział w jakiejś ożywionej dyskusji — zaczęła. — Poza zasięgiem słuchu osób niepowołanych. I oczywiście znacząco spogląda a to w niebo, a to na Fundę Shufa. Nawet nie próbujcie się tłumaczyć, i tak wiem, że coś knujecie. Od tygodni.
Długą chwilę staliśmy w milczeniu. Serce waliło mi jak młotem, gdy suur Ala wpatrywała się w nas swymi oczami jak reflektory.
— W porządku — zgodził się Jesry. — Nie będziemy próbowali.
Więcej jednak nie odważył się powiedzieć. Cisza się przeciągała. Spodziewałem się, że Ala się wścieknie, że postraszy nas Inkwizycją, ale jej twarz straciła wszelki wyraz — i kiedy przez moment spodziewałem się, że odmaluje się na niej jakieś inne uczucie, Ala po prostu odwróciła się do nas plecami i zaczęła oddalać. Tulia ruszyła za nią i zostaliśmy z Jesrym sami.
— To było dziwne — mruknął Jesry.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Znowu ogarnęła mnie żałość, którą poczułem w celi w ten wieczór, gdy Ala dołączyła do Nowego Kręgu.
— Myślisz, że nas wsypie? — zapytałem.
Miałem nadzieję, że w moim głosie słychać niedowierzanie, jakbym pytał „Czy jesteś aż takim durniem, żeby myśleć, że ona nas wsypie?”, ale Jesry potraktował moje pytanie dosłownie.
— To świetny pretekst, żeby się podlizać Regulatorce — odparł.
— Ale wybrała taki moment, żeby nikt inny jej nie słyszał — zauważyłem.
— Może liczyła na to, że dobije z nami targu?
— A co takiego moglibyśmy jej zaoferować?! — prychnąłem.
Jesry pomyślał chwilę i wzruszył ramionami.
— Nasze ciała?
— Nie bądź obrzydliwy. Jeżeli już chcesz żartować w taki sposób, mogłeś powiedzieć „Naszą sympatię”.
— Nie darzę jej szczególną sympatią. Ona mnie chyba też nie.
— Daj spokój, nie jest wcale taka zła.
— Jak możesz tak mówić po tej szopce, którą właśnie odstawiła?
— Może chciała nas ostrzec, że za bardzo rzucamy się w oczy?
— Całkiem słusznie. Powinniśmy przestać się spotykać na łące, gdzie widzi nas pół matemu.
— Znasz lepsze miejsce?
— Owszem. Podziemia Fundy Shufa. Musimy tylko poczekać na sygnał od Arsibalta.
Czekaliśmy zaledwie cztery godziny. Poszło jak z płatka, przynajmniej na pozór: Arsibalt dał sygnał, Jesry i ja zauważyliśmy go z dwóch różnych miejsc i spotkaliśmy się przy Fundzie, gdzie nie było nikogo prócz Arsibalta. Zeszliśmy pod ziemię i wzięliśmy się do pracy.
Jednakże pod wieloma innymi względami nic nie układało się tak, jak powinno. Zawsze kiedy wybierałem się do Fundy Shufa, nadkładałem drogi i szedłem przez zagajnik drzew arkuszowych; nigdy nie wybierałem dwa razy tej samej ścieżki. Co innego Jesry: on po prostu przeszedł przez most i najkrótszą drogą skierował się prosto do Fundy. Nie twierdzę, że wybrał gorszy wariant niż ja, bo akurat w tym pogodnym dniu aż czterokrotnie spotykałem po drodze spacerowiczów — pojedynczych i w grupkach. Znajdowałem się o rzut kamieniem od Fundy, gdy napatoczyłem się jeszcze na suur Tary i fraa Brancha, otulonych zawojami i cieszących się chwilą prywatności.
Kiedy więc dotarłem na miejsce, miałem zamiar odwołać spotkanie, ale Jesry nie chciał o tym słyszeć. Przekonał mnie, żebyśmy zeszli do piwnicy, zostawiając na straży ciężko przerażonego Arsibalta, nerwowo strzelającego oczami na boki: okno, drzwi, okno, drzwi… Wcisnęliśmy się więc we dwóch do ciasnej klitki, w której tyle godzin spędziłem w samotności. Teraz, kiedy nie byłem sam, wszystko wyglądało inaczej. Ja już się przyzwyczaiłem do wprowadzanych przez rybie oko aberracji, ale Jesry nie i mnóstwo czasu zajmowało mu powiększanie fragmentów obrazu, żeby zobaczyć, jak naprawdę wyglądają. Oczywiście z początku zachowywałem się identycznie, ale teraz chciało mi się wyć; Jesry chyba nie rozumiał, że nie mamy czasu na takie zabawy. A kiedy coś go zaintrygowało, zaczynał mówić — za dużo i za głośno. Obaj musieliśmy też na chwilę wyjść za potrzebą, należało więc zapoznać go z sygnałem „droga wolna”, którym były uchylone drzwi do piwnicy.
W sumie upłynęły chyba ze dwie (jeśli nie trzy) godziny, zanim naprawdę zajęliśmy się oglądaniem słońca. Tabliczka nadawała się do tego równie dobrze jak do obserwacji odległych gwiazd. Nie mogła generować zbyt dużo światła, dzięki czemu zamiast oślepiającej kuli termonuklearnego ognia widzieliśmy ostro zarysowany dysk, z pewnością najjaśniejszy na całym obrazie, ale nie aż tak jasny, żeby nie dało się na niego patrzeć. Po przyciemnieniu i przybliżeniu obrazu można było swobodnie oglądać plamy na słońcu. Nie umiałbym powiedzieć, czy naprawdę jest ich więcej niż zwykle; Jesry też nie potrafił tego ocenić. Przyciemniwszy sam dysk, mogliśmy także obserwować jego koronę i wypatrywać wybuchów, ale nie dostrzegliśmy niczego nadzwyczajnego. Nie byliśmy, rzecz jasna, specjalistami w tej dziedzinie; nigdy wcześniej nie interesowaliśmy się słońcem, uważając je za kapryśnego natręta, który tylko utrudnia obserwację innych gwiazd.
Kiedy zniechęceni doszliśmy do wniosku, że nasza hipoteza o Sammannie w okularach ochronnych była błędna i straciliśmy popołudnie na darmo, postanowiliśmy wyjść z lochu, ale okazało się, że drzwi prowadzące na gorę są zamknięte. Ktoś obcy był w budynku. Nie mogliśmy się narażać.
Odczekaliśmy pół godziny. Może Arsibalt przypadkiem przymknął drzwi? Podkradłem się i przyłożyłem do nich ucho: Arsibalt z kimś rozmawiał, im dłużej przysłuchiwałem się rozbrzmiewającym w Fundzie głosom, tym większej pewności nabierałem, że jego rozmówcą jest suur Ala. Wytropiła nas!
Kiedy zszedłem do Jesry’ego i przekazałem mu nowinę, wypowiedział się o Ali w nader nieprzychylnych słowach. Minęło kolejne pół godziny, a ona nadal była na górze. Umieraliśmy z głodu, a Arsibalt — zapewne — ze strachu.
Wyglądało na to, że co najmniej jedna osoba wkrótce pozna nasz sekret (jeśli już go nie poznała). Kuląc się w ciemnościach jak szczury w pułapce, mieliśmy aż nadto czasu, żeby przeanalizować implikacje tego faktu. Nie było sensu udawać, że nic się nie stało. Nie mając nic lepszego do roboty, ściągnęliśmy z klepiska poliplastową płachtę i zawinęliśmy w nią tabliczkę. Klucząc i błądząc, dotarliśmy w najdalsze miejsce podziemi, na zewnętrzną granicę eksploratorskich poczynań Arsibalta, i tam zakopaliśmy płachtę cztery stopy pod ziemią. Kiedy z nią skończyliśmy, umorusani ziemią od stóp do głów wróciliśmy do lochu i znów poszedłem ponasłuchiwać. Niczego nie usłyszałem, ale drzwi nadal były zamknięte.
— Podejrzewam, że w głowie Arsibalta przegraliśmy z kolacją — powiedziałem Jesry’emu. — Ale założę się, że ona nadal tam jest.
— To nie w jej stylu odpuścić w takim momencie — zgodził się ze mną.
— Wiesz co? To chyba twoja najmilsza wypowiedź na jej temat.
— Jak uważasz, co powinniśmy zrobić, Ras?
Dziwnie się czułem, słysząc, jak Jesry próbuje zasięgnąć mojej rady w jakiejś sprawie, i przez chwilę napawałem się tym nieznanym mi dotąd uczuciem.
— Jeżeli zamierza nas wydać, jestem trupem i nic tego nie zmieni — odparłem. — Ale ty jeszcze masz szansę. Dlatego proponuję, żebyśmy razem wyszli na górę. Ty naciągniesz kaptur na twarz i wymkniesz się tylnym wyjściem, a ja pójdę porozmawiać z Alą. Zajmę ją, żebyś zdążył zniknąć. Jest ciemno, uda ci się.
— Umowa stoi. Dzięki, Ras. Tylko pamiętaj: jeśli chodzi jej o twoje ciało…
— Zamknij się.
— Dobrze. Zróbmy tak. — Jesry naciągnął zawój na głowę, ale widziałem, że coś mu się nie podoba. — Uwierzyłbyś, że coś takiego uchodzi tutaj za ekscytujące wydarzenie?
— Może jeszcze twoje życzenie się spełni i coś ciekawego wydarzy się na świecie.
— Myślałem, że może to. — Ruchem głowy wskazał w głąb podziemi. — Ale na razie mamy tylko plamy na słońcu.
Drzwi się otworzyły. Padł na nas promień światła.
— Cześć, chłopaki — powiedziała suur Ala. — Zabłądziliście?
Jesry, którego osłonięta kapturem twarz była niewidoczna, postanowił kontynuować nasz plan mimo drobnych komplikacji w początkowej fazie jego realizacji: wbiegł po schodach, odepchnął Alę i rzucił się do tylnego wyjścia. Deptałem mu po piętach. Mijałem właśnie suur Alę, gdy z głębi pomieszczenia dobiegł mnie okrutny łoskot. Jesry wyrżnął za progiem i nakrył się zawojem — od pasa w górę.
— Nie chowaj się, Jesry! — zawołała Ala. — Twój uśmiech zawsze poznam.
Jesry pozbierał się z podłogi, spuścił sobie zawój na tyłek i uciekł. Kiedy moje oczy przywykły do światła, zobaczyłem, że Ala rozciągnęła swój sznur w poprzek wyjścia na wysokości kostek i przywiązała go do krzeseł po dwóch stronach drzwi. Owinęła się luźno opadającym zawojem i przytrzymywała go jedną ręką. Teraz odwróciła się do mnie plecami i szurając nogami, poszła po sznur.
— Arsibalt wyszedł przed godziną — poinformowała mnie. — Tak się spocił, że schudł chyba o połowę.
Nie byłem rozbawiony, zwłaszcza że Ala mogła przecież w identyczny sposób zażartować ze mnie albo z Jesry’ego, gdyby tylko chciała.
— Co jest, połknąłeś język? — zapytała, gdy milczenie się przeciągało.
— Ile jeszcze osób wie?
— To znaczy, ilu powiedziałam? Czy kto się domyślił bez mojej pomocy?
— Eee… Jedno i drugie.
— Nikomu nie powiedziałam. A co się tyczy drugiego pytania, odpowiedź brzmi: wszyscy, którzy interesują się tobą tak jak ja. Czyli chyba nikt więcej.
— A dlaczego ty się mną interesujesz?
Przewróciła oczami.
— Świetne pytanie!
— Posłuchaj, Ala, o co ci chodzi? Czego ty właściwie ode mnie chcesz?
— Nie mogę ci powiedzieć. Takie są zasady.
— Jeżeli zależy ci na tym, żeby zostać taką mini-Regulatorką, ulubienicą Trestanas, to załatw sprawę i skończmy z tym raz na zawsze! Idź, powiedz jej, a ja o wschodzie słońca wyjdę przez Bramę Dzienną i pójdę szukać Orola.
Okręcała się właśnie sznurem, kiedy nagle otulający ją zawój wydał mi się dwa razy obszerniejszy, jakby w jednej chwili uszło z niej całe powietrze. Oklapła, spuściła głowę, na chwilę zamknęła swoje olbrzymie oczy. Na jej miejscu każda dziewczyna w jej wieku miałaby prawo się rozsypać.
Trudno mi wprost opisać, jak potwornie się poczułem. Oparłem się plecami o ścianę i wyrżnąłem w nią potylicą, jakbym chciał uciec z własnego ciała, które nagle wydało mi się odrażająco głupie. Ale nie mogło być o tym mowy.
Otworzyła oczy. Błyszczały, a jej spojrzenie przenikało mnie na wylot.
„Wszyscy, którzy interesują się tobą tak jak ja. Czyli nikt więcej”.
Ledwie słyszalnym głosem powiedziała:
— Powinieneś się wykąpać. To błoto całkiem cię zamuliło.
Chociaż raz w życiu udało mi się zrozumieć skierowaną do mnie aluzję, ale zanim zdążyłem zareagować, Ala już wyszła.