Referaty syntaktyczne: Po Rekonstrukcji — frakcje w obrębie świata matemowego kontynuujące dzieło Proca. Swoją nazwę zawdzięczają przekonaniu, że język, teoryka itd. są w istocie rodzajem gry prowadzonej za pomocą symboli pozbawionych ładunku znaczeniowego, co stanowi rozwinięcie idei starożytnych sfeników, którzy na peryklinie często występowali przeciwko Thelenesowi i Protasowi.
— To już nasz trzeci messal — zaczął fraa Lodoghir. — Pierwszy poświęciliśmy trajektoriom światów w przestrzeni Hemna, które miały nam ułatwić zrozumienie fizycznego wszechświata. Nie miałem nic przeciwko temu, dopóki nie okazało się, że pod płaszczykiem tych idei próbuje się przemycić Hylaejski Świat Teoryczny. Drugi messal przypominał wizytę w cyrku, tyle tylko, że zamiast kunsztu kobiety-gumy, żonglerów i prestidigitatorów podziwialiśmy intelektualne salta, połykanie mieczy i dezinformację, do której muszą się uciekać zwolennicy HŚT, jeśli nie chcą zostać odrzuceni jako wyznawcy kultu religijnego. I to również było w porządku, należało się pozbyć tego świństwa, i muszę w tym miejscu pochwalić edharczyków, że wyłożyli, jeśli tak można powiedzieć, karty na stół. No właśnie. Czas najwyższy chyba, żebyśmy zajęli się sprawą najpilniejszą, którą, gdyby ktoś zapomniał, jest pakt, jego możliwości i zamiary.
— Po pierwsze: dlaczego są do nas podobni? — zapytała suur Asquin. — To pytanie nie daje mi spokoju.
— Dziękuję, suur Asquin! — wykrzyknąłem w kuchni. Posypywałem zapiekankę okruchami chleba. — To wprost nie do wiary, jak niewiele uwagi poświęca się temu szczegółowi.
— Bo ludzie nie wiedzą, co o tym myśleć — odparła suur Tris. — Nie wiedzą nawet, od czego zacząć.
Jakby dla potwierdzenia jej słów w głośniku wezbrała fala przekrzykujących się głosów. Otworzyłem piekarnik i wsunąłem do środka zapiekankę, ustawiając ją na środku ręcznie kutej kraty. Fraa Lodoghir opowiadał tymczasem o ewolucji równoległej i o tym, jak na Arbre podobne pod względem fizycznym, lecz zupełnie niespokrewnione gatunki ewoluowały niezależnie i zapełniały podobne nisze na różnych kontynentach.
— Celna uwaga, fraa Lodoghirze — pochwalił go Zh’vaern. — Wydaje mi się wszakże, że tutaj podobieństwo jest zbyt bliskie, żeby dało się je wytłumaczyć ewolucją równoległą. Dlaczego Geometrzy mają po pięć palców, w tym przeciwstawny kciuk? Dlaczego nie siedem palców i dwa kciuki?
— Wiesz o pakcie coś, co przed nami ukryto? — zainteresował się Lodoghir. — Twoje słowa odnoszą się tylko do jednego przedstawiciela jednego gatunku, który widzieliśmy: antarktyjskiej kobiety. Geometrzy z pozostałych trzech ras mogą przecież mieć po siedem palców.
— Oczywiście, masz rację — zgodził się Zh’vaern. — Tyle że nawet podobieństwo samych Antarktyjczyków i Arbryjczyków jest tak duże, że ewolucja naturalna nie jest żadnym wyjaśnieniem.
Dyskusja trwała przez całe pierwsze danie. My, posługacze, krzątaliśmy się wokół stołu, klucząc wśród rozrzuconych dookoła plecaków. Zostaliśmy poinformowani, że powinniśmy stale mieć je na oku — dzięki temu nawet gdyby rozkaz rozproszenia zbiegł się w czasie z wyłączeniem prądu albo przypadł na moment, kiedy w powietrzu kłębiłyby się tumany kurzu lub dymu, moglibyśmy znaleźć je po omacku. Ponieważ nie bardzo mogliśmy je nosić w tę i z powrotem korytarzem łączącym kuchnię z jadalnią, nagięliśmy odrobinę zasady i rozłożyliśmy plecaki pod ścianą w korytarzu. Donowie położyli swoje za krzesłami, a identyfikatory odrzucili na plecy, żeby jeść bez przeszkód.
Ignetha Foral ucięła dyskusję o palcach i kciukach znaczącym spojrzeniem na suur Asquin, która uciszyła zebranych kolejnym ze swoich mistrzowskich kaszlnięć.
— Z braku danych stwierdzenie prawdziwości hipotezy o ewolucji równoległej nie jest możliwe.
— Zgadzam się — przytaknął melancholijnie Lodoghir.
— Hipoteza alternatywna zakłada przeciek informacji poprzez Knot, jeśli dobrze rozumiem argumentację fraa Paphlagona?
Paphlagon trochę się zaniepokoił.
— Kiedy mówisz o „przecieku”, brzmi to jak awaria systemu. Tymczasem chodzi tu o całkiem zwyczajny przepływ lub, jeśli wolicie, perkolację informacji wzdłuż SGA.
— Pomówmy chwilę o tym przepływie — zaproponował Lodoghir. — Do tej pory wydawało mi się, że dzięki niemu teorowie postrzegają ponadczasowe prawdy odnoszące się do trójkątów równoramiennych. Nie powinienem być zdziwiony bujnym rozrostem waszych twierdzeń, ale czy nie jest tak, że prosisz nas o to, żebyśmy przyjęli na wiarę istnienie procesu jeszcze bardziej niewiarygodnego? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że próbujesz łączyć przepływ informacji przez Knot z ewolucją biologiczną.
Krępująca cisza.
— Wierzysz chyba w ewolucję? — upewnił się Lodoghir.
— Owszem, chociaż wydałaby się pewnie dziwna Protasowi, który miał prawdziwie pogańskie poglądy na HŚT i całą resztę. Nie zmienia to faktu, że każda nowoczesna odmiana protyzmu musi dać się pogodzić z uświęconymi tradycją teoriami, nie tylko kosmograficznymi, ale także ewolucyjnymi. Nie zgadzam się jednak z polemiczną częścią twojej wypowiedzi, Lodoghirze: to nie jest wcale twierdzenie większe, ale mniejsze, skromniejsze.
— Och, przepraszam. Pomyślałem po prostu, że kiedy stwierdzasz coś więcej niż dotychczas, mogę nazwać to twierdzenie większym.
— Stwierdzam tylko to, co podpowiada mi rozsądek. A to, jak sam byłeś łaskaw zauważyć podczas spotkania z fraa Erasmasem na plenum, zwykle jest twierdzenie najskromniejsze, bo najmniej skomplikowane. Twierdzę mianowicie, że informacja przepływa przez Knot poniekąd analogicznie do przepływania z przeszłości do teraźniejszości. Poruszając się w ten sposób, wywołuje — między innymi — mierzalne zmiany w tkance nerwowej…
— Dzięki którym dostrzegamy prawdę o naturze cnoönów — wtrąciła suur Asquin tytułem wyjaśnienia.
— Tak jest — przytaknął Paphlagon. — Skąd już blisko do HŚT i ulubionego przez fraa Lodoghira protyzmu teorycznego. Tkanka nerwowa jest jednak tylko tkanką, niczym więcej; materią posłuszną prawom natury. Nie jest magiczna, nie ma żadnej duchowej natury i moja opinia na jej temat nie ma tu nic do rzeczy.
— Ach, jakże mi ulżyło! — wykrzyknął Lodoghir. — Zanim fraa Erasmas poda mi deser, zdążę cię przeciągnąć do obozu proceńskiego.
Paphlagon powstrzymał wybuch śmiechu i po chwili mówił dalej:
— Nie mógłbym wierzyć w to wszystko, co przed chwilą powiedziałem, nie postulując istnienia jakiegoś naturalnego mechanizmu, którego działanie można objaśnić na gruncie teorycznym i który pozwala światom „bardziej hylaejskim” powodować zmiany w światach „mniej hylaejskich”, położonych „niżej” na Knocie od tych pierwszych. Na pierwszy rzut oka nie widzę powodu, by zakładać, że wszystkie takie interakcje mają coś wspólnego wyłącznie z trójkątami równoramiennymi, a jedyna materia w całym kosmosie, która się pod ich wpływem zmienia, mieści się w mózgach teorów! To by było twierdzenie nie tylko wielce ambitne, ale i cokolwiek dziwaczne.
— Cieszę się, że się w czymś zgadzamy — powiedział Lodoghir.
— O wiele oszczędniejszą hipotezą, z punktu widzenia Bezmianu Gardana, jest twierdzenie, że ten mechanizm, czymkolwiek jest, oddziałuje na wszelką materię, nie oglądając się na to, czy jest ona elementem żywego organizmu, w szczególności elementem teora. Trzeba tylko pamiętać o subiektywizmie obserwatora.
Kilkoro słuchaczy pokiwało głowami.
— Subiektywizmie obserwatora? — powtórzył Zh’vaern.
Suur zwróciła się do niego z wyjaśnieniem:
— Światło gwiazd nieustannie dociera na Arbre, nawet w południe. Gdybyśmy jednak przesypiali całe noce, nigdy byśmy się nie dowiedzieli o istnieniu gwiazd.
— To dobry przykład — powiedział Paphlagon. — Tak jak kosmograf ogląda gwiazdy na ciemnym niebie, tak samo my możemy obserwować Przepływ Hylaejski tylko wówczas, gdy manifestuje się przez percepcję cnoönów w naszych umysłach. Podobnie jak światło gwiazd w południe, jest stale obecny i stale działa, ale zauważa się go i rozpoznaje wyłącznie w kontekście czystej teoryki.
— Pozwól, że coś w tym miejscu wyjaśnię, zwłaszcza że wy, edharczycy, macie taki naturalny dar do przemycania w swoich oracjach stanowczych twierdzeń — wtrącił Lodoghir. — Czy dobrze rozumiem, że utrzymujesz, jakoby Przepływ Hylaejski był odpowiedzialny za ewolucję równoległą Arbryjczyków i Geometrów?
— Tak. To też uznasz za orację?
— Zwięźle to wyraziłeś, dziękuję. I nadal wierzysz w ewolucję?
— Jak najbardziej.
— Wobec tego twierdzisz, że Przepływ Hylaejski ma wpływ na przetrwanie organizmów, a przynajmniej na ich zdolność do rozpowszechniania swoich sekwencji. Bo to przecież w taki właśnie sposób i my, i Antarktyjczycy uzyskaliśmy po pięć palców, dwie dziurki w nosie i całą resztę.
— Fraa Lodoghirze… Wyręczasz mnie w pracy!
— Ktoś musi. Fraa Paphlagonie, jaki scenariusz mógłby tłumaczyć ten fakt?
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— Od Nawiedzenia Oritheny upłynęło zaledwie dziesięć dni, dane wciąż napływają. Jesteś, Lodoghirze, świadkiem narodzin nowej generacji protyzmu.
— Nie umiem wprost wyrazić, jak bardzo mnie to niepokoi. Poważnie. Wolałbym już zjeść to, co je fraa Zh’vaern. Co to jest, nawiasem mówiąc?
— Nareszcie jakieś sensowne pytanie fraa Lodoghira — skomentował Arsibalt.
Emman pociągnął za nasze sznurki: coś wykipiało. Obaj dobrze wiedzieliśmy, o czym mówi Lodoghir: stało na kuchni, a my od początku messalu obchodziliśmy je szerokim łukiem. Duszone włosy z kostkami rozgotowanej pianki do pakowania i wiórkami egzoszkieletu. Mniej więcej. Włosy były chyba warzywem. Najbardziej jednak niepokoił biesiadników donośny trzask tych egzoszkieletów (czy co to tam było) miażdżonych zębami Zh’vaerna. Słyszeliśmy je nawet przez głośnik.
Arsibalt rozejrzał się po kuchni, jakby chciał się upewnić, że jesteśmy w niej tylko we trzech.
— Jako członek zamkniętego ascetycznego zakonu kontemplacyjnego nie powinienem pewnie krytykować nieszczęsnych matarrhitów…
— Mówże, o co chodzi — ponaglił go Emman, bohatersko walcząc o uratowanie rozpękniętej zapiekanki.
— Skoro nalegacie… — Arsibalt owinął dłoń rąbkiem zawoju, chwycił pokrywkę garnka z gulaszem i odsłonił bulgoczącą breję, w której pławiło się stare zielsko i groźnie wyglądające skorupki. — Moim zdaniem to lekka przesada, żeby poświęcić tysiące lat na wyhodowanie jadalnych roślin i zwierząt, które wszystkim nie-matarrhitom muszą się wydać obrzydliwe.
— Założę się, że to jeden z tych przysmaków, smakujących o wiele lepiej niż wyglądają, pachną i brzmią — powiedziałem, wstrzymując oddech.
— O ile?
— Co o ile?
— O ile się założysz?
— Chcesz tego spróbować?
— Ty powinieneś.
— Dlaczego tylko ja?
— Bo to ty zaproponowałeś zakład. Poza tym jesteś teorem.
— A ty kim?
— Uczonym.
— I co, ja się rozchoruję, a ty opiszesz objawy? A po śmierci zaprojektujesz dla mnie witraż?
— Pewnie. I wstawię go tam. — Arsibalt wskazał otwór w ścianie, którym uchodził z kuchni nadmiar dymu.
Emman również zbliżył się do gara. Karvall i Tris przyszły z messalanu i trzymając się blisko siebie, obserwowały nas.
Obecność kobiet wszystko zmieniała.
— O co się założymy? — zapytałem. — Znów mam tylko trzy rzeczy.
Jedna z najstarszych reguł świata matemowego zakazywała stawiania w zakładach zawoju, sznura i sfery.
— Zwycięzca dziś nie zmywa — zaproponował Arsibalt.
— Stoi.
To było proste: żeby wygrać zakład, musiałem po prostu spróbować, powiedzieć, że jest dobre, i nie zwymiotować — przynajmniej nie przy Arsibalcie. A nawet gdybym przegrał, to na razie mogłem czerpać wręcz dziecinną satysfakcję z obserwowania Tris i Karvall, które z najwyższym przerażeniem w oczach patrzyły, jak wyławiam coś z odmętów i wkładam do ust. Trafiła mi się kostka jogurtopodobnej sfermentowanej pianki, zaplątana w przywiędłe zielsko i oblepiona kawałkami czegoś chrupiącego. Zajęty zlizywaniem chrupków, nawet nie zauważyłem, kiedy zielsko ześliznęło mi się w głąb przełyku, wymuszając konwulsyjny odruch przełykania. Wessało przy okazji piankę, tak jak wodorosty pociągają za sobą i topią pływaka. Musiałem trochę podławić się i pokaszleć, żeby cofnąć materię warzywną do ust i tam przeżuć ją jak należy. Dodało to przedstawieniu dramaturgii i uatrakcyjniło je w oczach widzów. Podniosłem rękę w uspokajającym geście i bez pośpiechu przeżułem cały kęs; nie chciałem poharatać sobie bebechów jakimiś ostrymi odłamkami. Skończyło się na tym, że przysmak spłynął mi do żołądka pod postacią tłustej, włóknistej pulpy. Szanse na to, że nie wróci, oceniałem na sześćdziesiąt do czterdziestu.
— Wiecie co? — odezwałem się. — Zjedzenie tego czegoś wcale nie jest dużo gorsze od stania nad tym garem i przyglądania mu się.
— Jak smakuje? — zainteresowała się Tris.
— Przytknęłaś kiedyś język do elektrod akumulatora?
— Nie. Nawet nie wiem, co to jest akumulator.
— Aha.
— Wracając do naszego zakładu… — zagadnął niepewnie Arsibalt.
— No właśnie — podchwyciłem. — Miłego zmywania. Przyłóż się, a przy okazji przypilnuj zapiekanek, dobrze?
Nim zdążył zaprotestować, zadźwięczał jego dzwonek. Tris i Karvall śmiały się do rozpuku, kiedy wybiegał z kuchni.
Donowie wypytywali wcześniej Zh’vaerna (znacznie delikatniej) o jego jedzenie, ale teraz fraa Paphlagon znów przejął inicjatywę.
— Kosmografowie śpią w ciągu dnia i pracują nocą, ponieważ tylko wtedy widać gwiazdy. My jesteśmy zmuszeni postępować podobnie: harować w laboratorium świadomości, jedynym znanym nam środowisku, w którym można obserwować skutki Przepływu Hylaejskiego. — Mruknął coś na boku do Arsibalta i dodał: — Tyle tylko, że zamiast mówić o jednym HŚT, powinniśmy skupić się na rozważaniu Knota. Przepływ bierze początek w złożonej sieci kosmosów „wcześniejszych” lub „bardziej teorycznych” od naszego.
Arsibalt wrócił do kuchni.
— Paphlagon nie chce rozmawiać ze mną, tylko z tobą — powiedział.
— Dlaczego ze mną? — zdziwiłem się.
— Nie jestem pewien, ale wczoraj wspomniałem mu o twoich rozmowach z Orolem.
— Pięknie. Dzięki wielkie.
— Wydłub sobie resztki z zębów i leć.
Skończyło się na tym, że przez całe drugie danie relacjonowałem swoje dwa dialogi z Orolem: pierwszy dotyczący świadomości, która — według niego — nieustająco, błyskawicznie i całkowicie płynnie tworzyła w mózgu coraz to nowe światy kontrafaktyczne, i drugi, w którym utrzymywał, że jest to nie tylko możliwe, nie tylko wiarygodne, ale wręcz łatwe, jeśli pogodzimy się z koncepcją świadomości obejmującą zespół nieco odmiennych wersji mózgu, z których każdy śledzi rozwój nieco odmiennego kosmosu.
Paphlagon podsumował to znacznie zgrabniej:
— Wyobraźmy sobie, że przestrzeń Hemna jest krajobrazem, kosmos punktem geometrycznym w tym krajobrazie, a świadomość plamką światła przesuwającą się nad okolicą jak snop światła ze szperacza: jasno oświetla zbiory punktów, czyli kosmosów, znajdujących się blisko siebie, słabiej te nieco bardziej oddalone; im dalej od centrum plamki, tym szybciej jej jasność zanika. W samym jej środku różne warianty mózgu intensywnie się ze sobą porozumiewają. Te znajdujące się bliżej jej skraju rzadziej biorą udział w tej interakcji, a te położone w cieniu — wcale.
Z ulgą oparłem się plecami o ścianę, szukając jakiegoś cienia, w którym mógłbym się rozpłynąć.
— Jestem wdzięczny fraa Erasmasowi, że pozwolił nam spokojnie zjeść — odezwał się fraa Lodoghir. — Zbyt często musimy przerywać konsumpcję wymianą zdań. Może w takim razie powinniśmy zamienić się miejscami z naszymi posługaczami: niech siedzą i jedzą w milczeniu, słuchając wykładów swoich donów.
Barb parsknął głośnym śmiechem. Ostatnio coraz żywiej reagował na żarty Lodoghira, czym budził we mnie niepokojące podejrzenie, że Lodoghir jest po prostu starym Barbem. Po namyśle odrzuciłem jednak tę żałosną myśl.
Lodoghir mówił dalej:
— Muszę przyznać, że spodobała mi się propozycja Paphlagona, żeby użyć świadomości jako laboratorium do prowadzenia obserwacji tak zwanego Przepływu Hylaejskiego. Mam jednak pytanie: na nic lepszego nas nie stać? Przecież to powrót do datonomii evenedryckiej w jej najbardziej prymitywnej postaci!
— Spędziłam dwa lata w Baritoe, pisząc pracę o datonomii evenedryckiej — wtrąciła Ignetha Foral, bardziej chyba rozbawiona niż zła.
Wyszedłem z messalanu; wydało mi się to bardziej taktowne niż parsknięcie głośnym śmiechem. W kuchni nalałem sobie drinka i oparłem się mocno o blat, żeby ulżyć nogom.
— Dobrze się czujesz? — zaniepokoiła się Karvall. Byliśmy w kuchni sami.
— Jestem po prostu zmęczony. To był dla mnie spory wysiłek.
— Nie wiem, czy to ci pomoże, ale moim zdaniem mówiłeś całkiem sensownie.
— Dzięki. To dla mnie bardzo ważne, naprawdę.
— Prasuur Moyra mówi, że posuwamy się naprzód.
— Słucham?
— Jej zdaniem jesteśmy o krok od przedstawienia nowych idei, zamiast obracania starych na wszystkie strony.
— Taka pochwała, i to z ust poważnej lorytki… Proszę, proszę.
— Mówi, że to dzięki paktowi. Gdyby się nie zjawili i nie dostarczyli nam nowych danych, nie mogłoby być mowy o przełomie.
— Mój przyjaciel Jesry będzie zachwycony, kiedy się dowie. Marzył o tym całe życie.
— A ty? O czym marzysz przez całe życie?
— Ja? Nie wiem. Chyba o tym, żeby być takim mądrym jak Jesry.
— Dzisiaj byłeś najmądrzejszy ze wszystkich.
— Dziękuję! Ale nawet jeśli to prawda, zawdzięczam to Orolowi.
— I swojej odwadze.
— Niektórzy powiedzieliby „głupocie”.
Gdyby nie rozmowa z Alą przy śniadaniu, chyba właśnie zacząłbym się podkochiwać w Karvall. Byłem jednak pewny, że Karvall nie podkochuje się we mnie: po prostu przedstawiała suche fakty. Słuchanie komplementów z ust atrakcyjnej młodej kobiety było całkiem sympatyczne, nie umywało się jednak do elektryzującego wrażenia, jakiego doznawałem nawet podczas najkrótszych spotkań z Alą, porównywalnego chyba tylko z porażeniem prądem.
Powinienem był odpowiedzieć jakimś komplementem, ale chwilowo wcale nie czułem się odważny. Styl lorytów potrafił budzić grozę. Wiedziałem, że przez swoją powierzchowność — ogolone głowy, ubiór, który wymagał wielu godzin pracy nad węzłami — okazywali szacunek wszystkim swoim poprzednikom i codziennie napominali samych siebie, ile pracy wymaga nadążanie za rozwojem ludzkiej myśli, ile wysiłku trzeba, żeby na bieżąco przesiewać pojawiające się idee i wyławiać te naprawdę nowe. Tyle tylko, że znajomość tej symboliki wcale nie ułatwiała mi zbliżenia się do Karvall.
Przerwał nam płynący z głośnika dziwnie akcentowany głos Zh’vaerna:
— Ponieważ my, matarrhici, jesteśmy takimi odludkami, przypuszczam, że nawet suur Moyra mogła nie słyszeć o tym, którego nazywamy sauntem Atamantem.
— Nie znam tego imienia — przyznała Moyra.
— Naszym zdaniem Atamant był najbardziej utalentowanym i precyzyjnym introspekcjonistą w dziejach.
— Introspekcjonistą? — powtórzył Lodoghir. — To jakaś… profesja? — zainteresował się uprzejmie.
— Można tak powiedzieć. Ostatnie trzydzieści lat życia spędził na wpatrywaniu się w miedzianą misę.
— Co w niej było takiego wyjątkowego? — zapytała Ignetha Foral.
— Nic. Atamant napisał, a właściwie podyktował, dziesięć traktatów objaśniających, co się przez ten czas działo w jego głowie. Większość tych prac ma podobną wymowę jak medytacje Orola dotyczące światów kontrafaktycznych: opowiadają o tym, jak snuł domysły na temat wyglądu niewidocznej dla niego dolnej części misy. Z tych myśli Atamant wywiódł metateorykę kontrafaktów i współmożliwości, która, mówiąc pokrótce, doskonale opisuje nasze rozważania z pierwszego messalu, o przestrzeni Hemna i trajektoriach światów. Twierdził, że wszystkie możliwe światy naprawdę istnieją i są równie rzeczywiste jak nasz. Wielu uznało go po tym za szaleńca.
— Ale to jest przecież sedno interpretacji polikosmicznej — zauważyła suur Asquin.
— Otóż to.
— A nasza druga dyskusja? Czy ją również można podsumować słowami Atamanta?
— Długo się nad tym zastanawiałem. Trzeba wam wiedzieć, że dziewięć jego prac dotyczy przestrzeni, a tylko jedna czasu, ale właśnie ta jedna jest uważana za trudniejszą w lekturze niż tamte dziewięć razem wziętych! Jeśli jednak jego przemyślenia odnoszą się w jakiś sposób do Przepływu Hylaejskiego, to widać to właśnie w Traktacie Dziesiątym, który dziś w nocy sobie odświeżyłem. W ramach jednoosobowej dyskuty.
— Co takiego miedziana misa powiedziała Atamantowi o naturze czasu? — zapytał Lodoghir.
— Zacznijmy od tego, że Atamant był wybitnym znawcą teoryki. Wiedział, że prawa teoryczne są odwracalne w czasie i że jedynym sposobem na stwierdzenie zwrotu strzałki czasu jest pomiar nieuporządkowania w układzie. Kosmos wydawał się obojętny na upływ czasu; to my się nim przejmujemy. To świadomość tworzy czas, składa go z chwilowych wrażeń sensorycznych, które nieustannie przepływają przez nasze narządy zmysłów, a potem znikają w mrokach przeszłości. Czym jest twór, który nazywamy przeszłością? Zbiorem zapisów w naszej tkance nerwowej, tworzących spójną historię.
— Słyszeliśmy już o tych zapisach — powiedziała Ignetha Foral. — Są kluczowym elementem koncepcji przestrzeni Hemna.
— To prawda, pani sekretarz. Chciałbym jednak wrócić do czegoś, co ilustruje eksperyment myślowy z muchami, nietoperzami i dżdżownicami. Nie doceniamy naszej świadomości, która otrzymuje od zmysłów dane niewyraźne, niejednoznaczne, czasem wręcz sprzeczne, sortuje je i stwierdza: „ten zestaw danych opisuje miedzianą misę, która stoi przede mną teraz i stała przed chwilą”. Świadomość stwierdza przedmiotowość wszystkiego, co postrzegamy. Wiem, że słownictwo religijne może się wam wydać niezręczne, ale ta jej zdolność zakrawa na cud.
— Cud absolutnie niezbędny z ewolucyjnego punktu widzenia — wtrącił Lodoghir.
— Naturalnie, ale to nie umniejsza jego cudowności. Zdolność prawdziwego widzenia, nie takiego jak w szpilołapie, który po prostu przyjmuje i rejestruje dane, ale widzenia i rozpoznawania obiektów: mis, melodii, twarzy, piękna, idei, a następnie udostępniania ich rozumowi… Otóż zdaniem Atamanta ta właśnie zdolność jest podstawą wszelkiej racjonalnej myśli. Skoro zaś świadomość potrafi stwierdzić miedzianomisowatość miedzianej misy, dlaczego miałaby nie móc stwierdzić równoramiennotrójkątności? Albo adrakhonesotwierdzeniowości?
— To zwykłe rozpoznawanie wzorców i przypisywanie im nazw — zauważył Lodoghir.
— Tak powiedzieliby syntaktycy — odparł Zh’vaern. — Co moim zdaniem świadczy o niezrozumieniu istoty rzeczy. Wy, proceńczycy, macie teorię świadomości, jej model, któremu podporządkowujecie wszystko inne. Teoria ta jest podstawą wszelkich twierdzeń, a procesy zachodzące w świadomości są dla was po prostu zjawiskami, które należy wyjaśniać w oparciu o tę teorię. Atamant utrzymuje, że wpadliście w pułapkę zapętlenia. Nie możecie tworzyć modelu świadomości, nie wykorzystując cechującej ją mocy nadawania zmiennym przedmiotowości. Objaśnianie jej działania w oparciu o tak stworzony model jest niespójne, sprzeczne z logiką.
— Rozumiem punkt widzenia Atamanta, ale czy przedstawiając go, nie wyrzucił siebie przypadkiem sam poza ramy racjonalnego dyskursu teorycznego? — zapytał Lodoghir. — Świadomość nabiera u niego na poły mistycznych cech: nie można jej zbadać, nie można jej podważyć… Ona po prostu jest.
— Wprost przeciwnie, nie ma nic bardziej racjonalnego niż wyjść od danych, które postrzegamy, zadać sobie pytanie, jak to się dzieje, że je postrzegamy, a następnie rzetelnie i szczegółowo zbadać proces postrzegania.
— Zapytam inaczej: jakie rezultaty uzyskał w ten sposób Atamant?
— Kiedy już wybrał tę drogę analizy, zdarzyło mu się kilka falstartów, parę razy zapuścił się w ślepe zaułki, ale konkluzja jego rozważań jest następująca: świadomość przejawia się w świecie materialnym, w fizycznej aparaturze…
— Jakiej aparaturze? — przerwała mu Ignetha Foral.
— W tkance nerwowej albo sztucznie wytworzonym obiekcie o podobnych cechach. Jedno i drugie itowie nazwaliby aparaturą. Sprzętem. Hardware’em. Atamant twierdzi jednak, że to sama świadomość, nie hardware, jest pierwotną rzeczywistością. Kompletny kosmos składa się z materii oraz świadomości. Zabierz świadomość i zostanie sam pył; dodaj świadomość — i dochodzą przedmioty, idee, czas. Historia poszukiwań Atamanta jest długa i skomplikowana, ale w końcu wybrał obiecujący schemat rozumowania, wyrastający z polikosmicznej interpretacji mechaniki kwantowej, i całkiem rozsądnie zastosował go do swojego ulubionego zagadnienia…
— Miedzianej miski? — domyślił się Lodoghir.
— Kompleksu zjawisk zachodzących w świadomości i odpowiedzialnych za postrzeganie miedzianej misy — poprawił go Zh’vaern. — I wyjaśnił owe zjawiska w oparciu o ten schemat.
I Zh’vaern — wyjątkowo rozmowny tego wieczoru — przedstawił nam calcę, w której streścił przemyślenia Atamanta na temat miedzianej misy. Zgodnie z jego wcześniejszą zapowiedzią miała sporo wspólnego z dialogami, które relacjonowałem przed kwadransem, i prowadziła do podobnych wniosków. Prawdę mówiąc, była do tego stopnia wtórna, że zastanawiałem się, po co w ogóle ją przytoczył — chyba że chciał nam pokazać, jakim bystrzakiem był Atamant, i zdobyć punkt dla matarrhitów. Słuchając go, krążyłem między kuchnią i messalanem. W końcu Zh’vaern doszedł do konkluzji, którą znaliśmy już wcześniej: nośniki świadomości mogą wykorzystywać fakt komunikacji między kosmosami, których trajektorie niedawno się rozdzieliły.
— Muszę was poprosić o dodatkowe wyjaśnienie — powiedział Lodoghir. — Wydawało mi się, że taka komunikacja jest możliwa tylko między kosmosami, które różnią się stanem kwantowym jednej cząstki, ale poza tym są identyczne. Mam rację?
— To można potwierdzić eksperymentalnie — zauważyła Moyra. — Takie sytuacje często bada się w laboratoriach, ponieważ stosunkowo łatwo jest zbudować aparaturę, w której da się zasymulować taki scenariusz: „Czy ta cząstka ma spin dodatni, czy ujemny?”. Albo: „Czy foton przejdzie przez lewą, czy przez prawą szczelinę?”.
— Ulżyło mi! — wykrzyknął Lodoghir. — Bałem się już, że będziecie nam chcieli wmówić, że ta komunikacja i Przepływ Hylaejski to jedno i to samo.
— Ja uważam, że tak właśnie jest — powiedział Zh’vaern. — Inaczej być nie może.
Lodoghir zrobił urażoną minę.
— Suur Moyra wyjaśniła nam przed chwilą, że jedyną potwierdzoną doświadczalnie formą interakcji międzykosmicznej jest komunikacja między kosmosami różniącymi się stanem jednej jedynej cząstki. A wyznawcy Przepływu Hylaejskiego utrzymują, że łączy on kosmosy, które są zupełnie różne!
— Patrząc na świat przez słomkę, zobaczysz tylko jego niewielki wycinek — odezwał się Paphlagon. — Doświadczenia, o których wspomniała Moyra, są całkowicie racjonalne, na swój sposób nawet wspaniałe, ale rzeczywiście opisują tylko układy jednocząstkowe. Gdybyśmy umieli zaprojektować lepsze eksperymenty, prawdopodobnie obserwowalibyśmy inne, nowe zjawiska.
Fraa Jaad rzucił serwetkę na stół.
— Świadomość wzmacnia słabe sygnały, łączące Historie jak rozpięta między drzewami pajęczyna — powiedział. — Wzmacnia je wybiórczo, tworząc pętle sprzężenia zwrotnego.
Zapadła cisza, w której było słychać tylko zgrzyt kredy Arsibalta na ścianie. Wśliznąłem się do messalanu.
— Byłbyś łaskaw rozszyfrować to tajemnicze stwierdzenie? — zasugerowała w końcu suur Asquin i zerknęła do notatek Arsibalta. — Na początek powiedz nam może, co rozumiesz przez „słabe sygnały”?
Fraa Jaad sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, od czego zacząć, i w ogóle nie miał ochoty wdawać się w wyjaśnienia. Wyręczyła go Moyra:
— „Sygnały” to interakcje między kosmosami tłumaczące efekty kwantowe. Jeżeli komuś nie odpowiada interpretacja polikosmiczna, niech szuka dla nich innego wyjaśnienia. Jeśli jednak się na nią zgodzimy i będziemy chcieli pogodzić to założenie z naszą uprzednią znajomością mechaniki kwantowej, musimy przyjąć do wiadomości, że kosmosy oddziałują na siebie nawzajem tylko wtedy, kiedy ich trajektorie przebiegają w niewielkiej odległości. W jednym, wybranym kosmosie przejaw tej komunikacji można interpretować jako sygnał, który obejmuje tylko kilka cząstek, a zatem siłą rzeczy jest słaby. Dopóki te cząstki znajdują się w jakiejś asteroidzie lecącej w próżni między gwiazdami, nie ma to wielkiego znaczenia. Kiedy jednak komunikacja dotyczy cząstek ulokowanych w kluczowych obszarach mózgu, wówczas może mieć wpływ na zachowanie organizmu, którym ten mózg steruje. Sam ten organizm jest o wiele za duży, żeby jako całość ulegać interferencji kwantowej. Kiedy weźmiemy pod uwagę całe społeczeństwa złożone z takich organizmów, istniejące przez długi okres i — czasami — zdolne stworzyć technologię, która odmienia cały świat, sens słów fraa Jaada o wzmacnianiu przez świadomość słabych sygnałów łączących kosmosy staje się oczywisty. Zh’vaern z zapałem kiwał głową.
— To znajduje potwierdzenie w traktacie Atamanta, który wczoraj czytałem. Świadomość, jak pisał, sama nie ma natury czasoprzestrzennej, ale wchodzi w interakcję ze światem czasoprzestrzennym, kiedy istoty świadome zaczynają reagować na swoje przemyślenia i podejmują próby porozumienia się z innymi istotami świadomymi. W tym celu muszą wykorzystać swoje czasoprzestrzenne ciała. W ten sposób przechodzimy od świata solipsystycznego, czyli postrzeganego przez jeden podmiot i tylko dla niego prawdziwego, do świata intersubiektywnego, czyli takiego, w którym wiemy, że ty również widzisz miedzianą misę i że przypisujemy jej taką samą przedmiotowość.
— Dziękuję wam, suur Moyro i fraa Zh’vaernie — powiedziała Ignetha Foral. — Skoro fraa Jaad zamierza trwać przy swoich aforyzmach, czy jest ktoś, kto zechciałby nam wytłumaczyć drugą część jego wypowiedzi?
— Uczynię to z prawdziwą przyjemnością, ponieważ fraa Jaad z każdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej upodabnia się do rasowego proceńczyka! — ucieszył się Lodoghir, zwracając na siebie powszechną uwagę. Chwilę pławił się w blasku chwały, zanim przeszedł dalej: — Domyślam się, że mówiąc o wybiórczym wzmacnianiu sygnałów, daje nam do zrozumienia, że nie cała komunikacja interkosmiczna ulega wzmocnieniu, lecz tylko jej część. Wrócę tu na chwilę do przykładu podanego przez suur Moyrę: interakcja między cząstkami zagubionej w próżni asteroidy nie powoduje żadnych skutków.
— Żadnych nadzwyczajnych skutków — poprawił go Paphlagon. — Żadnych skutków nieprzewidzianych. Opisuje jednak wszystkie właściwości tej asteroidy: absorpcję i emisję energii, rozpad jąder atomowych i tak dalej.
— Ale to wszystko uśrednia się statystycznie i takie dwie asteroidy są nie do odróżnienia.
— To prawda.
— Zmierzam do tego, że jedyną interakcją międzykosmiczną, która może zostać wzmocniona, jest interakcja mająca wpływ na tkankę nerwową.
— Albo na inny nośnik świadomości — dodał Paphlagon.
— Zatem już na wstępie mamy do czynienia z bardzo ostrym procesem selekcji, takim mianowicie, że z całej interakcji, jaka w dowolnie wybranej chwili zachodzi między naszym kosmosem i wszystkimi innymi kosmosami, które znajdują się na tyle blisko, żeby taką interakcję umożliwić, znakomita, oszałamiająca wręcz większość sygnałów trafia do przysłowiowych asteroid i innych obiektów nie dość złożonych, aby mogły na nie zareagować w sposób, jaki my uznalibyśmy za interesujący.
— Tak.
— Ograniczmy zatem nasze dalsze rozważania do tego nieskończenie maleńkiego wycinka interakcji, który przypadkowo dotyczy tkanki nerwowej. Jak wspomniałem, to już jest pierwszy etap selekcji. — Lodoghir wskazał ruchem głowy tablicę. — Chcąc nie chcąc, fraa Jaad dopuścił istnienie drugiego potencjalnie aktywnego mechanizmu selekcji. Owszem, nasze mózgi odbierają te „sygnały”, ale nie są przecież tylko pasywnymi odbiornikami, nie są radiami kryształkowymi! One przetwarzają. Rozumują. A wyniku tego rozumowania nie da się w łatwy sposób przewidzieć na podstawie samej tylko informacji wejściowej. Tym wynikiem są nasze świadome myśli, podejmowane przez nas decyzje, interakcje społeczne z innymi istotami świadomymi, zachowanie społeczeństw na przestrzeni dziejów.
— Dziękuję, fraa Lodoghirze — powiedziała Ignetha Foral i znów zerknęła na tablicę. — Jest ktoś chętny na „pętle sprzężenia zwrotnego”?
— Już je mamy z głowy — odparł Paphlagon.
— Jak to?
— Są zawarte w modelu, o którym dyskutujemy. Nie musimy nic dodawać. Widzieliśmy już, w jaki sposób słabe sygnały, wzmocnione w specjalnych strukturach tkanki nerwowej i społeczeństw, mogą prowadzić do zmian w konfiguracji kosmosu, mających znacznie szerszy zasięg niż sygnał pierwotny. W reakcji na te słabe sygnały zmieniają się trajektorie światów; obserwując je, można odróżnić kosmos zamieszkany przez istoty świadome od kosmosu, który jest pozbawiony świadomego życia. Nie zapominajmy jednak, że takie sygnały mogą przechodzić tylko między kosmosami znajdującymi się blisko siebie… I oto mamy sprzężenie zwrotne! Interakcja zmienia trajektorie kosmosów będących nośnikami świadomości. A im bardziej zbieżne są trajektorie, tym intensywniejsza interakcja.
— Sprzężenie zwrotne zbliża trajektorie? — upewniła się Ignetha Foral. — Czy tak brzmi poszukiwane przez nas wytłumaczenie podobieństwa Geometrów do ludzi?
— Nie tylko — odezwała się suur Asquin. — Jeśli dobrze rozumiem, tłumaczy to także cnoöny, HŚT i całą resztę.
— Zachowam się w tym momencie jak typowa lorytka i przypomnę wam, że „sprzężenie zwrotne” jest zwrotem używanym przez laików na określenie bardzo szerokiego spektrum zjawisk — wtrąciła Moyra. — Powstały, i nadal powstają, całe gałęzie teoryki poświęcone badaniu zachowania układów wykazujących to, co laicy nazywają sprzężeniem zwrotnym. Najczęściej spotykanym efektem jest degeneracja sygnału, taka jak wycie w głośnikach systemu nagłaśniającego, albo całkowity chaos. Bardzo niewiele takich układów zachowuje się stabilnie; bardzo niewiele wykazuje zachowanie, o którym można by w ogóle powiedzieć „Spójrzcie, ten układ robi w tej chwili to i to”.
— Znowu chodzi o przedmiotowość! — zawołał Zh’vaern.
— Kiedy jednak spojrzymy na to z drugiej strony, okazuje się, że w burzliwym wszechświecie żaden układ stabilny nie może istnieć bez sprzężenia zwrotnego — ciągnęła Moyra.
Ignetha Foral pokiwała głową.
— Jeśli zatem postulowane przez fraa Jaada sprzężenie zwrotne przybliża trajektorię naszego świata do trajektorii światów paktu, mamy do czynienia nie z byle jakim sprzężeniem zwrotnym, tylko ze sprzężeniem wyjątkowym, precyzyjnie dostrojonym.
— Obiekt, który trwa albo powtarza się w układzie złożonym, nazywamy atraktorem — powiedział Paphlagon.
— Jeżeli więc pakt zna nasze Twierdzenie Adrakhonesa i inne koncepty teoryczne, mogą one być tylko atraktorami w opisywanym tu przez nas sprzężeniu zwrotnym — podsumował Lodoghir.
— Tylko atraktorami? — wtrącił fraa Jaad. — Czy może aż atraktorami?
Przez dobrą minutę echo tych słów dźwięczało w ciszy. Jaad i Lodoghir patrzyli na siebie ponad stołem. Wszyscy przeczuwali, że zaraz wydarzy się coś niezwykłego.
Proceńczyk i halikaarnijczyk dojdą do porozumienia.
Zh’vaern wszystko popsuł. Może nie docenił powagi chwili, a może po prostu HŚT wcale go tak bardzo nie interesował — tak czy inaczej wrócił do tematu miski Atamanta.
— Atamant zmienił misę — obwieścił.
— Że co? — zdziwiła się Ignetha Foral.
— To, co powiedziałem. Przez trzydzieści lat misa miała rysę na dnie; zostało to uwiecznione na fototypach. W ostatnim roku medytacji, na krótko przed śmiercią, Atamant sprawił, że rysa zniknęła.
Zrobiło się bardzo, bardzo cicho.
— Prosimy to przełożyć na język polikosmiczny — odezwała się suur Asquin.
— Odkrył drogę do takiego samego kosmosu jak ten, w którym żył, ale w którym misa nie była zarysowana.
— Ale przecież istniały zapisy… fototypy, na których rysa była widoczna!
— Zgadza się. Musiał się przenieść do kosmosu zawierającego zapisy sprzeczne z faktami. I to był nasz kosmos.
— Jak tego dokonał? — spytała suur Moyra takim tonem, jakby domyślała się odpowiedzi.
— Albo zmienił zapisy, albo znalazł kosmos, którego przyszłość wyglądała inaczej.
— Czyli albo był retorem, albo inkanterem! — wypalił ktoś.
To był młody głos.
Barb. Niezawodny w roli tego, który mówi to, czego nikt inny powiedzieć nie chce.
— Nie to miałam na myśli — powiedziała Moyra, udając, że go nie słyszała. — Pytałam, jak tego dokonał?
— Nie chciał zdradzić swojej tajemnicy. Może niektórzy z nas mieliby na ten temat coś do powiedzenia? — Zh’vaern popatrzył po współbiesiadnikach, dłużej zatrzymując wzrok na Jaadzie i Lodoghirze.
— Nawet jeśli tak, będzie to musiało poczekać do jutra — oznajmiła Ignetha Foral. — Dzisiejszy messal uważam za zakończony.
Spiorunowała wzrokiem Zh’vaerna i wstała od stołu. Emman wparował do messalanu i porwał jej plecak, a ona poprawiła zawieszony na szyi identyfikator, jakby to był jeden z elementów biżuterii, i wyszła. Jej posługacz podążył za nią, uginając się pod ciężarem dwóch plecaków.
Miałem mnóstwo pomysłów na to, jak wykorzystać wygrany od Arsibalta czas wolny — było ich tyle, że nie wiedziałem, od czego zacząć. Wróciłem do swojej celi po notatki, przysiadłem na chwilę na sienniku.
Kiedy otworzyłem oczy, był ranek.
Noc nie poszła jednak całkiem na marne, bo obudziłem się pełen pomysłów i zamiarów, których nie było w mojej głowie, kiedy zasypiałem. Biorąc pod uwagę ostatnie rozmowy podczas messali, z łatwością mogłem sobie wyobrazić, że mój umysł hasał radośnie po okolicznej przestrzeni Hemna, badając alternatywne warianty świata.
Odszukałem Arsibalta, który spał mniej ode mnie, w związku z czym był mrukliwy, dopóki nie podzieliłem się z nim owocami moich przemyśleń (o ile można nazwać przemyśleniami proces zachodzący bez mojej woli, kiedy pozostawałem nieświadomy).
Na śniadanie zjadłem ciężkie ziarniste bułki i trochę suszonych owoców. Potem udałem się do zagajnika za kapitularzem pierwszych krakersów. Arsibalt już tam na mnie czekał, ściskając w rękach pożyczony z ogrodowej szopy szpadel. Wykopał w ziemi płytkie zagłębienie wielkości miski śniadaniowej. Wyłożyłem je kawałkiem poliplastu z jednego ze śmietnisk, które sekularowie wszędzie po sobie zostawiali — ostatnio także na terenie koncentu.
Podkasałem zawój.
— No to teraz zobaczymy.
— Najlepsze są najprostsze doświadczenia — przytaknął Arsibalt.
Analiza danych trwała dosłownie parę minut. Resztę dnia zajęły nam rozliczne przygotowania. Ich historia, próby zwerbowania wspólników i towarzyszące temu pomniejsze przygody złożyłyby się na kolekcję przezabawnych anegdotek, postanowiłem ich tu jednak nie przytaczać, gdyż w porównaniu z wieczornymi wydarzeniami są błahe i nieistotne. Namówiliśmy do współpracy Emmana, Tris, Barba, Karvall, Lio i Sammanna, i przekonaliśmy suur Asquin, żeby przymknęła oko, kiedy będziemy dokonywać w jej fundzie pewnych niewielkich przeróbek.
Czwarty Messal Wielości Światów rozpoczął się normalnie — od wina i zupy. Barb i Emman wrócili do kuchni. Chwilę później pociągnięciem za sznurek odwołano Orhana, za którym podążyła Tris. Mniej więcej minutę później poczułem serię umówionych szarpnięć za sznurek, oznaczających, że w kuchni wszystko idzie zgodnie z planem: Barb, niezdara, „przypadkowo” zrzucił z pieca gar z gotowanym przez Orhana gulaszem, a Tris i Emman zaczęli się tłuc garnkami, żeby Orhan nie zorientował się zbyt szybko, że z głośnika nie dochodzą żadne dźwięki.
Skinąłem głową stojącemu po drugiej stronie stołu Arsibaltowi.
— Wybacz, fraa Zh’vaernie… Zapomniałeś pobłogosławić jedzenie — zauważył Arsibalt donośnym, wyraźnym głosem.
Rozmowy zamarły. Już wcześniej w messalanie było ciszej niż zwykle, tak jakby donowie szukali sposobu na wznowienie dialogu, starając się nie stąpać po grząskim gruncie, na który poprzedniego dnia spychał rozmowę Zh’vaern. Jednakże odzywający się bez pytania posługacz wywołałby szok nawet na najbardziej ożywionym messalu — zwłaszcza odzywający się takimi słowami. Korzystając z tego, że wszystkim odebrało mowę, Arsibalt kontynuował:
— Znam wierzenia i praktyki matarrhitów: nigdy nie spożywają posiłków, nie odmówiwszy nad nimi błogosławieństwa zakończonego charakterystycznym gestem. Ty ani się nie pomodliłeś, ani nie wykonałeś tego gestu.
— I co z tego? Po prostu zapomniałem.
— Zawsze zapominasz.
Ignetha Foral spojrzała na Paphlagona takim wzrokiem, jakby się dziwiła, że jeszcze nie rzucił w Arsibalta Księgą. I Paphlagon istotnie rzucił — serwetkę na stół. Zanim jednak zdążył wstać, fraa Jaad złapał go za rękę.
— Zawsze zapominasz — powtórzył Arsibalt. — A jeśli chcesz, mogę wyliczyć znacznie więcej faktów świadczących o tym, że wraz z Orhanem nieudolnie naśladujecie matarrhitów. Czy to dlatego, że naprawdę wcale nie jesteście matarrhitami?
Okryta kapturem głowa Zh’vaerna poruszyła się, kiedy spojrzał w stronę drzwi: nie tych, przez które weszli donowie, lecz tych, przez które wyszedł Orhan.
— Twój nadzorca nas nie słyszy — uspokoiłem go. — Zaprzyjaźniony ita przeciął przewód mikrofonu. Głośnik milczy.
Zh’vaern siedział nieruchomy i milczący. Suur Karvall na mój znak ściągnęła okrywający ścianę materiał, odsłaniając lśniącą drucianą plecionkę, którą pokryliśmy cały mur. Podszedłem do stołu i czubkiem buta odwinąłem dywan, spod którego wyjrzała taka sama siatka. Zh’vaern pilnie nas obserwował.
— To drut. Hodowcy zwierząt używają go do grodzenia wybiegów — wyjaśniłem. — Extramuros dostępny w ilościach hurtowych. Przewodzący. Uziemiony.
— Co to ma wszystko znaczyć? — zaniepokoiła się Ignetha Foral.
— Siedzimy w koszu saunta Buckera! — wykrzyknęła Moyra.
W jej życiu starej, szanowanej, na wpół emerytowanej lorytki rzadko się pewnie zdarzały nieprzewidziane wypadki, więc nawet tak zwyczajne odkrycie, że otaczają ją kłęby drutu do grodzenia kurników, zakrawało na przygodę. Jeszcze bardziej ucieszyła ją chyba świadomość, że posługacze wzięli sobie do serca jej wywody i naprawdę zrobili coś, co donom nigdy nie przyszłoby do głowy.
— Uziemiona siatka uniemożliwia przekazywanie sygnałów radiowych do i z messalanu — wyjaśniła. — Jeżeli chodzi o przepływ informacji, jesteśmy całkowicie odcięci od reszty Arbre.
— W naszym świecie nazywamy to klatką Faradaya — powiedział Zh’vaern.
Wstał, zsunął kaptur z głowy i zrzucił zwój na podłogę. Stojąc za jego plecami, nie widziałem jego twarzy — tylko wyraz zaskoczenia, fascynacji i lęku na twarzach pozostałych: byli pierwszymi Arbryjczykami (poza być może Niebiańskim Strażnikiem), którzy stanęli oko w oko z żywym obcym. Sądząc po wyglądzie jego potylicy, karku i pleców, musiał pochodzić z tej samej rasy co zabita kobieta w kapsule. Pod czymś w rodzaju podkoszulka miał przyklejone (taśmą poliplastową) jakieś niewielkie urządzenie. Sięgnął do niego, odlepił je i cisnął na stół, oplecione kłębkiem przewodów.
— Nazywam się Jules Verne Durand i przybywam z Laterre, świata, który wy znacie pod nazwą Antarkty. Orhan pochodzi z Urnuda, który nazwaliście Pangeą. Radziłbym Orhana również ściągnąć do klatki Faradaya, zanim…
— Załatwione — dobiegło od progu i do messalanu wszedł zarumieniony Lio. — Zamknęliśmy go w drugim koszu Buckera, w spiżarni. Sammann znalazł przy nim to.
Pokazał drugi bezprzewodowy transmiter.
— Nieźle to zaplanowaliście — przyznał Jules Verne Durand. — Ale zyskacie najwyżej kilka minut. Ci, którzy są na nasłuchu, zaniepokoją się utratą kontaktu.
— Zawiadomiliśmy suur Alę — odparł Lio. — Wie, że ma być gotowa do ewakuacji koncentu.
— To dobrze. Przykro mi to mówić, ale mieszkańcy Urnuda są dla was zagrożeniem.
— Dla was, Laterryjczyków, chyba też — mruknął Arsibalt.
Donów zamurowało i żaden nawet nie próbował włączyć się do rozmowy, więc Arsibalt, który miał przygotowane wystąpienie, starał się podtrzymać konwersację.
— Rzeczywiście — przyznał Jules Verne Durand. — Dodam tylko szybko, że mieszkańcy Urnuda i Tro, czyli po waszemu Diaspu, sprzymierzyli się i są wrogami tych z Fthosa, czyli…
— Quatora — odparł Lodoghir. — Nic innego nie zostało.
Przez ten czas przesunąłem się do miejsca, z którego mogłem spojrzeć Julesowi Verne Durandowi w oczy, i właśnie doświadczałem tego samego zdumienia, które przed chwilą obserwowałem u innych: zdumienia najpierw różnicami, potem podobieństwem, i znowu różnicami między Laterryjczykami i Arbryjczykami. Najlepsze porównanie, jakie przychodzi mi do głowy, to wrodzony defekt, który delikatnie zakłóca naturalną geometrię twarzy, nie deformując jej jednak i nie upośledzając jej funkcji. Natomiast świadomości, że mam przed sobą istotę przybyłą z innego kosmosu, nie da się z niczym porównać.
— A wy, Laterryjczycy?
— Część popiera Fthozyjczyków. Ale nie wszyscy.
— Rozumiem, że ty jesteś lojalny wobec osi Urnud/Tro — ciągnął Lodoghir. — W przeciwnym razie by cię tu nie przysyłano.
— Przysłano mnie, bo najlepiej znam orthyjski. Jestem lingwistą. Lingwistą niższej rangi, dlatego na samym początku, kiedy uważaliśmy orthyjski za mało ważny język mniejszości, kazano mi go studiować. Nie są pewni mojej lojalności i, jak widać, mają ku temu powody. Orhan, jak się słusznie domyśliliście, jest moim strażnikiem. Nadzorcą. — Zh’vaern spojrzał na Arsibalta. — Przejrzeliście mnie. Właściwie nie powinienem się dziwić, ale jestem ciekawy, jak wam się to udało?
Arsibalt spojrzał na mnie.
— Wczoraj spróbowałem twojego jedzenia — odparłem. — Przeszło przez mój układ trawienny nienaruszone.
— Naturalnie: twoje enzymy nie weszły z nim w reakcję… Jestem pod wrażeniem.
Ignetha Foral otrząsnęła się w końcu na tyle, żeby włączyć się do rozmowy:
— W imieniu Rady Najwyższej witam cię i przepraszam za niestosowne zachowanie naszych młodych…
— Daruj sobie — przerwał jej Laterryjczyk. — To przecież typowy pyerd. Nie mamy na to czasu. Moja misja, zlecona przez dowództwo wywiadu wojskowego osi Urnud/Tro, miała na celu ustalenie, czy legenda o inkanterach jest oparta na faktach. Oś Urnud/Tro, którą oni sami nazywają Piedestałem, boi się potwierdzenia tych obaw, do tego stopnia, że rozważają uderzenie wyprzedzające. Dlatego w poprzednie dni zadawałem pytania, które mogły się wam wydać nietaktowne.
— Jak się tu dostaliście? — zainteresował się Paphlagon.
— Nasi komandosi opanowali koncent matarrhitów. Potrafimy zrzucać na waszą planetę małe kapsuły, niewykrywalne dla waszych instrumentów. Niewielki oddział wojska w asyście kilku cywilnych specjalistów, do których i ja się zaliczam, zajął koncent. Trzymamy w nim prawdziwych matarrhitów w areszcie domowym. Są cali i zdrowi, ale nie ma z nimi kontaktu.
— To bardzo agresywne posunięcie! — zauważyła Ignetha Foral.
— Z pewnością tak to wygląda z punktu widzenia osoby nieprzyzwyczajonej do kontaktów z innymi wariantami świata, pochodzącymi z różnych kosmosów. Piedestał robi tak od stuleci i z czasem zrobił się bezczelny. Kiedy nasi naukowcy natrafili na matarrhitów, ktoś zwrócił uwagę, że ich styl ubierania się umożliwiłby nam podszycie się pod nich i infiltrację konwoksu. Na zgodę dowództwa nie trzeba było długo czekać.
— W jaki sposób podróżujecie między kosmosami? — zapytał Paphlagon.
— Mamy mało czasu, a ja nie jestem teorem. — Jules Verne Durand spojrzał na suur Moyrę. — Na pewno słyszałaś o koncepcji grawitacji, wywodzącej się jeszcze z czasu Zwiastunów. My nazywamy ją ogólną teorią względności, a jej podstawowe założenie jest takie, że masa, równoważna z resztą energii, może zakrzywiać czasoprzestrzeń…
— To geometrodynamika! — powiedziała suur Moyra.
— Jeżeli znajdziemy rozwiązanie równań geometrodynamicznych w szczególnym przypadku wszechświata wprowadzonego w ruch obrotowy, można wykazać, że statek kosmiczny, poruszający się z odpowiednio dużą prędkością i znajdujący się dostatecznie daleko…
— Cofnie się w czasie — dokończył Paphlagon. — My również znamy te wyniki, zawsze jednak traktowaliśmy je co najwyżej jako ciekawostkę.
— Na Laterre uzyskał je niejaki Gödel, będący kimś w rodzaju saunta. Przyjaźnił się z innym sauntem, który wcześniej odkrył geometrodynamikę. Można by o nich powiedzieć, że byli fraa z jednego matemu. Ale rzeczywiście, dla nas również była to tylko ciekawostka, nic więcej. Przede wszystkim nie od razu stało się jasne, że nasz kosmos wiruje…
— A jeśli nie wiruje, wynik jest bezużyteczny — powiedział Paphlagon.
— W tym samym instytucie pracowało jednak więcej sauntów i jeden ich zespół wymyślił statek napędzany bombami atomowymi, wystarczająco szybki, żeby pozwolił zweryfikować tę teorię.
— Rozumiem… Laterre zbudowało statek…
— Nie! Wcale nie!
— Arbre też nie — wtrącił Lio. — Chociaż pomysły przecież mieliśmy takie same.
— Co innego Urnud — ciągnął Jules Verne Durand. — Znali tam geometrodynamikę, znali rozwiązanie równań dla wirującego wszechświata, mieli dowody kosmograficzne na to, że ich kosmos rzeczywiście wiruje, no i znali ideę statku z napędem atomowym. Tyle że, zamiast ograniczać się do samej idei, naprawdę zbudowali trochę takich statków. Posunęli się dalej niż inni, ponieważ między zebranymi w dwóch wrogich blokach krajami wybuchła straszliwa wojna, która wkrótce zakaziła przestrzeń międzyplanetarną. Cały ich układ słoneczny stał się teatrem wojennym. Ostatnia, największa z tych jednostek nosiła nazwę Daban Urnud, czyli „Drugi Urnud”. Miała przewieźć kolonistów do sąsiedniego układu gwiezdnego, odległego zaledwie o ćwierć roku świetlnego. Na pokładzie wybuchł jednak bunt, zmieniło się dowództwo i statek znalazł się pod kontrolą ludzi naprawdę rozumiejących teorykę, o której ja umiem tylko opowiadać. Postanowili zmienić kurs i udać się w przeszłość Urnuda, żeby tam cofnąć decyzje, które doprowadziły do wybuchu wojny. U celu podróży znaleźli się jednak nie na starym Urnudzie, lecz w zupełnie innym kosmosie, na orbicie przypominającej Urnud planety…
— Tro — domyślił się Arsibalt.
— Tak. W ten sposób wszechświat broni się przed naruszeniem zasady przyczynowości. Każda próba naruszenia reguł przyczynowo-skutkowych, na przykład cofnięcie się w czasie, żeby zabić własnego dziadka…
— Sprawia, że trafiamy do innej, odrębnej dziedziny przyczynowej? — spytał Lodoghir. — To niesamowite!
Laterryjczyk pokiwał głową.
— Trafiamy do nowej Historii. — Spojrzał na fraa Jaada. — W ten sposób w obu Historiach, starej i nowej, zależności przyczynowo-skutkowe pozostają nienaruszone.
— Wygląda na to, że im się spodobało — zauważył Lodoghir.
— Kiedy tak mówisz, można odnieść wrażenie, że przyszło im to łatwo i szybko — odparł Jules Verne Durand po chwili zastanowienia. — Tymczasem Pierwsze Zstąpienie, czyli odkrycie Tro przez Urnudczyków, dzieli od Czwartego, który teraz przeżywamy, szmat czasu. Samo Zstąpienie trwało wtedy półtora stulecia. Tro legło w gruzach.
— To straszne! — zaniepokoił się Lodoghir. — Czy Urnudczycy naprawdę są tacy wredni?
— Nie, ale to był ich pierwszy raz. Ani Urnudczycy, ani Troanie nie rozumieli problematyki polikosmicznej tak dobrze jak wy, Arbryjczycy. Wszystko było dla nich nowe, zaskakujące, a zatem także przerażające. Urnudczycy zbyt szybko zaangażowali się w troańską politykę i nastąpił ciąg katastrofalnych wydarzeń, niemal bez wyjątku zawinionych przez Troan. Skończyło się na tym, że przebudowali Daban Urnuda, znaleźli na nim miejsce dla przedstawicieli obu ras i razem wyruszyli w drugą podróż międzykosmiczną. Na Laterre trafili pięćdziesiąt lat po śmierci Gödela.
— Przepraszam… — wtrąciła się Ignetha Foral. — Po co przebudowywali statek?
— Między innymi dlatego, że był już mocno zużyty, ale przede wszystkim chodziło o jedzenie. Każda rasa musi gromadzić własne zapasy pożywienia; przyczyny takiego stanu rzeczy wyjaśnił w swoim eksperymencie fraa Erasmas. — Powiódł wzrokiem po messalanie. — I tak oto zostałem skazany na głodową śmierć wśród wszelkiej obfitości, chyba że w drodze zabiegów dyplomatycznych uda wam się namówić pasażerów Daban Urnuda, żeby przysłali pokarm, który będę mógł strawić.
— Postaramy się ocalić laterryjskie jedzenie, jakie jeszcze jest w kuchni. — Tris, która na początku tej rozmowy przyszła posłuchać, wybiegła z messalanu.
— To będzie kwestia priorytetowa w naszym rozmowach z Piedestałem — zapewniła Ignetha Foral.
— Dziękuję. Dla kogoś takiego jak ja śmierć głodowa byłaby najgorszym, najbardziej upokarzającym końcem.
— Jak wyglądało Drugie Zstąpienie, na Laterre? — zainteresowała się suur Moyra.
— Oszczędzę wam szczegółów. Było lepiej niż na Tro, ale w każdym kosmosie taka wizyta wywołuje zamęt. Zstąpienie trwa od dwudziestu do dwustu lat. Bez względu na to, czy do nas dołączycie, Daban Urnud zostanie całkowicie przebudowany. Żadna z waszych instytucji politycznych i religijnych nie przetrwa w obecnej postaci. Wybuchną wojny. Część z was znajdzie się na pokładzie odnowionego Daban Urnuda, który w końcu ruszy w drogę na poszukiwanie kolejnej Historii.
— Z tobą też tak było na Laterre — domyślił się Lodoghir.
— Nie, nie ze mną. Z moim pradziadkiem. Moi przodkowie przeżyli podróż na Fthosa i Trzecie Zstąpienie, ja zaś urodziłem się na samym Fthosie. Teraz będzie podobnie.
— Chyba że użyją przeciwko nam Wypalacza Światów — zauważyła Ignetha Foral.
Dopiero zaczynałem się uczyć laterryjskiej mimiki, byłem jednak pewien, że to, co odmalowało się na twarzy Julesa Verne Duranda, było najczystszą zgrozą.
— Ta potworność została wynaleziona na Urnudzie, podczas tej wielkiej wojny… chociaż nie ukrywam, że i my, na Laterre, mieliśmy podobne zamiary.
— My również — przyznała Moyra.
— Powinniście coś wiedzieć: wśród Urnudczyków panuje głęboko zakorzenione przekonanie, że każde kolejne Zstąpienie następuje w świecie bardziej idealnym, bliższym Hylaejskiemu Światu Teorycznemu, jak wy byście to powiedzieli. Nie mam czasu na wdawanie się w szczegóły, ale sam czasem łapałem się na myśli, że Urnud i Tro wydają mi się niedoskonałymi przybliżeniami Laterre. Poza tym my postrzegaliśmy Fthos w podobny sposób, jak Troanie postrzegali Laterre. Teraz przybyliśmy do nowego świata i w Piedestale zapanował lęk, że Arbryjczycy mogą nas dalece przewyższać pod względem posiadanych cech i umiejętności; do tego stopnia, że niektóre z nich będą dla nas całkowicie niezrozumiałe. Członkowie Piedestału są przeczuleni na punkcie wszystkiego, co wydaje się…
— Stąd wysłanie komandosów i wyrafinowany gambit mający wybadać kwestię inkanterów — wszedł mu w słowo Lodoghir.
— Oraz retorów — przypomniał Paphlagon.
— To powrót do polityki z okresu Trzeciej Łupieży! — Moyra parsknęła śmiechem. — Z tą różnicą, że teraz zrobiło się o wiele niebezpieczniej.
— Macie, a właściwie mamy, pewien problem — ciągnął Jules Verne Durand. — Nie wiem, jak ich przekonać, że retorzy i inkanterzy nie istnieją.
— W skrócie… Atamant i jego miedziana misa? — zapytał Lodoghir.
— To historia luźno oparta na biografii laterryjskiego filozofa, Edmunda Husserla, który trzymał na biurku miedzianą popielniczkę — odparł Jules Verne Durand. Nie wiedziałem, czy dobrze odczytuję wyraz jego twarzy, ale chyba był bardzo zakłopotany. — Musiałem ją trochę ubarwić. Znikająca rysa miała was sprowokować, żebyście powiedzieli wprost, czy mieszkańcy Arbre potrafią robić takie rzeczy.
— I jak uważasz, podstęp się udał? — spytała Ignetha Foral.
— Ci, którzy mnie przysłali, nabrali jeszcze większych podejrzeń. Kazali mi was przycisnąć dziś wieczorem.
— Czyli jeszcze nie podjęli decyzji?
— Teraz już pewnie tak.
Podłoga podskoczyła nam pod nogami, w powietrzu nagle uniosły się tumany kurzu. Zapadła cisza, którą po chwili zmąciła seria około dwudziestu głuchych łoskotów, przetaczających się w powietrzu przez jakieś piętnaście sekund.
— Spokojnie! — odezwał się Lio. — Wszystko idzie zgodnie z planem. Słyszeliście kontrolowane eksplozje ładunków burzących, które wyrwały dziury w zewnętrznym murze. Dzięki nim nie stłoczymy się wszyscy przy Bramie Dziennej i będziemy mogli szybko opuścić teren koncentu. To początek ewakuacji. Spójrzcie na identyfikatory.
Wyjąłem swój spod fałdy zawoju: wyświetliła się na nim kolorowa mapa okolicy, jak na ekranie nawigacyjnym mapomatu. Moja droga ewakuacji była zaznaczona na fioletowo. Na mapę nałożony był rysunek plecaka z migającym czerwonym znakiem zapytania.
Donowie zrobili wiekopomny krok: odsunęli się od stołu. Zaczęli oglądać identyfikatory, wymieniać jakieś uwagi — dopóki Lio nie wskoczył na stół i nie tupnął głośno. Wszyscy spojrzeli na niego.
— Dość gadania.
— Ale… — próbował zaprotestować Lodoghir.
— Nie mów — powiedział Lio. — Działaj!
Wydał ten rozkaz głosem, jakim nigdy nie przemawiał — wydało mi się natomiast, że podobny ton słyszałem na ulicach Mahshtu. Najwyraźniej trenował nie tylko ciało, ale także głos; uczył się od Dzwoneczników używać go jako broni. Usunąłem się z drogi donom, którzy, zarzuciwszy plecaki na ramię, gęsiego wybiegli z messalanu, i wszedłem w korytarz. Tam wziąłem swój plecak, przerzuciłem go przez jedno ramię i spojrzałem na identyfikator: nałożony na mapę rysunek zniknął. Wszedłem do kuchni, gdzie Tris i Lio pomagali Julesowi Verne Durandowi pakować do toreb i koszy resztki jedzenia.
Wyszedłem na tyły Fundy Avrachona. Ewakuacja pradawnego Koncernu Saunta Tredegarha trwała w najlepsze.
Tysiące stóp nad naszymi głowami aeroplany lądowały na czubkach wież tysięczników.
Cały ten pomysł z plecakami i identyfikatorami wydawał mi się nieznośnie toporny — zresztą nie tylko mnie, rozmawiałem z wieloma osobami, które podzielały moją opinię; jego pomysłodawcy potraktowali konwoks jak letni obóz dla pięciolatków. Dopiero podczas piętnastominutowej przebieżki przez ewakuowanego Tredegarha zacząłem go doceniać. Nie ma planów i procedur dostatecznie prostych, żeby nie posypały się (dramatycznie i widowiskowo), kiedy tysiące ludzi jednocześnie zaczną je realizować. Ciemności potęgowały chaos dwukrotnie, pośpiech przydawał mu kolejnego rzędu wielkości. Ludzie, którzy zgubili identyfikatory i plecaki, błąkali się w panice po terenie koncentu, ale prędzej czy później zbierali się wokół ciężarówek, nawołujących przez głośniki: „Podejdź tutaj, jeżeli nie masz plecaka albo identyfikatora!”. Wojskowi lekarze natychmiast dopadali rannych i poszkodowanych: skręcone kostki, hiperwentylacja, zawały. Młodzi fidowie nieśli na barana starsze prasuur i wiekowych prafraa, którzy nie byli w stanie nadążyć za tłumem. Wpatrzeni w identyfikatory ludzie biegali po omacku, zgodnie z najlepszymi slapstickowymi tradycjami zderzali się, przewracali, rozbijali sobie nosy, kłócili się, kto zawinił. Kilka razy przystanąłem, żeby komuś pomóc, ale zespoły wsparcia były zdumiewająco skuteczne — i dość nieuprzejme, kiedy tłumaczyły mi, że zamiast plątać im się pod nogami, powinienem raczej biec do wyjścia. Dostrzegałem w tym wszystkim rękę Ali. Widząc, że ewakuacja przebiega całkiem sprawnie, przyspieszyłem kroku, przeciąłem rozległą plantację drzew arkuszowych obwieszonych liśćmi, które nigdy nie zostaną zżęte, i skierowałem się do poszarpanego, zawalonego gruzem otworu w murze. Po drugiej stronie, extramuros, snopy światła z latarek cięły kurz, rysując otwór siną bielą. Długie skaczące cienie wyrastały za plecami gramolących się po gruzie deklarantów, którym pomagali żołnierze, oświetlając co bardziej zdradzieckie odcinki przeprawy i pokrzykując na tych, którzy potykali się lub spoglądali na nich lękliwie. Mój identyfikator kazał mi przejść przez tę dziurę, więc tak właśnie zrobiłem, starając się nie myśleć o tysiącletnich kamiennych blokach, po których deptałem, i o deklarantach, którzy je obrabiali i budowali z nich mur.
Ciągnący się za murem łagodnie nachylony odsłonięty teren — miejsce, gdzie chętnie spacerowali okoliczni mieszkańcy — tego wieczoru zmienił się w parking dla wojskowych drumonów: platform na kołach, przykrytych płóciennymi plandekami. W pierwszej chwili zobaczyłem tylko kilka pierwszych, stojących najbliżej dziury w murze i kupy gruzu, ponieważ światło latarek dalej nie sięgało. Identyfikator jednak nalegał, żebym wszedł między nie głębiej, i wtedy dotarło do mnie, że drumony zajmują w tej ciemności powierzchnię chyba mili kwadratowej. Zewsząd dobiegał warkot włączonych silników. Mrok rozpraszała zimna poświata światłopąków, blask sfer w rękach deklarantów i odbijające się w oczach kierowców światełka na deskach rozdzielczych. Same drumony miały pogaszone reflektory.
Coś mnie dogoniło, rozstąpiło się, wyprzedziło mnie z obu stron i pobiegło dalej; bardziej to poczułem, niż usłyszałem — był to oddział Dzwoneczników ubranych w czarne zawoje i bezszelestnie przemierzających noc.
Truchtałem dłuższy czas, klucząc — zgodnie ze wskazaniami identyfikatora — wśród zaparkowanych pojazdów. Po prawej stronie minąłem następny wyłom i towarzyszącą mu górę światła, a chwilę później zza zakrętu muru wyłonił się kolejny. Z obu wylewały się szerokie strumienie deklarantów, nie miałem więc przynajmniej wrażenia, że się spóźniłem. Od czasu do czasu dostrzegałem samotną suur lub fraa, którzy z twarzą podświetloną poświatą identyfikatora zachodzili któryś drumon od tyłu, porównywali jego numer z wyświetlonym na identyfikatorze, a na ich twarzach odmalowywało się narastające przekonanie: tak, to ten. Ze środka wysuwały się ręce, wciągały ich na platformę, słyszałem wymieniane powitania. Wszyscy byli dziwnie radośni. Nie wiedzieli tego, co ja; nie mieli pojęcia, w co się pakujemy.
Fioletowa linia zaprowadziła mnie za ostatni z drumonów, gdzie stał już tylko jeden pojazd dostatecznie duży, żeby pomieścić jakąkolwiek większą komórkę: autokar obklejony fototypami zachwyconych hazardzistów, najprawdopodobniej zarekwirowany w jakimś kasynie. Nie mogłem uwierzyć, że to do niego właśnie mam się udać, ale ilekroć próbowałem go wyminąć, fioletowa strzałka w irytujący sposób zmieniała kierunek i kazała mi zawrócić. Podszedłem więc do drzwi w boku pojazdu i spojrzałem na prowadzące na górę stopnie. Siedział na nich wojskowy kierowca, którego twarz widziałem w poświacie piszczka.
— Erasmas z Edhara? — zapytał, najwyraźniej odebrawszy sygnał z mojego identyfikatora.
— Tak.
— Witam w komórce numer trzysta siedemnaście. — Ruchem głowy kazał mi wejść. — Sześciu jest, pięciu brak — mruknął, kiedy go wymijałem. — Postaw plecak na siedzeniu obok siebie: szybciej wsiądziesz, szybciej wysiądziesz.
W przejściu i na spodniej powierzchni półek na bagaż były zainstalowane świecące paski, rzucające słabą poświatę na siedzenia i zajmujących je ludzi. W środku było pustawo. Pierwsze dwa rzędy zajmowali żołnierze; rozmawiali przez piszczki albo oglądali coś na swoich wyświetlaczach. Pewnie oficerowie, pomyślałem. Potem było kilka rzędów pustych, aż w końcu na zajętym fotelu zobaczyłem znajomą twarz: Sammann, jak zwykle wpatrzony w swój superpiszczek. Podniósł głowę, rozpoznał mnie, ale nie uśmiechnął się, jak to miał w zwyczaju, tylko pospiesznie spuścił wzrok.
W półmroku za jego plecami dostrzegłem kilka foteli z plecakami. Obok każdego z nich widniała pochylona w medytacji łysa głowa.
Zatrzymałem się tak gwałtownie, że mój własny plecak omal mnie nie pociągnął na ziemię. No, stary durniu, chyba jednak wsiadłeś do niewłaściwego autokaru, rozległ się głos w mojej głowie, a moje nogi prawie ruszyły do wyjścia, żeby wynieść mnie na dwór, nim kierowca zamknie drzwi i odetnie mi drogę ucieczki.
Przypomniałem sobie wtedy, że kierowca zwrócił się do mnie po imieniu i kazał mi wsiąść. Spojrzałem na Sammanna — zrobił minę cierpiętnika, z którą tylko ita mógł wyglądać wiarygodnie, i wzruszył ramionami.
Rzuciłem plecak na pusty fotel i usiadłem obok, rzuciwszy wcześniej okiem na twarze Dzwoneczników. Rozpoznałem fraa Ossę, pewuera; suur Vay, która pozszywała mnie do kupy żyłką wędkarską; suur Esmę, która akrobatycznym krokiem przemierzyła plac w Mahshcie, szarżując na snajpera; oraz fraa Gratha, który najpierw osłaniał mnie przed uzbrojonym wodzem gheethów, a potem go rozbroił.
Siedziałem bez ruchu. Nie wiedziałem, jak się przygotować na to, co ma nadejść — ale chciałem, żeby nadeszło jak najszybciej.
Następny do autokaru wsiadł Jesry. Zobaczył to, co ja chwilę wcześniej, i na jego twarzy odbiły się chyba te same emocje, tyle tylko że nieco słabsze: został już przecież wybrany do lotu w kosmos, więc miał prawo spodziewać się czegoś równie wyjątkowego. Mijając mnie, dał mi kuksańca w bark.
— Cieszę się, że jesteśmy razem, mój fraa — powiedział. — Gdybym miał wyparować, to najchętniej w twoim towarzystwie.
— Masz, czego chciałeś — odparłem, wspomniawszy naszą rozmowę podczas apertu.
Niedługo potem dołączył do nas fraa Jaad. Usiadł sam, zaraz za oficerami. Skinął mi głową, odpowiedziałem mu w ten sam sposób, a kiedy usadowił się wygodnie, Dzwonecznicy zaczęli podchodzić do niego jeden po drugim i składać wyrazy uszanowania.
Do autokaru weszło dwoje itów: młoda kobieta i bardzo stary mężczyzna. Przystanęli nad Sammannem i przez kilka długich minut recytowali sobie nawzajem ciągi liczb. Kiedy zacząłem na serio snuć fantazje o trojgu itach w naszej komórce, dwójka nowo przybyłych wyszła. Więcej ich nie zobaczyliśmy.
Fraa Arsibalt stanął między fotelami z przodu pojazdu, obok kierowcy, i przez pół minuty poważnie się zastanawiał, czy nie lepiej wziąć nogi za pas. W końcu jednak wziął niewiarygodnie głęboki wdech, jakby chciał wyssać całe powietrze z autokaru, stanowczym krokiem wszedł głębiej i usiadł za Jesrym.
— Psiakrew, naprawdę mam nadzieję, że doczekam się za to witraża — mruknął.
— Może wolałbyś, żeby nazwali zakon twoim imieniem? — zaproponowałem. — Albo koncent?
— Może być. Pod warunkiem, że takie rzeczy będą jeszcze istniały na Arbre, kiedy Zstąpienie się zakończy.
— Dajże spokój, dla tamtych jesteśmy Hylaejskim Światem Teorycznym! Jak mieliby nas zniszczyć?
— Zmuszając nas do samozagłady.
— Dość tego — wtrącił się Jesry. — Arsibalcie, oficjalnie mianowałeś siebie specjalistą od morale komórki numer trzysta siedemnaście.
Jesry nie wszystko rozumiał z naszej rozmowy, zaczęliśmy mu więc pokrótce relacjonować przebieg ostatniego messalu, kiedy do autokaru władował się Jules Verne Durand, obwieszony najróżniejszymi torbami, butelkami i koszami. Jego obecność w naszej komórce musiała być efektem jakiejś pospiesznej improwizacji: niemożliwe, żeby Ala coś dla niego zaplanowała. Na wstępie oblał się chyba zimnym potem, ale później — jeśli dobrze wyczytałem to z jego twarzy — rozpromienił się.
— Mój imiennik pękłby z dumy! — obwieścił. Przeszedł na sam tył autokaru, przedstawiając się wszystkim członkom komórki numer 317 jako Jules. — W takim towarzystwie z przyjemnością umrę z głodu.
— Niezłego musi mieć imiennika — mruknął Jesry, kiedy Jules nas minął.
— Podczas naszych rozlicznych przygód chętnie ci o nim opowiem, przyjacielu — odparł Jules, który najwyraźniej usłyszał jego uwagę. Laterryjczycy musieli mieć niezły słuch.
— Dziesięciu jest, jednego brakuje! — zawołał kierowca do kogoś, kto stał przy drzwiach.
— To komplet — zabrzmiał znajomy głos. — Jedziemy!
I do autokaru wskoczył Lio. Drzwi zamknęły się za nim z sykiem i pojazd ruszył. Lio, podobnie jak przed chwilą Jules, przeszedł przez cały autokar, utrzymując równowagę nawet na największych wybojach. Tych, których jeszcze nie znał, przywitał uściskiem dłoni; starym kompanom spod edharskiego zegara mało nie zmiażdżył żeber w uścisku; Dzwonecznikom po prostu się ukłonił — chociaż zauważyłem, że fraa Ossa skłonił mu się głębiej i bardziej oficjalnie niż Lio jemu. To był dla mnie pierwszy sygnał, że Lio jest szefem naszej komórki.
Po dwudziestu minutach znaleźliśmy się na aerodromie. Wojskowa eskorta bardzo przyspieszyła nasz przejazd, obeszło się też bez zbędnych formalności, sprawdzania biletów, kontroli bezpieczeństwa: wjechaliśmy przez strzeżoną bramę prosto na pas dojazdowy i zatrzymaliśmy się przy wojskowym aeroplanie transportowym, który na tę noc przystosowano do przewozu pasażerów. Oficerowie jadący z nami autokarem mieli stanowić naszą załogę. Wysiedliśmy gęsiego, przeszliśmy dziesięć kroków i po podstawionych do burty aeroplanu schodkach weszliśmy na pokład.
Nie byłem szczęśliwy, nie byłem smutny, ale przede wszystkim wcale nie byłem zaskoczony. Teraz już doskonale rozumiałem logikę, jaką kierowała się Ala. Kiedy już pogodziła się z tym, że musi podjąć „straszną decyzję”, nie pozostało jej nic innego, jak doprowadzić plan do końca i wrzucić wszystkich, których lubi, do jednej komórki. Wiele ryzykowała: gdybyśmy wszyscy przepadli, do końca życia dręczyłyby ją wyrzuty sumienia. Ale dzięki temu zmniejszyła ryzyko, jakie my ponosiliśmy: byliśmy razem i mogliśmy sobie pomagać, a gdybyśmy zginęli, to w doborowym towarzystwie.
— Mógłbym przesłać wiadomość suur Ali? — zapytałem Sammanna, kiedy zajęliśmy miejsca, a silniki rozkręciły się na tyle, żeby zagłuszyć moje słowa. — Chciałem jej powiedzieć, że dobrze zrobiła.
— Nie ma sprawy — odparł Sammann. — Coś jeszcze? Wiesz, mam otwarty kanał…
Zastanowiłem się. Tyle mogłem jej powiedzieć. Tyle powinienem…
— Prywatny? — zapytałem.
— Bądź rozsądny.
— W takim razie nie. Nic więcej.
Sammann wzruszył ramionami i znowu zapatrzył się w piszczek. Aeroplan gwałtownie ruszył. Zapadłem się w fotelu, namacałem w ciemności zimne części sprzączki i zapiąłem pas.