Coś gniotło mnie w plecy. Popychało do przodu. Niedobrze. Nie, to tylko grawitacja (albo jakaś jej rozsądna namiastka) przyciskała mnie do twardej i płaskiej powierzchni. Było mi makabrycznie zimno. Zacząłem się trząść.
— Tętno i oddech wracają do normy — powiedział ktoś po orthyjsku. — Natlenienie krwi rośnie. — Jules tłumaczył na jakiś obcy język. — Temperatura ciała wzrasta do poziomu umożliwiającego odzyskanie świadomości.
To chyba o mojej świadomości mówili. Otworzyłem oczy. Oślepiające światło przygasło. Znajdowałem się w małym, ale całkiem sympatycznym pokoju. Jules Verne Durand siedział na skraju mojego łóżka, czyściutki i elegancki. Jego wygląd bardziej niż wszystko inne uświadomił mi, że musiało minąć sporo czasu. Byłem podłączony do mnóstwa przyrządów. Pod nosem miałem przypiętą rurkę, z której dmuchało czymś zimnym, suchym i pachnącym. Lekarz — Arbryjczyk! — spoglądał to na mnie, to na piszczek. Kobieta w białym kitlu (Laterryjka) przyglądała się nam, obsługując aparaturę, która pompowała ciepłą wodę do… No dobrze, nawet gdybym wam powiedział, najpierw byście mi nie uwierzyli, a potem pożałowali, że nie zachowałem szczegółów dla siebie.
— Masz wiele pytań, przyjacielu — powiedział Jules. — Radziłbym ci jednak poczekać, aż…
— Wyliże się — oznajmił Arbryjczyk. Był ubrany w zawój i sznur i też miał rurę przymocowaną pod nosem. Spojrzał na mnie badawczo. — Wszystko jest z tobą w porządku, ja przynajmniej niczego niepokojącego nie widzę. Jak się czujesz?
— Potwornie marznę.
— To się zmieni. Pamiętasz, jak się nazywasz?
— Fraa Erasmas z Edhara.
— Wiesz, gdzie jesteś?
— Domyślam się, że w jednej z kul na Daban Urnudzie. Ale nie wszystko jest dla mnie jasne.
— Ja jestem fraa Sildanic z Rambalfa. Muszę się teraz zająć twoimi towarzyszami. Julesa potrzebuję jako tłumacza. Zabieram też doktor Guo, by nadzorowała proces ogrzewania ciał. A właśnie… To też będzie nam potrzebne.
Doktor Guo podkreśliła wagę jego słów w najbardziej dramatyczny sposób, jaki można sobie wyobrazić: stojąc w nogach łóżka, sięgnęła pod mój koc i wyciągnęła nagrzewacz. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów wyrwało mi się z ust religijne przekleństwo.
— Przykro mi — powiedział fraa Sildanic.
— Przeżyję.
— Twoje pytania na razie pozostaną bez odpowiedzi, ale jest tu ktoś, kto chyba z chęcią wszystko ci wytłumaczy.
Wyszli we troje. W drzwiach mignął mi przyjemny widok: jakiś akwen, mnóstwo zieleni… Przesłoniła go czyjaś drobna sylwetka, która biegiem wpadła do pokoju.
Ala rzuciła się na łóżko i przywarła do mnie z płaczem.
Ona szlochała, a ja się trząsłem. Pierwsze pół godziny mieliśmy wypełnione rozgrzewaniem mnie i uspokajaniem jej. Stworzyliśmy zgrany duet: Ala znakomicie mnie rozgrzewała, a jej z kolei pomagało wykorzystanie mnie w charakterze materaca. Podczas dreszczy, od których trzeszczały mi kości (szczytowy moment drżączki przypadł mniej więcej po kwadransie), wczepiła się we mnie jak w kolejkę górską w lunaparku; tylko dzięki niej nie zsunąłem się, wibrując, z łóżka. W końcu dreszcze ustąpiły i doświadczyłem zgoła innego medycznego fenomenu, którego jednak nie mogę w tym miejscu opisać, gdyż drastycznie zmieniłbym charakter mojej opowieści.
— Świetnie — powiedziała Ala. — Będę mogła zameldować fraa Sildanicowi, że krew dociera już normalnie do wszystkich zakamarków twojego ciała.
Tak brzmiało pierwsze wypowiedziane przez nią pełne zdanie. Była przy mnie od półtorej godziny. Parsknąłem śmiechem.
— Myślałem, że jestem w niebie, ale w niebie nie mielibyście czegoś takiego. — Delikatnie postukałem w rurkę pod jej nosem. Prychnęła i odtrąciła moją rękę. — To tlen z Arbre?
— Oczywiście.
— Skąd się tu wziął? I skąd ty się tu wzięłaś?
Westchnęła, widząc moją determinację w zadawaniu nudnych pytań. Dźwignęła się na rękach i usiadła na mnie okrakiem. Sięgnęła po poduszkę, oparła się na niej wygodnie, poprawiła rurkę pod nosem, a kiedy na mnie spojrzała, hipoteza Jednak jestem w niebie! znów wydała mi się niezwykle atrakcyjna. Ale to niemożliwe. Na niebo trzeba sobie zasłużyć.
— Po tym, jak was wystrzeliliśmy, Piedestał zesztabował wszystkie instalacje startowe.
— Wiem o tym.
— A, rzeczywiście. Zapomniałam… Mieliście dobry widok. Wywnioskowaliśmy z tego, że wystrzelenie dwustu rakiet naraz bardzo ich rozzłościło, ale dali się nabrać na ten nadmuchiwany wabik, który odpaliliście z orbity. Przysłali nam szczegółowe fototypy jego szczątków. Ależ wtedy triumfowali!
— Może tylko udawali, że dali się nabrać?
— Przyszło nam to do głowy, ale nie zapominaj, że parę dni później udało wam się wejść na Daban Urnuda jakby nigdy nic.
— No, aż takie proste to nie było! — Chciałem się roześmiać, ale nie było to łatwe, kiedy Ala siedziała mi na brzuchu.
— Oczywiście, zmierzałam do tego…
— Że Piedestał nie powziął żadnych nadzwyczajnych środków ostrożności. Dali się zaskoczyć.
— No właśnie. Wyobraź to sobie: najpierw upajają się swoim zwycięstwem, a chwilę później okazuje się, że ktoś im popsuł Wypalacz Światów, pozabijał ludzi… Arbryjscy komandosi zajęli jeden z dwunastu wierzchołków dwudziestościanu.
— Jejku… To Dzwonecznicy tak się spisali?
— Zakradli się do Wypalacza i podłożyli w nim trzy z czterech profilowanych ładunków wybuchowych, po czym skierowali się do pewnego okna…
— Jak to okna?
— Ten wierzchołek pełni rolę ośrodka dowodzenia Wypalaczem Światów i magazynu wszystkiego, co się z nim wiąże. Mają tam salę konferencyjną, której okna wychodzą prosto na bombę. Wygląda na to, że Ossa i pozostali wybrali ją sobie na punkt zborny, ale po drodze zostali zauważeni i napadnięci przez mechaników zajętych konserwacją Wypalacza. Mechanicy mieli skafandry próżniowe, ale byli nieuzbrojeni.
— To tak jak Dzwonecznicy.
Ala spojrzała na mnie pobłażliwie. Może z odrobiną czułości.
— No dobrze, wiem: Dzwonecznicy nie potrzebują broni — przyznałem.
— Skafandry używane przez Geometrów są miękkie. A nasze twarde. Resztę sam sobie dośpiewaj.
— Rozumiem. Chyba wolałbym nie dośpiewywać. Ale wyobrażam sobie, jak to się skończyło.
— Suur Vay zginęła. Wzięła na siebie pięciu przeciwników, z których jeden, jak się okazało, miał przy sobie przecinak plazmowy. Paskudna sprawa… Zginęła, zabrała ze sobą do grobu całą piątkę, a dzięki jej interwencji reszta Dzwoneczników dotarła do tego okna.
Uczciliśmy śmierć suur Vay chwilą ciszy.
— Pomyśl tylko, jak to musiało wyglądać z punktu widzenia tych wszystkich szych w sali konferencyjnej — podjęła Ala. — Widzą całą masę płonących ciał i nic nie mogą na to poradzić, a tymczasem fraa Ossa podlatuje do okna i przykleja profilowany ładunek wybuchowy bezpośrednio do szyby. Nie wiedzą, co to jest. Fraa Ossa wykonuje jakiś gest i Wypalacz Światów eksploduje w trzech miejscach jednocześnie. Zostaje wysadzony główny detonator, bezwładnościowy system naprowadzania i zbiorniki paliwa. Zwłaszcza zbiorniki wybuchają z ogromnym impetem.
— Zauważyliśmy.
— Odłamek zabija fraa Gratha.
— Do licha! — Oczy mnie zapiekły. — Własnym ciałem osłaniał mnie przed pociskami…
— Wiem — powiedziała półgłosem Ala.
Znowu na moment umilkliśmy.
— Szychy już wiedzą, co Ossa przylepił im do szyby. Otwierają śluzę i do środka wchodzi Esma. Ossa nie rusza się z miejsca; jest pistoletem, który mają przystawiony do głowy. Esma nie zdejmuje kombinezonu. Zgarnia wszystkich napotkanych Geometrów do konferencyjnej, zamyka drzwi, a następnie spawa je na trwałe proszkiem saunta Loya. Dopiero teraz Ossa do niej dołącza. Ma ze sobą ładunek wybuchowy. Podobnie, za pomocą proszku, odcinają cały wierzchołek od reszty statku. Detonują ładunek w taki sposób, że większość powietrza ulatuje w przestrzeń kosmiczną. Nikt nie może się do nich zbliżyć bez skafandra. Zaszywają się we dwójkę w jednym z nielicznych hermetyzowanych pomieszczeń, z których powietrze się nie ulotniło. Zapas tlenu w zbiornikach kombinezonów kończy się, zdejmują je więc i mają takie same objawy jak wy wszyscy.
— No właśnie… Z czego to się bierze?
Ala wzruszyła ramionami.
— Hemoglobina to nie jest pierwsza lepsza molekuła, tylko precyzyjny mechanizm, idealnie dostosowany do swoich zadań: przenoszenia tlenu z płuc do wszystkich komórek ciała. Jeżeli dasz jej tlen, który się różni odrobinę od tego normalnego, hemoglobina nie wyłączy się zupełnie, ale będzie działać słabiej. Przypomina to trochę chorobę wysokościową: zadyszka, senność, otępienie.
— Halucynacje?
— Niewykluczone. Czemu pytasz? Miałeś jakieś zwidy?
— Nieważne. Jak to możliwe, że Jules może normalnie oddychać arbryjskim powietrzem?
— Człowiek się przyzwyczaja. Aklimatyzuje. Organizm zaczyna produkować więcej czerwonych krwinek i po tygodniu, dwóch można normalnie funkcjonować. Niektórzy pasażerowie Daban Urnuda rzadko opuszczają macierzyste kule i źle się czują nawet w obszarach wspólnych, gdzie atmosfera jest przemieszana. Ale inni znoszą to doskonale.
— Tak jak ta Fthozyjka, która wpuściła nas do środka przez obserwatorium.
— Na przykład. Kiedy zobaczyła, że się dławicie i zaczynacie tracić przytomność, zorientowała się, co jest grane, i wszczęła alarm.
— Naprawdę?
Znowu posłała mi to pobłażliwie czułe spojrzenie.
— A co, myślałeś, że niepostrzeżenie zakradliście się na pokład?
— No… właściwie, to tak.
Wzięła mnie za rękę i pocałowała ją.
— Twoje ego powinno być w pełni usatysfakcjonowane tym, co naprawdę osiągnęliście. Ludzie długo jeszcze będą was za to fetować.
— Rozumiem. — Pomyślałem, że najwyższy czas zmienić temat i nie skupiać się zbytnio na moim ego. — Fthozyjka włączyła alarm.
— Zgadza się. Po tym, co zrobili Dzwonecznicy, alarmy rozdzwoniły się dosłownie wszędzie. Ratownicy zajrzeli także do obserwatorium, gdzie zastali was żywych, chociaż nieprzytomnych. Mieliście szczęście, że tutejsi lekarze wiedzą, jak sobie z tym radzić: podali wam tlen. Pomogło, ale nie mieli pewności, co się z wami dzieje. Nigdy przedtem nie leczyli Arbryjczyków i obawiali się, że może u was dojść do trwałych uszkodzeń mózgu. A ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony… położyli was na lód i wstawili do komory hiperbarycznej.
— Na lód?
— Dosłownie. Schłodzili was, żeby ograniczyć uszkodzenia mózgu, i starali się natlenić wam krew laterryjskim powietrzem. Byłeś nieprzytomny przez tydzień.
— Co się stało z Ossą i Esmą zamkniętymi w wierzchołku?
Ala odczekała długą chwilę, zanim odparła:
— No cóż, Ras… zginęli. Urnudczycy ustalili, gdzie się schowali. Wysadzili kawał ściany. Powietrze uleciało.
Przez minutę leżałem bez ruchu, milcząc.
— Przynajmniej zginęli jak prawdziwi Dzwonecznicy.
— To prawda.
Zaśmiałem się, choć wcale nie wesoło.
— A ja, jak prawdziwy nie-Dzwonecznik, przeżyłem.
— Ja się z tego cieszę.
I Ala znów się rozpłakała — nie ze smutku po śmierci Dzwoneczników i nie z radości, że reszta z nas przeżyła, ale ze wstydu i bólu, że to ona skazała nas na los, który mógł nam przynieść zagładę. Odpowiedzialność, jaką ją obarczono, i bezlitosna logika sytuacji nie pozostawiły jej innego wyjścia niż podjęcie Strasznej Decyzji. Do końca życia — które, miałem nadzieję, będzie naszym wspólnym życiem — miała się z tego powodu budzić w środku nocy zlana zimnym potem. W walce z tym bólem była skazana na samotność; mało kto z tych, którym mogła o nim opowiedzieć, zechciałby jej współczuć.
Posłałaś swoich przyjaciół na śmierć, tak? A sama siedziałaś sobie bezpiecznie na dole?!
To musiało zostać między nami. Na zawsze.
Wyśliznąłem się spod niej i przytuliłem ją. Kiedy uznałem, że możemy wrócić do przerwanej opowieści, zagadnąłem:
— Jak długo wytrzymali Ossa i Esma zamknięci w tamtym pokoju, zanim… zanim to się stało?
— Dwa dni.
— Dwa dni?!
— Ludzie z Piedestału podejrzewali, że mogli zaminować okolicę i że Dzwoneczników może być więcej. Coś jednak musieli zrobić, bo zakładnikom zaczynało brakować powietrza. Mogli albo zacząć działać, albo patrzeć, jak ich rodacy umierają.
— Byli śmiertelnie przerażeni.
— Tak myślę. Chociaż… może nie tyle przerażeni, ile wstrząśnięci. Najpierw myśleli, że jesteśmy na amen zamknięci w Tredegarhu, do którego udało im się przeniknąć. Potem, kiedy zdemaskowaliście Julesa Verne Duranda, stracili swoje oczy i uszy na Arbre, a konwoks nagle się rozproszył. Inne duże koncerny też poszły w rozsypkę i powstał antyrój.
— To był doskonały pomysł! Kto na niego wpadł?
Zarumieniła się i z trudem powstrzymała uśmiech, ale nie była zachwycona tym, że rozmowa schodzi na jej temat i mówiła dalej:
— Pomyśl: największy lęk budzą w nich milenaryści. Inkanterzy. Z pewnością zauważyli, że wszystkie matemy tysiącletnie opustoszały. Gdzie w takim razie podziali się tysięcznicy? Co knują? I nagle bum! Dwieście pocisków. Coś okropnego. Mnóstwo danych do obrobienia, miriady odłamków, które trzeba obserwować. Kiedy wydaje im się, że namierzyli statek, on nagle eksploduje. Wtedy myślą, że cudem uniknęli najazdu. Po czym parę dni później dochodzi do przerażającego, niszczycielskiego ataku na ich największy atut strategiczny. Przez kolejne dwa dni nie są w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o zakładnikach. Tymczasem jacyś inni faceci w czarnych kombinezonach pakują im się na statek i udaje się ich złapać tylko dlatego, że nie są w stanie oddychać tutejszym powietrzem…
— Nas też wzięli za Dzwoneczników?
— A co ty byś pomyślał na ich miejscu? Najgorsza była chyba świadomość, że nie mają pojęcia, ilu was tam jeszcze może być. Może setka, w dodatku uzbrojona po zęby? Efekt był taki, że…
— Zdecydowali się negocjować.
— Właśnie. Zaproponowali rozmowy czwórstronne: Piedestał, Opoka i oba magisteria.
— Przepraszam, co takiego?
— Magisteria.
— Czyli…?
— Tak, to się już stało po waszym odlocie. Jednym magisterium jest państwo sekularne, drugim świat matemowy. Antyrój. Wspólnie… jak by to…
— Rządzą światem?
— Można tak powiedzieć. — Ala wzruszyła ramionami. — Przynajmniej dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.
— Czy ty przez przypadek też należysz do grona tych, którzy dzisiaj rządzą światem?
— Przyleciałam tutaj, prawda?
— Wchodzisz w skład delegacji?
— Jestem pomagierem. Adiutantem. Załapałam się tylko dlatego, że armia mnie lubi. Uważają, że jestem w porządku.
Miałem ochotę zasugerować inne, znacznie lepsze wytłumaczenie — takie mianowicie, że to dzięki niej misja komórki numer 317 zakończyła się powodzeniem — ale wyczytała to z mojej twarzy i spuściła wzrok. Nie chciała o tym słuchać.
— Jest nas czterdzieścioro ośmioro — dodała pospiesznie. — Przywieźliśmy lekarzy. I tlen.
— A jedzenie?
— No pewnie!
— Jak się tu dostaliście?
— Geometrzy nas przywieźli. A kiedy trafiliśmy na Daban Urnuda,przyszliśmy prosto tutaj.
— Hmm… Nie powinienem był wspominać o jedzeniu.
— Głodny jesteś? — spytała takim tonem, jakby ją to dziwiło.
— Oczywiście!
— No to czemu nic nie mówisz…? Przywieźliśmy wam pięć koszy najlepszego jedzenia!
— Dlaczego pięć?
— Po jednym dla każdego. Poza Julesem rzecz jasna, bo on i tak opycha się bez naszej pomocy.
— Aha… Posłuchaj, mogłabyś wymienić imiona tej piątki? Chciałbym się upewnić, że z moim mózgiem wszystko w porządku…
— Ty, Lio, Jesry, Arsibalt i Sammann.
— No tak… A co z Jaadem?
Ala zrobiła tak przerażoną minę, że mój instynkt społeczny wziął górę nad zdrowym rozsądkiem i czym prędzej zacząłem się wycofywać:
— Wybacz, Alu, ja naprawdę wiele przeszedłem i nie wszystko dobrze pamiętam…
— Nie, to ty mi wybacz. To rzeczywiście może być skutek traumy. Zadrżała, zaczęła się krzywić, ale zapanowała nad mimiką. Rozpogodziła się.
— Jak to? O jakiej traumie mówisz?
— Patrzyłeś, jak się oddala. Wiedziałeś, co się z nim stało.
— Kiedy patrzyłem, jak się oddala?
— Po starcie nie odzyskał przytomności — odparła półgłosem. — Widzieliście, jak zderzył się z ładunkiem. Sczepił się z nim. Chciałeś do niego podlecieć, pomóc mu, ale to nie było takie proste. Kotwiczka chybiła. Mieliście coraz mniej czasu. Arsibalt przyszedł ci z pomocą, ale w tym samym momencie omal nie zderzyłeś się z reaktorem. Jaad odleciał. Wpadł w atmosferę i spłonął nad Arbre.
— No tak — przytaknąłem. — Jak mogłem o tym zapomnieć?
Moje słowa ociekały sarkazmem rzecz jasna, ale cały czas obserwowałem twarz Ali. Ostatnie wydarzenia w moim życiu sprawiły, że byłem wyczulony na niuanse jej mimiki jak na nic innego w Pięciu Znanych Kosmosach.
Wierzyła… Więcej: wiedziała, że to, co mi powiedziała, jest prawdą.
A na Arbre na pewno znajdą się zapisy potwierdzające jej słowa.