Dynastia: (1) (Extramuros) Ród, w którym władza i majątek przechodzi z rodzica na dziecko. (2) (Intramuros) Chronologiczny ciąg deklarantów, którzy przed reformami Trzeciej Łupieży nabyli i zatrzymali własność wykraczającą poza zawój, sznur i sferę i przed śmiercią przekazywali je wybranemu dziedzicowi. Majątek (patrz: Funda) zgromadzony przez niektóre dynastie, oraz plotki na jego temat stworzyły podwaliny ikonografii baudyjskiej. Eliminacja dynastii stanowiła jeden z elementów reform przeprowadzonych po Trzeciej Łupieży.
Cokolwiek by powiedzieć o jego zamożnych przodkach, sam fraa Shuf nie miał dużego majątku ani żadnych planów. Było to oczywiste dla każdego, kto zszedł po kamiennych schodach do piwnicy siedziby, którą Shuf zaczął budować, a jego następcy dokończyli. Napisałem „piwnicy”, ale należałoby raczej mówić o pewnej liczbie piwnic (nigdy ich nie liczyłem), posklejanych cementem i tworzącym graf, którego nikt nie ogarniał. W pewnym sensie było to osiągnięcie godne podziwu — zmieścić taki labirynt pod tak niewielkim budynkiem. Arsibalt (oczywiście) miał gotowe wyjaśnienie: Shuf wybrał kamieniarstwo jako profesję i rozpoczął budowę około roku tysiąc dwusetnego, traktując ją jako ekscentryczną rozrywkę. Zamierzał zbudować wąską wieżę z jednym pokojem na górze, w którym samotny deklarant mógłby bez przeszkód medytować. Ukończywszy prace, przekazał budowlę swojemu fidowi, ten jednak zauważył, że wieża się przechyla, i poświęcił pół życia na wymianę fundamentów — delikatną robotę, wymagającą podkopywania istniejącej budowli i wbijania olbrzymich kamiennych bloków w tak wykopane dziury. W ten sposób fundamenty rozrosły się ponad miarę, a fid oddał wieżę swojemu następcy. Ów dołożył do niej swoją porcję wykopów, fundamentów i murów oporowych. Trwało to przez kilka pokoleń, aż dynastia zgromadziła majątek, który przestał się mieścić w wieży, i okazało się, że potrzebny jest jakiś magazyn. Wtedy stare fundamenty zostały na nowo odkryte, odkopane, podmurowane, poszerzone, zaopatrzone w prawdziwe podłogi i stropy. Jedną z paskudnych cech dynastii był fakt, że bogaci deklaranci mogli się wyręczać mniej bogatymi, pracującymi dla nich w zamian za lepsze jedzenie, lepsze picie i lepszy dach nad głową.
Zanim setki lat po Trzeciej Łupieży Zreformowani Faanowie Starzy zaczęli się zakradać do ruin Fundy Shufa, natura upomniała się o stare piwnice. Nie rozumiałem, jak to się mogło stać, że ziemia wdarła się do środka i tak grubą warstwą pokryła posadzki; przez swoją powolność był to proces niepojęty dla człowieka. ZFS, którzy z takim zaangażowaniem wyremontowali nadziemną część budowli, prawie zupełnie zignorowali piwnice. Na dole, na prawo od wejścia, przy samych schodach znajdowało się pomieszczenie, w którym trzymali wino i srebrną zastawę, używaną tylko przy wyjątkowych okazjach. Dalej podziemia pozostawały niezbadane.
Arsibalt — jakby przecząc powszechnej opinii na jego temat — stał się ich zapalonym eksploratorem. W bibliotece znalazł wiekowe plany piwnic, zaopatrzył się w oskard i szuflę i zaczął szukać sklepionego lochu, który miał się znajdować na niższym poziomie i zawierać całe złoto zgromadzone przez dynastię Shufa. Jeżeli takie miejsce naprawdę istniało, z pewnością zostało odkryte i opróżnione podczas Trzeciej Łupieży, ale ponowne odnalezienie go byłoby interesujące. I na pewno dobrze zrobiłoby ZFS, bo w ostatnich latach wśród deklarantów z innych zakonów coraz częściej słyszało się o tym, że w podziemiach Fundy Faanowie odkryli (lub gromadzą) wielkie bogactwa. Gdyby Arsibalt odnalazł skarbiec, mógłby zaprosić wszystkich chętnych do odwiedzenia go i w ten sposób uciszyć plotki. Nie spieszył się jednak (jak zwykle) i nikt nie spodziewał się po nim żadnych konkretów, przynajmniej dopóki nie osiwieje. Od czasu do czasu wracał tylko ciężkim krokiem na naszą stronę mostu, brudny jak nieszczęście, i zostawiał w wannie gruby osad mułu — po tym poznawaliśmy, że zakończył kolejną ekspedycję badawczą.
Zdziwiłem się więc, kiedy sprowadził mnie po schodach do piwnicy, skręcił w lewo zamiast w prawo, zagłębił się w kręty korytarz, który miejscami wydawał się dla niego zbyt wąski, i pokazał mi zardzewiałą klapę w podłodze brudnego, cuchnącego wilgocią pomieszczenia. Podniósł ją, odsłaniając dziurę w ziemi i składaną aluminiową drabinę, którą podprowadził gdzieś z koncentu.
— Musiałem spiłować jej nogi… — przyznał się. — Ale tylko troszeczkę. Strop jest niski. Idź pierwszy.
Legendarny skarbiec okazał się szeroki i wysoki na szerokość rozpostartych ramion. Posadzkę stanowiło klepisko, na którym Arsibalt rozpostarł poliplastową płachtę, żeby drobiazgi („takie jak twój kościsty tyłek, Ras”) mogły bez przeszkód spocząć, nie chłonąc wilgoci z ziemi. No i oczywiście nie było żadnego skarbu, tylko mnóstwo napisów wyrytych na ścianach przez rozczarowanych slogów.
Nie znałem drugiego równie paskudnego, miejsca do pracy, ale też nie mieliśmy wyboru. Nie mogłem siedzieć przez całą noc na sienniku i z zawojem narzuconym na głowę oglądać zakazanej tabliczki. Zastosowaliśmy najstarszą sztuczkę na świecie — i to niemal dosłownie. W starej bibliotece Tulia wygrzebała grubaśną, wiekową księgę, której przez jedenaście stuleci nikt nie zdejmował z półki: zbiór artykułów z teoryki cząstek elementarnych, niezwykle modnej w okresie od dwa tysiące trzysetnego do dwa tysiące sześćsetnego, zanim fraa Fenabrast udowodnił, że jest to jedno wielkie nieporozumienie. Powycinaliśmy koła w tylu kartach księgi, aż utworzyło się zagłębienie mieszczące tabliczkę mnemoniczną. Lio zabrał ją na dziedziniec Protektora w stercie innych książek, a w porze kolacji przyniósł z powrotem, znacznie cięższą, i oddał mnie. Następnego dnia przy śniadaniu przekazałem ją Arsibaltowi, który przy kolacji poinformował mnie, że tabliczka dotarła na miejsce.
— Już ją nawet trochę obejrzałem — zdradził mi.
— I czego się dowiedziałeś?
— Że itowie bardzo przykładają się do czyszczenia Oka Clesthyry: jeden z nich codziennie je odkurza. Czasem zjada na górze drugie śniadanie.
— To miłe miejsce na posiłek. Ale myślałem raczej o zapisie nocnych obserwacji.
— Zostawiam je tobie.
Teraz potrzebowałem już tylko pretekstu pozwalającego mi jak najczęściej odwiedzać Fundę Shufa. Przynajmniej tym razem polityka zadziałała na moją korzyść. Ci, którzy krzywo patrzyli na remont Fundy, podejrzewali, że ZFS w jakiś cwany sposób próbują uzyskać nienależne im korzyści. Gdyby ich o to zapytać wprost, Faanowie odpowiedzieliby, że każdy ma prawo tam bywać i pracować — ale nikt z Nowego Kręgu, a już zwłaszcza nikt od saunta Edhara się do tego nie kwapił. Wynikało to po części z tradycyjnej rywalizacji między zakonami, po części zaś z niedawnych wydarzeń.
— Jak traktują cię twoi nowi bracia i siostry? — zapytała mnie któregoś dnia Tulia, kiedy wychodziliśmy z tumu po certyfiku.
Ton jej głosu nie był milusi i troskliwy, lecz raczej ciekawsko-analityczny. Odwróciłem się i zacząłem iść przed nią tyłem, żeby patrzeć jej w oczy. Zirytowana uniosła brwi. Za miesiąc miała osiągnąć pełnoletność i będzie mogła angażować się w romanse, nie naruszając Dyscypliny. Nasza znajomość stawała się trochę niezręczna.
— Czemu pytasz? Powiedz.
— Przestań robić z siebie widowisko, to ci powiem.
Nie wiedziałem, że robię z siebie widowisko. Odwróciłem się i zrównałem z nią.
— Pojawiły się nowe głosy — poinformowała mnie Tulia. — Odrzucenie Orola miałoby być odwetem za jego politykierstwo w czasie kwalifików.
— Też coś! — prychnąłem.
Chwilowo nie umiałem się zdobyć na bardziej elokwentną wypowiedź, więc przestałem się odzywać. W życiu nie słyszałem podobnej bzdury. Jeżeli kradzież miodu i wymienienie go na czarnym rynku na zakazany Dyscypliną towar nie wystarczały do odrzucenia, to co zostawało? Mimo to…
— Takie pomysły są najgorsze — stwierdziłem. — Jakaś mała, podła cząstka twojego mózgu chce w nie wierzyć, mimo że druga, większa część, w oparciu o logikę rozwala je na drobne kawałki.
— Wiesz, niektórym edharczykom nie przeszkadza, kiedy ta mała, podła cząstka bierze górę nad tą drugą, logiczną. Nie chcą wierzyć w miód i szpilołap. Podobno Orolo zawarł trójstronny pakt: Arsibalt trafił do ZFS w zamian za…
— Dość. Nie chcę tego słyszeć.
— Ty wiesz, co naprawdę zrobił Orolo, i łatwiej jest ci się z tym pogodzić. Ale inni… To nie takie proste. Wolą mówić o spisku politycznym i udawać, że sprawa miodu nie istnieje.
— Nawet ja nie zarzuciłbym suur Trestanas takiego cynizmu. — Kątem oka widziałem, jak Tulia spogląda na mnie z zaciekawieniem. — No dobrze, powiem tak: wątpię, żeby suur Trestanas brała udział w jakimś spisku. Ona jest po prostu złym człowiekiem.
To chyba Tulii wystarczyło.
— Posłuchaj — ciągnąłem. — Orolo lubił powtarzać, że koncent tym się tylko różni od extramuros, że jest w nim mniej świecidełek. Nie rozumiałem go wtedy, ale teraz, kiedy go zabrakło, wiem, o co mu chodziło. Nasza wiedza nie sprawia, że stajemy się mądrzejsi czy lepsi; potrafimy być równie wredni jak ci slogowie, którzy dla zabawy pobili Lio i Arsibalta.
— Orolo miał na to jakąś odpowiedź?
— Tak mi się wydaje. Próbował mi to wyjaśnić podczas apertu. Powinniśmy szukać rzeczy pięknych, bo piękno to taki promień światła z… z…
— Z prawdziwego świata? Z Hylaejskiego Świata Teorycznego?
Znowu nie umiałem nic wyczytać z jej twarzy. Chciała sprawdzić, czy wierzę w takie rzeczy — a ja chciałem się dowiedzieć, czy ona w nie wierzy. Doszedłem do wniosku, że to jednak ona więcej ryzykuje: mnie, jako edharczykowi, przyznanie się mogło ujść na sucho.
— Tak — przytaknąłem. — Nie wiem, czy tak by go nazwał, ale o to mu właśnie chodziło.
— Cóż… — mruknęła Tulia po chwili zastanowienia. — To chyba lepsze niż poszukiwanie coraz to nowych teorii spiskowych.
To jeszcze niewiele znaczy, pomyślałem, ale zachowałem to spostrzeżenie dla siebie. Decyzja Tulii o przystąpieniu do Nowego Kręgu była decyzją prawdziwą i miała swoje konsekwencje — między innymi taką, że musiała mieć się na baczności, wdając się w dyskusje o HŚT i podobnych ideach, które w Kręgu uznawano za przesądy. Mogła sobie w nie wierzyć, ale nie powinna się z tym zdradzać, ja zaś byłbym nietaktowny, próbując z niej coś wyciągnąć.
Znalazłem jednak wymarzony pretekst do kręcenia się w pobliżu Fundy Shufa: korzystając ze stałego zaproszenia ZFS, mogłem udawać pojednawcę, chcącego doprowadzić do zgody między zakonami.
Codziennie po śniadaniu szedłem na wykład, zwykle w towarzystwie Barba, z którym potem aż do certyfiku siedziałem nad problemami i dowodami. Po obiedzie udawałem się na łąkę, w rejon planowanej przeze mnie i Lio bitwy chwastów, i przez jakiś czas pracowałem tam — lub udawałem, że pracuję. Cały czas miałem na oku wykuszowe okno Fundy Shufa, stojącej na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Na parapecie tego okna Arsibalt trzymał zwykle stos książek, żeby mieć je w zasięgu ręki, kiedy zasiadał w swoim ulubionym fotelu. Jeżeli w Fundzie był ktoś jeszcze, Arsibalt odwracał książki grzbietami do okna; z łąki dobrze było widać ich pociemniałe oprawy. Kiedy zostawał sam, kładł książki w taki sposób, że widziałem jasne krawędzie stronic. Przerywałem wtedy pracę, zabierałem ze swojej niszy zapiski teoryczne, pokonywałem most i przechodziłem przez zagajnik drzew arkuszowych, kierując się do Fundy Shufa, jakbym tam zamierzał oddawać się nauce. Chwilę później lądowałem w lochu pod piwnicami, siadałem po turecku na płachcie i zabierałem się do pracy z tabliczką. Przed wyjściem na górę czekałem na kolejny sygnał: jeżeli ktoś obcy pojawił się w Fundzie, Arsibalt zamykał drzwi do piwnicy; dopóki siedział sam — zostawiał je uchylone.
Jedną z wielu zalet tabliczek fotomnemonicznych, które odróżniały je od zwyczajnych fototypów, był fakt, że emanowały własne światło, dzięki czemu można było je oglądać nawet po ciemku. Ta tabliczka zaczynała się i kończyła światłem słonecznym; kiedy cofnąłem zapis do samego początku, stała się jednolitą plamą białego światła z lekko błękitnawym odcieniem: tak zarejestrował się na niej obraz nieba po tym, jak aktywowałem ją na szczycie Pinakla podczas voco fraa Paphlagona. Kiedy włączyłem odtwarzanie, najpierw zaobserwowałem krótkie, zabawne ściemnienie obrazu po włożeniu tabliczki do Oka Clesthyry, a potem wyświetlił się obraz — ostry, czysty, wyraźny, chociaż mocno zniekształcony.
Większość powierzchni dysku zajmował obraz nieba. Słońce było regularnym białym kołem, przesuniętym nieco w bok od środka tabliczki. Na obwodzie rysował się ciemny, nierówny rąbek, jak pleśniowa skórka na krążku sera: to był widnokrąg, widoczny we wszystkich kierunkach jednocześnie. W geometrii rybiego oka nasz ludzki „dół” znajdował się przy krawędzi tabliczki, „góra” zaś zajmowała jej środek. Gdyby kilka osób otoczyło kręgiem Oko Clesthyry, ich talie znalazłyby się na obwodzie okrągłego obrazu, a tułowia i głowy wyciągałyby się ku środkowi jak szprychy koła.
Na obwodzie tabliczki zapisało się tyle informacji, że chcąc je odcyfrować, musiałem co chwila powiększać i przesuwać obraz. Jasny dysk nieba był z jednej strony oszpecony ciemnym karbem, który przy bliższych oględzinach okazał się postumentem zwierciadła zenitalnego, stojącego tuż obok Oka. Podobnie jak strzałka wskazująca na mapie północ, karb ten stał się dla mnie punktem odniesienia i pozwolił mi znaleźć inne charakterystyczne obiekty. Prawie dokładnie po drugiej stronie okręgu znajdowało się drugie wcięcie, płytsze i szersze, którego z początku nie umiałem zinterpretować. Wystarczyło jednak odpowiednio się ustawić i przyzwyczaić do specyficznego zniekształcenia obrazu, żebym rozpoznał w nim ludzką postać opatuloną zawojem, spod którego wystawała tylko jedna odsłonięta po łokieć ręka. Ręka sięgała na zewnątrz (czyli w dół) i nabierała groteskowo olbrzymich rozmiarów, zanim przyciął ją dolny skraj tabliczki. Tym potworem byłem ja sam: właśnie włożyłem tabliczkę do przeznaczonej na nią szczeliny pod obiektywem i zamknąłem klapkę. Widząc się po raz pierwszy, parsknąłem śmiechem: łokieć miałem wielki jak księżyc, a po powiększeniu rozpoznałem znajomy pieprzyk i mogłem policzyć sobie włoski i piegi na skórze. Próba ukrycia tożsamości przez zasłonięcie twarzy kapturem zakrawała na kiepski żart. Gdyby suur Trestanas znalazła tę tabliczkę, wystarczyłoby jej obejrzeć prawe łokcie deklarantów, żeby znaleźć winowajcę.
Uruchomiłem odtwarzanie. Karb, będący mną, odsunął się i wtopił w ciemną krechę horyzontu. Chwilę później ciemna plama przecięła łukiem powierzchnię tabliczki, blisko krawędzi: to aeroplan, który miał zabrać fraa Paphlagona do gryzipiórków. Zamroziłem obraz i powiększyłem, żeby dokładnie go sobie obejrzeć. Znajdował się daleko od obiektywu, więc w jego wypadku zniekształcenie było mniej dokuczliwe. Zobaczyłem wirniki i zatrzymane w kadrze smugi spalin oraz pilota, z twarzą ukrytą za czarną osłoną hełmu, w której odbijało się wpadające przez przednią szybę słońce, i z lekko rozchylonymi ustami, jakby właśnie mówił coś do mikrofonu przy policzku. Przesunąłem zegar do przodu i patrzyłem, jak aeroplan leci z powrotem: tym razem w bocznym okienku mignęła mi twarz fraa Paphlagona. Patrzył na koncent takim wzrokiem, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
Przesunąłem palcem po bocznej krawędzi tabliczki: słońce zakreśliło łuk na niebie i zapadło się pod widnokrąg. Tabliczka pociemniała. Z pewnością zarejestrowały się na niej gwiazdy, ale mój wzrok nie zdążył się jeszcze oswoić z ciemnością i nie widziałem ich. Na czarnym tle mignęły mi czerwone komety: światła aeroplanu. Potem krążek znowu się rozjaśnił, słońce wyskoczyło nad horyzont i zawisło na niebie. Zaczął się nowy dzień.
Kiedy przesuwałem palcem po całym obwodzie tabliczki, rozbłyskiwała jak lampa stroboskopowa: siedemdziesiąt osiem błysków, po jednym na każdy dzień spędzony w Oku Clesthyry. W ostatnich sekundach spowolniłem odtwarzanie i zobaczyłem samego siebie, jak podchodzę do Oka podczas peanatemy fraa Orola i wyjmuję tabliczkę. Nie chciałem jednak oglądać tego kawałka, nie podobała mi się moja twarz. Zerknąłem tylko dla porządku, czy tabliczka działała jak należy do momentu, kiedy ją zabrałem.
Wymazałem kilka pierwszych i kilka ostatnich sekund nagrania, żeby nie zawierało żadnego obrazu mojej osoby (na wypadek, gdyby dostała się w niepowołane ręce), a potem zacząłem je przeglądać szczegółowo i bez pośpiechu. Arsibalt wspominał, że widział na nim itów — i rzeczywiście: drugiego dnia, tuż po południu, ciemny kształt wybrzuszył się od horyzontu ku środkowi tabliczki i na dobrą minutę przesłonił większość nieba. Cofnąłem i odtworzyłem ten fragment z normalną prędkością. Ita wszedł na górę, niosąc spryskiwacz i szmatę. Najpierw wyczyścił zwierciadło zenitalne, a potem podszedł do Oka Clesthyry (właśnie wtedy jego postać rozrosła się do monstrualnych rozmiarów) i prysnął na nie płynem czyszczącym. Skuliłem się, jakby psiknął mi prosto w twarz. Porządnie wypolerował szkło, a ja mogłem do woli zaglądać mu w nozdrza i liczyć rosnące w nich włoski. Widziałem też żyłki w białkach jego oczu i poszczególne włókienka tęczówek. Z łatwością rozpoznałem więc Sammanna, na którego napatoczyliśmy się z Jesrym w hali maszyn u Cord. Sekundę później skurczył się, oddalając od Oka, ale nie zszedł od razu z Pinakla. Przez chwilę stał nieruchomo, zniknął mi z oczu, znów się pojawił, podszedł, zajrzał w obiektyw, aż wreszcie sobie poszedł.
Przybliżyłem obraz i obejrzałem jeszcze raz końcówkę. Ita wyczyścił szkło i spojrzał w dół, jakby coś upuścił. Schylił się, przez co w polu widzenia Oka został tylko jego tyłek, a kiedy się wyprostował i znów wypełnił sobą większość kadru, trzymał coś w ręce: prostokątny przedmiot wielkości książki. Nie musiałem podkręcać powiększenia, żeby wiedzieć, co to jest: koszulka ochronna, którą poprzedniego dnia osobiście ściągnąłem z tej samej tabliczki. Wiatr wyrwał mi ją z ręki, a mnie tak się spieszyło na dół, że jak ostatni idiota zostawiłem ją tam, gdzie spadła.
Sammann oglądał ją chyba z minutę, obracając w rękach na wszystkie strony. W końcu chyba zrozumiał, co ma przed sobą, bo odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał prosto na mnie — a właściwie prosto w Oko Clesthyry. Podszedł i z bliska zajrzał w obiektyw. Przekrzywił głowę, sięgnął ręka gdzieś w dół i (tego się tylko domyślałem, bo widzieć nie mogłem) szturchnął palcami klapkę zabezpieczającą, zakrywającą szczelinę z tabliczką. Wyraz jego twarzy się zmienił. Gdybym chciał, mogłem powiększyć obraz i zobaczyć, co odbija mu się w źrenicach, ale nie musiałem tego robić: jego mina nie pozostawiała wątpliwości.
Niespełna dwadzieścia cztery godziny po tym, jak zainstalowałem tabliczkę w Oku Clesthyry, ktoś się o tym dowiedział.
Sammann stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, rozmyślając nad sytuacją, aż w końcu złożył koszulkę na pół, schował ją do kieszeni na piersi, odwrócił się do mnie plecami i odszedł.
Przewinąłem obraz. Nastąpiła pochmurna noc i otoczyła mnie ciemność. Siedziałem w dziurze w ziemi i próbowałem poukładać sobie wszystko w głowie.
Przypominałem sobie inny wieczór, kiedy staliśmy przy ognisku, a ja zarzuciłem Orolowi nieostrożność i obiecałem przyjaciołom, że sam będę rozważniejszy. Ależ byłem durniem!
Kiedy patrzyłem, jak Sammann podnosi koszulkę i kojarzy fakty, serce waliło mi jak młotem, a na twarz wypłynął rumieniec, jakbym we własnej osobie stał obok niego na szczycie Pinakla. A to przecież był tylko zapis wydarzenia sprzed kilku miesięcy, z którego nic przez ten czas nie wynikło. Chociaż naturalnie Sammann mógł mnie wsypać w dowolnie wybranym momencie.
Zaniepokoiłem się, ale nic nie mogłem na to poradzić. Odczuwanie wstydu za błąd popełniony kilka miesięcy wcześniej byłoby stratą czasu; należało się raczej zastanowić, co dalej. Mam tu siedzieć po ciemku i się zamartwiać? Czy raczej kontynuować badanie zapisu na tabliczce? Kiedy w taki sposób przedstawiłem sprawę, odpowiedź stała się oczywista. Złości, która zagnieździła się w moich trzewiach, nie umiałbym całkiem zignorować, co nie znaczy, że musiałem reagować gwałtownie i widowiskowo.
W innym zakonie mógłbym uczynić z tej reakcji coś na kształt profesji: napędzany nią, piąłbym się przez dziesięć, dwadzieścia lat po szczeblach hierarchii, starając się uprzykrzyć życie wszystkim tym, którzy skrzywdzili Orola. Fakty jednak były inne: przystałem do edharczyków, wyłączając się w ten sposób z machinacji politycznych w obrębie koncentu — i dlatego skłaniałem się raczej ku takim pomysłom jak zamordowanie fraa Spelikona. W szponach gniewu taka idea wydawała mi się całkiem sensowna i od czasu do czasu zastanawiałem się nad sposobami jej realizacji. W kuchni nie brakowało dużych noży.
Szczęśliwie się więc złożyło, że miałem tę tabliczkę i spokojny kąt, w którym mogłem ją oglądać. Mogłem na niej wyładować swoją złość, zamiast rzucić się fraa Spelikonowi do gardła. Jeżeli przyłożę się do pracy, to przy odrobinie szczęścia będę mógł któregoś wieczoru w refektarzu pochwalić się wynikami kompromitującymi Spelikona, Trestanas i Statha. Wtedy zdążę jeszcze z niesmakiem odejść z koncentu i trzasnąć drzwiami, zanim mnie odrzucą.
A na razie studiowanie danych na tabliczce zaspokajało moją instynktowną potrzebę reakcji na krzywdę wyrządzoną Orolowi. Odkryłem, że tego rodzaju praca jest jedynym sposobem na przekucie zżerającej mnie wściekłości w żal, który — w przeciwieństwie do gniewu — nie odstraszał ode mnie młodych fidów i sprawiał, że wizje tryskających krwią tętnic Spelikona rzadziej stawały mi przed oczami.
Nie miałem więc innego wyjścia, jak po prostu zapomnieć o Sammannie i nieszczęsnej koszulce i skoncentrować się na tym, co Oko Clesthyry widziało w nocy. Przez tamte prawie trzy miesiące regularnie sprawdzałem pogodę: niebo najczęściej było zachmurzone i dobre warunki do obserwacji panowały zaledwie przez siedemnaście z siedemdziesięciu ośmiu nocy.
Kiedy moje oczy oswoiły się z ciemnością, ustalenie kierunku północnego na tabliczce okazało się banalnie proste: tam przecież znajdowała się oś obrotu całego nieboskłonu. Kiedy zatrzymywałem obraz albo odtwarzałem go z normalną prędkością, gwiazdy rysowały się na tabliczce jako nieruchome punkciki światła. Wystarczyło jednak przyspieszyć odczyt, żeby prawie wszystkie zaczęły zataczać koncentryczne łuki, odwzorowując obroty Arbre — prawie wszystkie, ponieważ wspólnym środkiem tych łuków była nieporuszona gwiazda polarna. W bardziej wyrafinowanych teleskopach mieliśmy zainstalowany zegarowy system naprowadzania, który eliminował tę niedogodność: obracały się „do tyłu” z tą samą szybkością, z jaką Arbre wirowała „do przodu”, dzięki czemu można było odnieść wrażenie, że obserwowane przez nie gwiazdy tkwią nieruchomo na swoich miejscach. Oko Clesthyry było pozbawione tego mechanizmu.
Tabliczką dawało się sterować na „kilka różnych sposobów. Do tej pory używałem jej podobnie jak szpilołapu zaopatrzonego w przyciski startu, stopu i przewijania. Miała jednak również pewne dodatkowe cechy, których szpilołapy były pozbawione: mogła na przykład odtworzyć połączone obrazy zarejestrowane w dowolnie długim okresie. Ta funkcja stanowiła swoiste dziedzictwo Epoki Praksis, kiedy zamiast tabliczek fotomnemonicznych kosmografowie mieli do dyspozycji płytki pokryte światłoczułymi chemikaliami. Ponieważ wiele obserwowanych przez nich obiektów świeciło bardzo słabo, naświetlanie płytek potrafiło trwać godzinami. Tabliczka fotomnemoniczna mogła pracować w obu tych trybach. Kiedy odtwarzało się zapis w taki sam sposób jak na zwykłym szpilołapie, widziało się co najwyżej parę gwiazd i lekką mgiełkę, za to po włączeniu odtwarzania obrazów zintegrowanych gwiazdy mogły się ułożyć w galaktykę spiralną albo mgławicę.
Dlatego w moim pierwszym eksperymencie wybrałem pogodną noc i kazałem tabliczce wyświetlić scalony obraz, zarejestrowany przez Oko Clesthyry między zachodem i wschodem słońca. Pierwsza próba mi się nie powiodła, ponieważ nastawiłem zbyt wczesny moment początkowy i zbyt późny końcowy i obraz rozpłynął się w jasności zmierzchu i przedświtu, ale po wprowadzeniu poprawek uzyskałem żądany efekt.
Tabliczka stała się czarnym dyskiem poznaczonym tysiącami cieniutkich koncentrycznych łuków, odzwierciedlających pozorny ruch pojedynczych gwiazd i planet nad obracającą się Arbre. Obraz przecinało kilkanaście czerwonych linii przerywanych i bardzo jasnych białych pasków: były to światła przelatujących aeroplanów; te bliżej środka, pozostawione przez wysoko lecące maszyny, biegły prawie prosto. W jednym miejscu przy brzegu płytki niebo było wręcz wypalone pękiem grubych białych pasm: w tym rejonie aeroplany lądowały w miejscowym aerodromie i wszystkie schodziły do lądowania podobnym torem.
Tylko jedna rzecz na firmamencie się nie poruszała: gwiazda polarna. Jeżeli mieliśmy rację w naszych domysłach na temat przedmiotu zainteresowań fraa Orola (wedle których miał wypatrywać czegoś na orbicie biegunowej), to jeśli interesujący go obiekt był dostatecznie jasny, żeby tabliczka w ogóle go zarejestrowała, powinien być widoczny jako kreska w pobliżu gwiazdy polarnej, prosta lub prawie prosta i przecinająca pod kątem prostym setki łuków kreślonych przez gwiazdy: on poruszałby się w kierunku północ-południe, one zaś zdążałyby ze wschodu na zachód.
Co więcej, taki satelita powinien przeciąć niebo więcej niż raz w ciągu nocy. Policzyliśmy to z Jesrym dokładnie. Satelita na niskiej orbicie okrążałby Arbre w czasie około półtorej godziny. Jeżeli nakreślił na tabliczce prostą krechę o godzinie, powiedzmy, dwunastej w nocy, następną powinien wyrysować około pół do drugiej, potem kolejne o trzeciej i pół do piątej, cały czas w tej samej płaszczyźnie względem gwiazd. W półtoragodzinnej przerwie między jednym i drugim jego pojawieniem się Arbre obraca się o dwadzieścia dwa i pół stopnia długości geograficznej, przez co kolejne linie kreślone przez satelitę nie nakładałyby się na siebie, lecz byłyby przesunięte względem siebie właśnie o dwadzieścia dwa i pół stopnia (albo pi/8, jak teorycy wolą określać miary kątów). Obraz przypominałby trochę pokrojony tort:
Pierwszego dnia w piwnicy kazałem tabliczce wyświetlić obraz z pierwszej pogodnej nocy, zrobiłem zbliżenie w rejon gwiazdy polarnej i zacząłem szukać czegoś, co wyglądałoby jak tort. Dopiąłem swego z tak dziecinną łatwością, że w pewnym sensie poczułem się rozczarowany. Rysunek okazał się nieco bardziej skomplikowany, ponieważ satelitów było więcej niż jeden:
Przyjrzawszy mu się dokładnie, rozpoznałem kilka nałożonych na siebie rysunków tortu.
— Jestem rozczarowany — przyznałem Jesry’emu przy kolacji.
Udało nam się jakimś cudem uniknąć towarzystwa Barba i siedliśmy we dwóch w kącie refektarza.
— Znowu?
— Chyba się spodziewałem, że jeśli w ogóle uda mi się coś zobaczyć w okolicy bieguna, będzie po wszystkim. Tajemnica rozwikłana, sprawa zamknięta. A to wcale nie tak. Jest całkiem sporo satelitów na orbitach biegunowych; podejrzewam, że krążą tak od Epoki Praksis. Kiedy jedne się zużywają i spadają, gryzipiórki wystrzeliwują następne.
— To nic nowego. Jeżeli wyjdziesz w nocy na dwór, odwrócisz się na północ i dostatecznie długo będziesz się gapił w niebo, zobaczysz je gołym okiem.
Przeżuwałem kęs jedzenia i walczyłem z chęcią wyrżnięcia Jesry’ego w nos — ale przecież na tym właśnie polegała teoryka. Nie tylko loryci powtarzali „to nic nowego”; ludzie cały czas na nowo wynajdowali koło i nie był to żaden powód do wstydu. Gdybyśmy wszyscy się zachwycali, wnosili pochwalne ochy i achy i powtarzali „No proszę, koło. Że też nikt wcześniej na to nie wpadł” tylko po to, żeby zrobić przyjemność wynalazcy, postęp zamarłby zupełnie. Jednakże przykro mi się robiło na myśl o tym, że całe ryzyko, jakie podjąłem, poszło na marne, a uzyskany przeze mnie wynik dało się skwitować jako „nic nowego”.
— Nie twierdzę, że to nowość — odparłem z wymuszoną cierpliwością. — Informuję cię po prostu, co się stało, kiedy pierwszy raz miałem okazję posiedzieć parę godzin nad tą tabliczką. I chyba przy okazji próbuję postawić pytanie.
— Słucham. Jak ono brzmi?
— Fraa Orolo na pewno wiedział, że na orbitach biegunowych znajduje się kilkanaście satelitów. Fakt ten sam w sobie jest dla kosmografa równie mało istotny jak przelatujące mu nad głową aeroplany.
— Mogą go co najwyżej drażnić. — Jesry pokiwał głową. — Przeszkadzać mu.
— Co takiego chciał zatem zobaczyć, że zaryzykował narażenie się na peanatemę?
— Nie tylko zaryzykował, ale…
Uciszyłem go gestem.
— Wiesz, o co mi chodzi. Nie pora bawić się w Kefedokhlesa.
Jesry zapatrzył się w przestrzeń nad moim lewym ramieniem. Przeciętny rozmówca poczułby się zakłopotany albo urażony moją reakcją, ale nie Jesry. W ogóle się nie przejął! Ależ mu zazdrościłem…
— Wiemy, że potrzebował szpilołapu — zauważył. — Nie wystarczyło mu gołe oko.
— Potrzebował jakiegoś przyrządu, żeby inaczej widzieć niebo. Nie mógł rejestrować obrazu przez długi czas na tabliczce fotomnemonicznej.
— Po zamknięciu gwiezdnego kręgu nie pozostało mu nic innego, jak sterczeć po nocach w tej winnicy, odmrażając sobie tyłek, oglądać gwiazdę polarną przez szpilołap i czekać, aż coś się przy niej pokaże.
— Cokolwiek by to było, błyskawicznie przemknęłoby przez pole widzenia — zauważyłem. W tej chwili nawzajem kończyliśmy zdania rozpoczęte przez tego drugiego. — Co jeszcze? Co jeszcze by zaobserwował?
— Czas. — Jesry wbił wzrok w stół, jakby tam wyświetlał się szpil z Orolem w roli głównej. — Sprawdza i zapisuje godzinę. Dziewięćdziesiąt minut później znowu patrzy w niebo i widzi, jak ten sam ptaszek drugi raz przefruwa nad biegunem.
Lio nazywał satelity „ptaszkami”, odkąd naczytał się książek, w których tak określali je wojskowi w swoim żargonie, a my wszyscy przyswoiliśmy sobie to określenie.
— Brzmi to równie fascynująco, jak wpatrywanie się w godzinową wskazówkę zegara — mruknąłem.
— Nie zapominaj, że tych ptaszków jest więcej.
— Nie zapominam, pół dnia się im przyglądałem! — odparłem z naciskiem.
Ale Jesry podążał już tropem swojej nowej idei i nie miał czasu na moje małostkowe złośliwości.
— Na pewno nie krążą wszystkie na tej samej wysokości — powiedział. — Jedne są na wyższych orbitach, inne na niższych; tym pierwszym okrążenie Arbre zajmuje więcej czasu, zamiast dziewięćdziesięciu minut na przykład dziewięćdziesiąt jeden albo… sto trzy, powiedzmy. Mierząc te czasy w dostatecznie długim okresie, fraa Orolo mógłby stworzyć coś w rodzaju…
— Spisu — dokończyłem. — Listy wszystkich ptaszków na niebie.
— A wtedy, z gotową listą w ręce, z łatwością wykrywałby ewentualne nieregularności i anomalie. Dopóki jednak nie zakończyłby tego… spisu, jak go nazwałeś…
— Pracowałby po omacku, i to w więcej niż jednym sensie, prawda? Widziałby ptaszka nad biegunem, ale nie mógłby go rozpoznać ani stwierdzić, czy w jego zachowaniu jest coś niezwykłego.
— Jeżeli mamy rację, musimy pójść w jego ślady. Powinieneś zacząć od zestawienia takiej właśnie listy.
— Będzie mi łatwiej niż jemu. Wystarczy spojrzeć na trajektorie na tabliczce: jedne są bardziej zagęszczone, inne mniej. Im rzadziej rozstawione ślady, tym wyżej lata ptaszek.
— A później, kiedy nauczysz się czytać te obrazy, wystarczy ci rzut oka, żeby wychwytywać anomalie.
Łatwo mu było tak mówić, bo to nie on miał się tym zająć!
Od dłuższej chwili sprawiał wrażenie zaniepokojonego i znudzonego jednocześnie. Rozejrzał się po refektarzu, jakby szukał ciekawszego partnera do rozmowy… Ale w końcu znowu spojrzał mi w oczy.
— Zmieńmy temat — zaproponował.
— Chętnie. Zarzuć jakiś.
Jeżeli się zorientował, że z niego drwię, to nie dał tego po sobie poznać.
— Fraa Paphlagon.
— Ten setnik, który został powołany.
— Tak jest.
— Nauczyciel Orola.
— Zgadza się. Bezmian sugeruje, że jego powołanie i kłopoty Orola muszą być jakoś powiązane.
— Brzmi to rozsądnie. Sam chyba skłaniam się ku takiemu twierdzeniu.
— Zazwyczaj nie mamy pojęcia, nad czym pracują centenaryści, bo z poznaniem ich dzieł trzeba czekać do najbliższego apertu stuletniego. Jednakże zanim Paphlagon dwadzieścia dwa lata temu przeszedł przez górny labirynt, opublikował kilka prac, które poszły w świat przy okazji apertu dziesięcioletniego w sześćset siedemdziesiątym. Dziesięć lat później, a potem po kolejnych dziesięciu latach, czyli kilka miesięcy temu, nasza biblioteka odebrała przypadającą jej co dziesięć lat górę publikacji. Zacząłem w nich szukać odniesień do prac Paphlagona.
— Po co te podchody? Przecież wszystkie dzieła Paphlagona są u nas.
— To prawda, ale to nie o nie mi chodziło. Chciałem się raczej dowiedzieć, kogo tam na zewnątrz zainteresowały jego dokonania. Kto mógł przeczytać prace Paphlagona sprzed dwudziestu lat i uznać, że to ciekawa postać? Chodzi o to…
— …że ktoś tam, w Saeculum, najwyraźniej stwierdził: „Paphlagon to nasz człowiek. Dawać go tutaj!”.
— No właśnie.
— I co znalazłeś?
— Widzisz, to jest właśnie najciekawsze. W pewnym sensie Paphlagon prowadził podwójne życie.
— To znaczy? Masz na myśli jego profesję?
— Można powiedzieć, że jego profesją była filozofia. Metateoryka. Proceńczycy nazwaliby ją nawet jakąś odmianą religii. Jest kosmografem jak się patrzy, zajmuje się podobnymi problemami co Orolo, ale w wolnym czasie obmyśla i spisuje wielkie idee. I ludzie na zewnątrz zwrócili na niego uwagę.
— Jakie to idee?
— Nie chcę teraz się w to wgłębiać.
— Do licha ciężkiego…
Uciszył mnie pojednawczym gestem.
— Sam sobie poczytaj. Ja nie o tym chciałem mówić. Próbuję zrozumieć, kto go wybrał i dlaczego. Kosmografów nie brakuje, prawda?
— Oczywiście.
— Jeżeli zatem został powołany, aby odpowiadać na pytania natury kosmograficznej, pojawia się pytanie…
— Dlaczego właśnie on.
— Otóż to. Natomiast mało jest takich specjalistów od metateoryki jak on.
— Rozumiem, do czego zmierzasz. Bezmian sugeruje, że powołano go właśnie z tego powodu, a nie względu na jego dokonania kosmograficzne.
— No właśnie. Niewielu ludzi interesuje się pracami metateorycznymi Paphlagona, tak przynajmniej wynika z materiałów, które dostaliśmy w sześćset osiemdziesiątym i dziewięćdziesiątym, ale jest taka jedna suur w Baritoe, nazywa się Aculoä, która szczerze go podziwia. Napisała dwie książki o jego pracy.
— Dziesiętniczka? Czy…
— Nie, unarystka. Od trzydziestu czterech lat.
A więc nauczycielka. Nikt inny nie tkwiłby tak długo w matemie jednorocznym.
— Późna Evenedryczka — dodał Jesry, odpowiadając na moje następne pytanie, zanim zdążyłem je zadać.
— Niewiele wiem o tym zakonie.
— A pamiętasz, jak Orolo wspomniał, że pod koniec życia Evenedryk zmienił zainteresowania?
— To chyba był Arsibalt, nie Orolo, ale…
Jesry zbył moją poprawkę wzruszeniem ramion.
— Późnych evenedryków interesuje właśnie ten schyłkowy okres.
— Myślisz, że to suur Aculoä go wybrała?
— Nie, na pewno nie. Jest nauczycielką filozofii, jednoroczną…
— To prawda, ale w koncencie z Wielkiej Trójki!
— Do tego właśnie zmierzam — odparł cierpko Jesry. — Wielu ważnych sekularów odsłużyło parę lat w matemach Wielkiej Trójki, a potem je opuściło i zrobiło karierę.
— Uważasz, że ta suur miała fida, dziesięć, może piętnaście lat temu, który w późniejszym czasie został gryzipiórkiem. Ale przedtem zdążyła mu naopowiadać, jakim wspaniałym i mądrym człowiekiem jest fraa Paphlagon. A teraz coś się stało…
Jesry z zapałem pokiwał głową.
— Coś, co sprawiło, że ten jej ex-fid powiedział „Miarka się przebrała. Sprowadźcie go, najlepiej na wczoraj!”.
— Co takiego mogło się wydarzyć?
Wzruszył ramionami.
— Oto jest pytanie, prawda?
— Może przejrzenie prac Paphlagona coś by nam wyjaśniło?
— To oczywiste, ale trudno to zrobić, dopóki Arsibalt używa ich jako semafora.
W pierwszej chwili zupełnie go nie zrozumiałem.
— Stos książek na parapecie…
Jesry pokiwał głową.
— Arsibalt zgarnął wszystkie dzieła Paphlagona i przeniósł je do Fundy Shufa.
Parsknąłem śmiechem.
— A co z pracami suur Aculoi?
— Tulia je przegląda. Szuka wzmianek o jakichś wyróżniających się fidach.