Dostać setki: (wyrażenie potoczne, pejoratywne) Postradać zmysły, stać się niespełna rozumu, nieodwracalnie zbłądzić ze ścieżki teoryki. Genezy wyrażenia należy szukać w okresie trzeciego apertu stuletniego, kiedy po otwarciu bram kilkunastu matemów stuletnich odkryto zdumiewające rzeczy: w Sauncie Rambalfie tuż przed otwarciem bramy doszło do zbiorowego samobójstwa; w Sauncie Terramore nie znaleziono zupełnie nic, nawet ludzkich szczątków; w Sauncie Byadinie ujawniła się nieznana wcześniej religijna sekta matarrhitów (istniejąca zresztą do dzisiaj); w Sauncie Lesperze miejsce ludzi zajął nieznany gatunek nadrzewnych naczelnych; w Sauncie Phendrze w podziemnym labiryncie uruchomiono prymitywny reaktor jądrowy. Takie i inne wypadki doprowadziły do utworzenia Inkwizycji oraz instytucji hierarchów w jej nowoczesnej formie, włączając w to Regulatorów mających prawo do inspekcji i nakładania kar we wszystkich matemach.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Pod wieczór złapałem fraa Orola wychodzącego z kredowni. Przystanęliśmy przy ścianie z pełnymi arkuszy przegródkami, żeby spokojnie porozmawiać. Wiedziałem, że nie powinienem pytać, o co mu chodziło, kiedy w refektarzu sprowokował dziwną dyskusję o dziennych obserwacjach kosmograficznych: jeśli uparł się, żeby czegoś nas w ten sposób nauczyć, żadna siła nie byłaby go w stanie przekonać do udzielenia odpowiedzi wprost. Zresztą i tak bardziej martwiły mnie jego inne, wcześniejsze słowa.

— Chyba jeszcze nie wychodzisz, prawda?

Uśmiechnął się lekko, ale nie odpowiedział.

— Zawsze się martwiłem, że postanowisz przejść labirynt i zostać setnikiem, co byłoby fatalne. Ale kiedy posłuchałem, jak mówisz o fraa Estemardzie, zacząłem się martwić, że chcesz tak jak on zostać dzikusem.

— Co to oznacza, że zacząłeś się martwić?

To właśnie była odpowiedź w stylu Orola. Westchnąłem ciężko.

— Zdefiniuj martwienie się — nie ustępował.

— Słucham?!

— Wyobraź sobie, że jestem człowiekiem, który nigdy niczym się nie martwił. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Po prostu cię nie rozumiem. Naucz mnie martwić się.

— No dobrze… Powinieneś chyba zacząć od wyobrażenia sobie ciągu możliwych wydarzeń w przyszłości.

— Robię to nieustannie. Ale jakoś się nie martwię.

— Ten ciąg musi mieć złe zakończenie.

— Aha. Martwisz się, że różowy smok przeleci nad koncentem i pierdnie na nas gazem paraliżującym?

Zachichotałem nerwowo.

— Nie.

— W takim razie nadal nie chwytam. — Orolo był śmiertelnie poważny. — Przecież właśnie przedstawiłem ci ciąg wydarzeń, który źle się kończy.

— Ale to bzdura. Nie ma różowych smoków, które pierdzą gazem paraliżującym.

— Niech ci będzie. W takim razie… niebieski smok.

Przechodzący obok Jesry zauważył, że wdaliśmy się z Orolem w dialog, podszedł więc do nas (choć nie za blisko) i przyjął postawę widza: ręce splecione pod zawojem, głowa spuszczona, brak kontaktu wzrokowego.

— Kolor smoka nie ma nic do rzeczy — zaoponowałem. — Smoki pierdzące gazem paraliżującym nie istnieją!

— Skąd wiesz?

— Nikt ich nigdy nie widział.

— Nikt również nie widział, żebym opuszczał koncent, a jednak martwi cię taka możliwość.

— Rzeczywiście. Poprawka: cała idea takiego smoka jest niespójna. Najprawdopodobniej żaden organizm w naturze nie ma takiej przemiany materii, aby wytwarzać gaz paraliżujący. Idea latających zwierząt wielkości smoków przeczy podstawowym prawom skalowania żywych istot. I tak dalej.

— No proszę, mnóstwo wyjaśnień natury biologicznej, chemicznej, teorycznej… Domyślam się, że dla slogów, którzy o takich rzeczach nie mają pojęcia, różowe smoki pierdzące gazem paraliżującym stanowią nieustanny powód do zmartwienia?

— Można by ich pewnie przekonać, żeby zaczęli się martwić taką perspektywą. Chociaż nie, jest chyba taki… filtr, który włącza się…

Zawahałem się i zerknąłem ukradkiem na Jesry’ego, zachęcając go, aby przyłączył się do dialogu. I rzeczywiście, po chwili namysłu wyjął ręce spod zawoju i podszedł bliżej.

— Gdyby człowiek martwił się różowymi smokami, musiałby się również martwić niebieskimi, zielonymi, czarnymi, cętkowanymi i pręgowanymi — zauważył. — W dodatku nie tylko pierdzącymi gazem, ale także zrzucającymi bomby i ziejącymi ogniem.

— A do smoków doszłyby larwy, olbrzymie żółwie, jaszczury… — dodałem.

— Nie ograniczajmy się do bytów fizycznych — ciągnął Jesry. — Są jeszcze bogowie, duchy i tak dalej. Jeśli uchylimy drzwi przed różowym smokiem, będziemy musieli wpuścić całe to tałatajstwo.

— No to może powinniśmy martwić się nimi wszystkimi? — zasugerował fraa Orolo.

— Ja się martwię! — wykrzyknął Arsibalt, który widząc, jak rozmawiamy, podszedł sprawdzić, co się dzieje.

— Fraa Erasmasie… — powiedział Orolo. — Przed chwilą powiedziałeś, że dałoby się namówić slogów, żeby zaczęli się martwić nalotem różowego smoka pierdzącego gazem paraliżującym. Jak byś się do tego zabrał?

— No cóż, nie jestem proceńczykiem, ale gdybym nim był, zacząłbym chyba od przedstawienia jakiejś przekonującej genezy smoków. Wysłuchawszy mnie, slogowie załamywaliby ręce ze zmartwienia, ale gdyby wtedy wparował tam Jesry i zaczął ich straszyć prążkowanym żółwiem, ziejącym ogniem, uznaliby go za czubka i wywieźli do przytułku dla obłąkanych.

Wszyscy się roześmiali, nawet Jesry, który zwykle nie był zachwycony, kiedy ktoś z niego żartował.

— Co takiego byś zrobił, żeby twoja historia wydała się im wiarygodna? — zainteresował się Orolo.

— Przede wszystkim musiałaby być wewnętrznie spójna, a także zgodna z tym, co przeciętny slog wie o świecie.

— To znaczy?

Lio i Tulia szli właśnie do refektarza: wypadał ich dyżur w kuchni i mieli przyszykować obiad. Lio, usłyszawszy końcówkę naszej wymiany zdań, wtrącił się do rozmowy:

— Mógłbyś powiedzieć, że spadające gwiazdy to pierdnięcia smoka, które się zapaliły!

— Doskonale — przyznał Orolo. — W ten sposób, ilekroć slog spojrzałby w niebo i zobaczył spadającą gwiazdę, uzyskiwałby potwierdzenie mitu o różowym smoku.

— Co więcej, mógłby spławić Jesry’ego, mówiąc: „Ty frajerze, a co mają wspólnego prążkowane żółwie ziejące ogniem ze spadającymi gwiazdami?” — dodał Lio.

Znów wszyscy się roześmiali.

— To przykład wyjęty żywcem z późnych pism saunta Evenedryka — stwierdził Arsibalt.

Zrobiło się cicho. Do tej pory wydawało nam się, że to wszystko niewinne żarty.

— Fraa Arsibalt uprzedza fakty — skarcił go łagodnie Orolo.

— Evenedryk był teorem — powiedział Jesry. — Nie pisałby o takich sprawach.

— Przeciwnie — zaoponował Arsibalt. — U schyłku życia, po Rekonstrukcji…

— Za pozwoleniem… — wtrącił Orolo.

— Naturalnie — zmitygował się Arsibalt.

— Ograniczmy się chwilowo do pierdzących smoków. Jak sądzicie, ile kolorów potrafimy rozróżnić?

Opinie były różne: od ośmiu do stu. Tulia uważała, że rozpozna więcej, Lio — że mniej.

— Poprzestańmy na dziesięciu — zaproponował Orolo. — Dopuśćmy za to istnienie smoków prążkowanych, dwukolorowych.

— To daje sto kombinacji — stwierdziłem.

— Dziewięćdziesiąt — poprawił mnie Jesry. — Czerwone prążki na czerwonym tle się nie liczą.

— Dołóżmy jeszcze zmienną szerokość prążków — zasugerował Orolo. — Czy w ten sposób dojdziemy do tysiąca kombinacji?

Zgodziliśmy się z nim.

— Co dalej? Cętki. Kratka. Połączenie prążków, cętek i kratki.

— Setki tysięcy!

— Miliony!

Zdania były podzielone.

— A przypominam, że na razie rozważamy tylko smoki pierdzące gazem paraliżującym — nadmienił Orolo. — Zostają jeszcze jaszczury, żółwie, bogowie…

— Zaraz! — Jesry spojrzał znacząco na Arsibalta. — To rzeczywiście zaczyna przypominać wywód teora.

— Czyżby, fraa Jesry? A co w nim takiego teorycznego?

— Liczby. Mnogość różnych scenariuszy.

— Objaśnij nam to, z łaski swojej.

— Kiedy już dopuściłeś do rozważań hipotezy, które nie muszą spełniać kryterium wewnętrznej spójności, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby liczba możliwości do rozważenia okazała się nieskończona. Umysł odrzuca je więc jako równie niepoważne i przestaje się nimi przejmować.

— Czy umysł sloga przypomina w tym względzie umysł saunta? — spytał Arsibalt.

— Bez wątpienia.

— A zatem to filtrowanie jest wrodzoną cechą ludzkiej świadomości. Arsibalt mówił z coraz większą pewnością siebie, za to Jesry, wyczuwając podstęp, nabrał ostrożności.

— Jakie filtrowanie? — powtórzył.

— Nie wygłupiaj się, Jesry! — zawołała suur Ala, która również rozpoczynała kuchenny dyżur. — Sam przed chwilą powiedziałeś, że umysł odrzuca przytłaczającą większość hipotetycznych scenariuszy i przestaje się nimi interesować. Jeżeli to nie jest „filtrowanie”, to naprawdę nie wiem, co mogłoby nim być.

— No przepraszam bardzo! — żachnął się Jesry. Spojrzał na mnie, Lio i Arsibalta takim wzrokiem, jakby właśnie został napadnięty i szukał świadków tego zdarzenia.

— Jakimi kryteriami kieruje się nasz umysł, wybierając znikomą mniejszość hipotez, którymi może się następnie zamartwiać? — zapytał Orolo.

— Wiarygodnością.

— Prawdopodobieństwem.

Kilka osób wymamrotało podobne odpowiedzi, ale nikt nie czuł się na tyle, pewnie, żeby z przekonaniem ich bronić.

— Fraa Erasmas wspominał wcześniej coś o spójności historii.

— Ten argument odwołuje się do przestrzeni konfiguracyjnej Hemna — wypaliłem, zanim zdążyłem dobrze pomyśleć. — I na tym polega związek z teorem Evenedrykiem.

— Mógłbyś nam to jakoś dokładniej wyłuszczyć? — zasugerował Orolo. Nie byłoby to wcale łatwe, gdybym całkiem niedawno nie rozmawiał o tym z Barbem.

— Z punktu w przestrzeni Hemna, w którym teraz się znajdujemy, do punktu, w którym żyją różowe smoki pierdzące gazem paraliżującym, nie prowadzi żadna droga zgodna z wiarygodną zasadą działania. Co po przełożeniu na język potoczny oznacza, że nie ma spójnej historii łączącej naszą rzeczywistość z rzeczywistością różowych smoków. Gdybyśmy pozbyli się zasad działania, po prostu wyrzucili je przez okno, świat miałby pełną swobodę ruchu w przestrzeni Hemna, a wyzwolony z wszelkich ograniczeń mógłby osiągać dowolne stany. Straciłby wszelki sens. Ale umysł, nawet umysł sloga, wie, że istnieje zasada działania, która dyktuje ewolucję świata pomiędzy dwoma wybranymi stanami; która ogranicza jego trajektorię do punktów łączących się w spójną opowieść. Dlatego skupia się w swoich troskach na sytuacjach bardziej prawdopodobnych, takich jak twoje odejście z matemu.

— Odchodzisz?! — Tulia była przerażona.

Inni słuchacze, którzy dołączyli do nas w trakcie rozmowy, zareagowali podobnie, ale wtedy Orolo się roześmiał, a ja wyjaśniłem, jak rozpoczął się nasz dialog. Spieszyłem się, żeby nie zdążyli się rozbiec i rozsiać plotek.

— Możesz mieć rację, fraa Erasmasie — powiedział Jesry, kiedy zamieszanie przycichło. — Ale wydaje mi się również, że masz kłopot z Bezmianem. Odwołanie do przestrzeni stanów i zasad działania to chyba zbyt poważna argumentacja, kiedy dyskutujemy o tym, czy nasz umysł ma nosa i umie instynktownie ograniczać się do prawdopodobnych powodów do zmartwienia.

— Zgoda — przyznałem.

Arsibalt był niepocieszony i rozczarowany, że poddałem się bez walki.

— Nie zapominajcie, że przestrzeń Hemna wypłynęła dopiero w związku z sauntem Evenedrykiem — zauważył. — Teorem, który pół życia strawił na skomplikowanych obliczeniach opisujących zasady działania w najróżniejszych przestrzeniach konfiguracyjnych. Nie wydaje mi się, żeby przemawiał przez niego natchniony poeta, kiedy zasugerował, że ludzka świadomość może…

— Tylko nam tu nie dostań setki! — prychnął Jesry. Arsibalt zamarł z otwartymi ustami i zaczął się czerwienić.

— Na razie musi nam wystarczyć, że poruszyliśmy ten temat — wtrącił Orolo. — Nie rozstrzygniemy naszych wątpliwości tak na poczekaniu, na pewno nie z pustym żołądkiem.

Lio, Tulia i Ala pojęli aluzję i zmyli się do kuchni. Ala na odchodnym posłała jeszcze Jesry’emu lodowate spojrzenie, po czym szepnęła coś Tulii na ucho. Wiedziałem, co jej się nie podobało: to Jesry pierwszy wystąpił z argumentem o nadmiarze możliwych scenariuszy i kiedy Arsibalt próbował go rozwinąć, Jesry przestraszył się i wycofał, a nawet zaczął go przedrzeźniać. Uśmiechnąłem się do Ali, ale nie zwróciła na mnie uwagi; zbyt wiele się działo. Skończyło się na tym, że stałem jak ostatni idiota i szczerzyłem zęby w pustą przestrzeń. Arsibalt ruszył za Jesrym przez klauzurę, Próbując dalej się z nim spierać.

— Wróćmy do naszych rozważań — zaproponował Orolo. — Co cię tak martwi, Erasmasie? Może twoje rozmyślania są równie produktywne, jak wyobrażanie sobie różowych smoków pierdzących gazem paraliżującym? Czyżbyś miał niecodzienny dar śledzenia alternatywnych wariantów przyszłości w przestrzeni Hemna, aż do ich niepokojących kulminacji?

— Mógłbyś mi pomóc odpowiedzieć na to pytanie, gdybyś powiedział, czy naprawdę myślisz o odejściu.

— Prawie cały apert spędziłem extramuros — odparł z westchnieniem Orolo, jakbym w końcu go przyszpilił. — Spodziewałem się tam zobaczyć pustkowie, kulturalną i intelektualną kostnicę. Ale znalazłem co innego. Oglądałem szpile i podobały mi się! Bywałem w barach, gdzie zdarzało mi się wdawać w ciekawe rozmowy z przypadkowymi ludźmi. Ze slogami. Polubiłem ich, niektórzy byli całkiem interesujący, i to wcale nie w takim sensie, w jakim intryguje nas insekt pod mikroskopem. Niektórzy na dobre utkwili mi w pamięci. Świat extramuros naprawdę mnie urzekł. Któregoś wieczoru prowadziłem nadzwyczaj ożywioną dyskusję z pewnym slogiem, bystrzejszym od wszystkich mieszkańców naszego koncentu, który, jak się na koniec okazało, był przekonany, że słońce krąży wokół Arbre. Przyznam ci się, że mnie zamurowało. Próbowałem mu wytłumaczyć, że się myli, ale wykpiwał moje argumenty. Uświadomiłem sobie wtedy, ile starannych obserwacji i wysiłku teorycznego wymaga udowodnienie tak podstawowej prawdy jak ta, że to Arbre okrąża słońce, i jak wiele zawdzięczamy naszym poprzednikom. I doszedłem do wniosku, że może jednak mieszkam po właściwej stronie muru.

Zawiesił głos i mrużąc oczy, zerknął w stronę gór, jakby się wahał, czy powinien mówić dalej. W końcu jednak dostrzegł moje wyczekujące spojrzenie i uczynił drobny zrezygnowany gest.

— Po powrocie do matemu zastałem czekającą na mnie paczkę listów od Estemarda.

— Naprawdę?!

— Wysyłał je z Kopca Bly’a mniej więcej raz do roku, wiedząc oczywiście, że będą przechwytywane i dostanę je dopiero przy okazji apertu. Opisywał mi w nich obserwacje poczynione za pomocą teleskopu, który zainstalował na Kopcu. Wszystko zrobił sam, nawet zwierciadło musiał szlifować ręcznie. Ciekawa lektura, wartościowe pomysły, ale wszystko to nie umywa się do jego prac z naszego koncentu.

— Przynajmniej mógł tam zaglądać. — Wskazałem gwiezdny krąg.

Moja skarga rozbawiła Orola.

— Naturalnie. Jestem przekonany, że i my niedługo odzyskamy dostęp do instrumentów.

— Dlaczego? Jak? Na jakiej podstawie tak twierdzisz?

Musiałem zapytać, chociaż wiedziałem, że nie odpowie.

— Powiedzmy, że i ja mam talent, który pozwala mi przewidywać prawdopodobny rozwój wydarzeń.

— No dzięki…

— Nawiasem mówiąc, mogę go także wykorzystać do wyobrażenia sobie, jak wygląda los dzikusa. Z listów Estemarda jasno wynika, że ciężko mu się żyje.

— Uważasz, że dokonał właściwego wyboru?

— Nie wiem — odparł bez namysłu Orolo. — To nietrywialne pytanie. Czego pożąda ludzki organizm? Oczywiście poza pożywieniem, wodą, schronieniem i reprodukcją.

— Chyba szczęścia.

— Żywność spożywana extramuros wystarcza do uzyskania szczęścia w uproszczonej postaci, a mimo to tamtejsi ludzie nadal pragną różnych rzeczy. Nieustannie przystępują do rozmaitych ark. Po co?

Pomyślałem o rodzinie Jesry’ego. I o swojej.

— Ludzie chyba lubią sobie wyobrażać, że nie tylko żyją, ale także propagują swój sposób życia.

— Racja. Ludzie chcą czuć, że stanowią element jakiegoś długotrwałego projektu, czegoś, co przetrwa, kiedy ich już zabraknie. To daje poczucie stabilizacji. I moim zdaniem potrzeba takiej stabilizacji jest równie podstawowa i równie desperacka jak inne, bardziej oczywiste potrzeby. Za to można ją zaspokajać na różne sposoby. Na przykład subkultura slogów: nam nie imponuje, ale trudno zaprzeczyć, że jest stabilna. Albo miastowi: oni mają zupełnie inny rodzaj stabilizacji.

— My też.

— My też. Ale Estemardowi to nie wystarczyło. Może uznał, że samotne życie na szczycie pagórka bardziej mu odpowiada.

— A może po prostu nie odczuwa tej potrzeby tak silnie jak większość z nas — podsunąłem.

Zegar wybił pełną godzinę.

— Przegapisz pasjonujące wystąpienie suur Fretty — poinformował mnie Orolo.

— Czyżbyś chciał zmienić temat?

Wzruszył ramionami.

Tematy się zmieniają. Pogódź się z tym.

— No dobrze, pójdę na ten wykład — zgodziłem się. — Gdybyś jednak zdecydował się nas opuścić, nie odchodź bez pożegnania, bardzo cię proszę.

— Obiecuję ci, że gdyby miało do tego dojść, zawiadomię cię tak szybko, jak tylko będzie to możliwe — zapewnił mnie pobłażliwym tonem, jakby rozmawiał z człowiekiem niezrównoważonym.

— Dziękuję.

Poszedłem do kredowni saunta Groda i zająłem miejsce w rozległej pustej przestrzeni, która — jak zwykle — otaczała Barba.

Właściwie powinniśmy go nazywać fraa Tavenerem, ponieważ takie imię przybrał, składając śluby, ale nie wszyscy od razu kojarzyli się ze swoimi nowymi deklaranckimi imionami. Arsibalt od samego początku był Arsibaltem i nikt już nawet nie pamiętał imienia, którego używał extramuros. Za to Barba ludzie jeszcze długo mieli nazywać Barbem.

Zresztą to nieważne, jakie nosił imię: ten chłopak i tak miał się stać moim wybawieniem. Wielu rzeczy nie wiedział, ale nigdy nie bał się pytać, pytać i jeszcze raz pytać, aż wszystko dokładnie zrozumiał. Postanowiłem uczynić go swoim fidem. Ludzie dojdą do wniosku, że robię to z dobroci serca; niektórzy pomyślą nawet, że zamierzam się wycofać, a opiekę nad Barbem traktuję jako swoją profesję. I dobrze! W rzeczywistości przemawiał przeze mnie głównie egoizm. Przez sześć tygodni nauczyłem się więcej z teoryki niż przez sześć miesięcy poprzedzających apert; wystarczyło, że siadywałem na wykładach blisko Barba. Zaczynałem rozumieć, że w moim pragnieniu zgłębienia teoryki zdarzało mi się chadzać skrótami, choć w rzeczywistości nadkładałem drogi — tak jak często się to zdarza ze skrótami wypatrzonymi na mapie. Widząc, że Jesry robi szybsze postępy niż ja, odczytywałem równania w sposób, który, jak mi się wydawało w pierwszej chwili, upraszczał je, a w rzeczywistości utrudniał lub wręcz uniemożliwiał ich rozwiązanie. Barb nie przejmował się tym, że ktoś go wyprzedzi; ze względu na specyficzną architekturę mózgu nie umiał wyczytać takiej informacji z ludzkiej mimiki. Nie wytyczał sobie również żadnych dalekosiężnych celów: był z natury egocentryczny i krótkowzroczny. Chciał po prostu zrozumieć wypisane na tabliczce równanie teraz, zaraz, dzisiaj, i zupełnie nie przejmował się tym, co na ten temat sądzą inni. W dodatku był gotowy zadawać nurtujące go pytania do skutku, nawet kosztem kolacji.

Jak się nad tym zastanowiłem, musiałem przyznać, że Ala i Tulia dawno temu stosowały całkiem podobną metodę nauki. Stwór o dwóch grzbietach — tak nazywał je Jesry, kiedy godzinami sterczały pod kredownią, bez końca dyskutując o tym, co przed chwilą usłyszały. Nie wystarczało im to, że jedna z nich zrozumiała problem; nie wystarczało im nawet, kiedy zrozumiały go obie, ale na różne sposoby. Musiały go zrozumieć dokładnie tak samo. Ich zaciekłe dysputy przyprawiały nas o ból głowy, do tego stopnia, że — zwłaszcza kiedy byliśmy młodsi — zakrywaliśmy demonstracyjnie uszy dłońmi i uciekaliśmy jak najdalej od stwora o dwóch grzbietach. Ale im to odpowiadało.

Gotowość Barba do ciężkiej pracy nad osiąganiem bliskich celów sprawiała, że do tych dalszych (których na razie nie miał) zmierzał znacznie szybciej i pewniej niż ja w jego wieku — a teraz ja podążałem krok w krok za nim.


* * *

Rozważając różne profesje, próbowałem uczyć nowy rocznik śpiewu. Wszyscy mieszkańcy extramuros słuchali muzyki, ale mało który umiał ją tworzyć. Nowych fidów trzeba było uczyć wszystkiego od podstaw. To była mordęga — i dość szybko stwierdziłem, że jednak nie zamierzam poświęcać się takiej profesji. Spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu w jednej z wnęk naszej namiastki nawy.

Pewnego dnia, wychodząc z próby, napatoczyłem się na fraa Lio, który wybierał się na dziedziniec Protektora, żeby tam wypełniać swoje obowiązki.

— Chodź ze mną na górę — zaproponował. — Coś ci pokażę.

— Nowy chwyt z uciskiem na nerw?

— Nic z tych rzeczy.

— Wiesz, że nie powinienem oglądać koncentu z wyższych pięter?

— Widzisz… Nie przeszedłem jeszcze szkolenia na hierarchę, więc też nie powinienem tego robić. I wcale nie to chcę ci pokazać.

Ruszyłem za nim po schodach. Im wyżej się wspinaliśmy, tym bardziej się denerwowałem, że zamierza zrealizować plan najazdu na gwiezdny krąg — dopóki nie przypomniałem sobie, co powiedział niedawno Orolo o nadmiernym przejmowaniu się różnymi sprawami.

— Nie powinieneś wyglądać poza obręb murów — uściślił Lio. Zbliżaliśmy się do wierzchołka południowo-zachodniej wieży. — Ale wolno ci pamiętać to, co widziałeś extramuros podczas apertu, prawda?

— Chyba tak.

— No i? Widziałeś coś?

— To znaczy?

— Extramuros. Czy coś tam widziałeś?

— A co to za pytanie? Widziałem mnóstwo rzeczy.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Lio uśmiechnął się do mnie promiennie, dając mi do zrozumienia, że to tylko przejaw jego zwariowanego poczucia, humoru. Taki humorystyczny dron.

— No dobrze, co miałem widzieć?

— Jak ci się wydaje, miasto się rozrasta czy kurczy?

— Kurczy. Bez dwóch zdań.

— Skąd ta pewność? Sprawdzałeś dane ze spisu powszechnego?

Znowu ten uśmieszek.

— Oczywiście, że nie. Nie mam pewności, tylko… przeczucie. Coś w wyglądzie miasta…

— Jak dokładnie wyglądało?

— Było jakby… zarośnięte. Zapuszczone.

Odwrócił się, podniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i zamarł w pozie Thelenesa na peryklinie.

— Pamiętaj o tym, kiedy znajdziemy się na terytorium wroga.

Minęliśmy zamkniętą kratę, nie komentując jej stanu, po moście przeszliśmy na dziedziniec Regulatorki i okrążyliśmy go krużgankiem do następnych schodów, prowadzących dalej do góry. Kiedy znaleźliśmy się na bezpiecznym terenie (przy posągu Amnectrusa), Lio znów się odezwał:

— Myślałem o ogrodnictwie. Jako profesji.

— Biorąc pod uwagę, ile chwastów nawyrywałeś się przez lata w ramach pokuty za obijanie mi kości, trzeba przyznać, że masz kwalifikacje. Ale kompletnie nie rozumiem, dlaczego miałbyś tego chcieć.

— Pokażę ci, jak wygląda łąka — powiedział, prowadząc mnie na galeryjkę Protektora.

Dwaj wartownicy w obszernych zimowych zawojach i futrzanych mokasynach pełnili na niej straż. Byliśmy z Lio zziajani i spoceni po wspinaczce, więc zimno nie robiło na nas takiego wrażenia, narzuciliśmy jednak kaptury, żeby w ten sposób okazać szacunek wobec Dyscypliny. Nasunięte na twarze zawoje ograniczały nam pole widzenia jak tunele: wychyliwszy się przez barierkę, mogliśmy oglądać koncent z góry, nie widzieliśmy jednak niczego, co działo się za murami.

Lio wskazał mi wyciągniętą ręką tylny skraj łąki, gdzie po drugiej stronie rzeki wznosiła się Funda Shufa. Cała roślinność w tej okolicy uschła i zbrązowiała, poza nielicznymi wiecznie zielonymi krzewami, i doskonale było widać, że koniczyna porastająca większość łąki w pobliżu rzeki rośnie rzadziej i jest przetykana jakimś ciemniejszym, niepokornym zielskiem: chwastami pieniącymi się bujnie na piaszczystej nadrzecznej glebie. Bliżej brzegu rysowała się wyraźna granica występowania koniczyny, za którą ustępowała ona miejsca zdrewniałej plątaninie kolcojagód i podobnego paskudztwa. Widoczne jeszcze dalej plamy i rozcapierzone placki zieleni były tak odporne, że ich nie wybiły nawet najsroższe mrozy.

— Domyślam się, że dzisiaj chcesz mi powiedzieć coś o chwastach — stwierdziłem. — Nie rozumiem jednak, do czego zmierzasz.

— Na wiosnę wystawię tam inscenizację Bitwy pod Trantae — obwieścił Lio.

— Minus tysiąc czterysta siedemdziesiąty drugi — odpowiedziałem jak automat. Była to jedna z tych dat, które wszystkim fidom wtłaczano do głowy. — Chciałbyś pewnie, żebym zagrał hoplitę, który dostaje sarthyjską strzałą w ucho? Wielkie dzięki, nie ma mowy!

Cierpliwie pokręcił głową.

— To nie będzie bitwa między ludźmi, tylko między roślinami.

— Słucham?

— Wpadłem na ten pomysł podczas apertu, kiedy zobaczyłem, jak chwasty, a nawet drzewa wdzierają się do miasta. Odbierają je ludziom, ale robią to tak powoli, że ci w ogóle tego nie zauważają. Łąka będzie reprezentowała żyzną równinną Thranię, spichlerz Cesarstwa Bazyjskiego. Nasza rzeka stanie się Chontusem oddzielającym Thranię od północnych prowincji, które w minus tysiąc czterysta siedemdziesiątym czwartym od dawna były już we władaniu Konnych Łuczników. Tylko kilka ufortyfikowanych posterunków powstrzymywało napór barbarzyńców.

— Możemy się umówić, że Funda Shufa jest jednym z takich fortów?

— Proszę uprzejmie, to i tak nie ma znaczenia. Zima siedemdziesiątego trzeciego jest bardzo mroźna. Stepowe hordy, prowadzone przez klan sarthyjski, przechodzą po zamarzniętej rzece i zajmują przyczółki na thrańskim brzegu. Kiedy przychodzi odwilż i rozpoczyna się czas prowadzenia wojen, mają w Thranii trzy armie gotowe do walki. Generał Oxas dokonuje zamachu stanu, detronizuje cesarza Bazu i wyrusza ze stolicy, obiecując zmieść Sarthyjczyków do rzeki i potopić jak szczury. Po długich tygodniach manewrów armie spotykają się na równinie nieopodal Trantae. Sarthyjczycy udają, że cofają się w panice, a Oxas daje się na to złapać jak ostatni żółtodziób: szarżuje prosto w kleszcze wroga. Zostaje otoczony…

— Trzy miesiące później Baz stoi w ogniu. Ale jak ty chcesz to wszystko przedstawić na chwastach?

— Przypuścimy bliżej agresywne gatunki znad rzeki, niech wgryzą się w koniczynę. Pnącza gwiazdokwiatu wiją się i pędzą po ziemi jak lekka jazda; to wprost niewiarygodne, jak szybko potrafią się przemieszczać. Kolcojagoda jest wolniejsza, ale nie cofa się łatwo z raz zajętych pozycji — jak piechota. Na koniec wkraczają drzewa i utrwalają istniejący stan rzeczy. Przy odpowiednim pieleniu i przycinaniu zrobimy tu prawdziwe Trantae, z tą tylko różnicą, że na rozegranie bitwy potrzeba będzie sześciu miesięcy.

— W życiu nie słyszałem o równie zwariowanym pomyśle. Ty chyba musisz być szurnięty.

— Wolisz mi pomóc czy uczyć smarkaczy, jak czysto śpiewać?

— Czy tym podstępem chcesz mnie zmusić do pielenia chwastów?

— Nie. Zapomniałeś już, że właśnie chwasty mają sobie swobodnie rosnąć?

— A co będzie, jak już wygrają? Nie możemy spalić klauzury, ale może udałoby nam się złupić pasiekę i wypić cały miód?

— Ktoś już nas uprzedził — przypomniał mi Lio z grobową miną. — Podczas apertu. Myślę, że będziemy musieli po prostu posprzątać. Chyba że ludziom się spodoba, wtedy poczekamy, aż natura zrobi swoje i pole bitwy zarośnie drzewami.

— Jedno, co mi się w tym planie podoba, to fakt, że kiedy nadejdzie lato, będę mógł do woli patrzeć, jak Arsibalt ucieka przed pszczołami.

Lio wybuchnął śmiechem, ja zaś pomyślałem o tym, że jego plan ma jeszcze jedną zaletę: jest niewyobrażalnie głupi. Do tej pory imałem się różnych profesji — takich jak opieka nad Barbem czy lekcje śpiewu — które wydawały mi się rozsądne i szlachetne. Zachowywałem się w sposób typowy dla kogoś, kto zamierza się wycofać. Jeżeli jednak poświęcę lato na jakąś kosmiczną bzdurę, dla wszystkich będzie oczywiste, że wcale nie mam takich zamiarów. A wtedy ci spośród edharczyków, którym nie w smak było moje przybycie, dostaną szału.

— Zgoda — powiedziałem. — Ale na razie i tak chyba musimy jeszcze parę tygodni poczekać, zanim coś zacznie rosnąć. Mam rację?

— Ty chyba całkiem nieźle rysujesz, prawda?

— Lepiej niż ty, chociaż to jeszcze nic nie znaczy. Potrafię robić szkice techniczne. Ale powiem ci, że Barb jest w tym po prostu świetny. Czasem mnie przeraża. Czemu pytasz?

— Myślałem o tym, żeby to dokumentować: rysować kolejne etapy bitwy. Tutaj mielibyśmy znakomity punkt obserwacyjny.

— Mam zapytać Barba, czy byłby zainteresowany?

Lio trochę się zaniepokoił — może dlatego, że Barb potrafił być trudny do zniesienia, a może tylko dlatego, że jako nowy fid nie powinien jeszcze mieć żadnej profesji.

— Dobra, nieważne — uspokoiłem go. — Sam się tym zajmę.

— Świetnie. Kiedy możesz zacząć?


* * *

Przez następny tydzień zaczytywaliśmy się z Lio opisami Bitwy pod Trantae i oznaczaliśmy wbijanymi w ziemię palikami miejsca najważniejszych wydarzeń — takie jak punkt, w którym generał Oxas, przeszyty ośmioma strzałami, nadział się na własny miecz. Zbiłem też drewnianą ramę wielkości tacy z refektarza, z rozpiętą w środku kratownicą z nitek. Zamierzałem postawić ją na parapecie okna i patrząc przez nią, szkicować pole bitwy. Jeżeli będę jej konsekwentnie używał w ten sam sposób przez całe lato, kolejne szkice powinny dać się łatwo porównać. Potem powiesimy je obok siebie, jeden za drugim, i będzie można podziwiać wojnę chwastów jak na szpilu.

Lio spędzał sporo czasu w zaroślach nad rzeką, wyszukując najbardziej agresywne odmiany zielska. Żółty gwiazdokwiat miał reprezentować kawalerię sarthyjską, a czerwony i biały — ich sprzymierzeńców.

Cały czas czekaliśmy tylko na to, jak wpakujemy się w tarapaty.

Nie musieliśmy czekać długo. Dwa tygodnie po rozpoczęciu naszego projektu jadłem kolację, kiedy do refektarza wszedł fraa Spelikon w towarzystwie młodej hierarchini z personelu Regulatorki. Rozmowy przycichły; przypominało to moment przed całkowitym odcięciem prądu, kiedy światło na chwilę przygasa i przybiera brązowawy odcień. Spelikon rozglądał się przez chwilę, aż w końcu wypatrzył mnie. Wtedy z zadowoleniem sięgnął po tacę i odebrał swoją porcję. Hierarchowie mieli pełne prawo jadać razem z nami, ale robili to rzadko. Ponieważ musieli bardzo uważać, żeby nie zdradzić się z żadną informacją sekularną, nie mogli liczyć na miły, odprężający posiłek.

Wszyscy zauważyli, jak Spelikon na mnie patrzył, dlatego po chwili niepewnych szeptów dał się słyszeć krótki wybuch wesołości na mój koszt. Ja zaś wyjątkowo zupełnie się tym nie przejmowałem. co mogli mnie oskarżyć? O spisek mający na celu hodowlę chwastów? Pewnie źle zinterpretowali nasze zamiary. Najtrudniejsze będzie wytłumaczenie tego komuś takiemu jak Spelikon.

Młoda hierarchini (miała na imię Rotha) zjadła szybko, wstała od stołu i wyszła z refektarza z teczką pełną papierów, która poruszała się na boki, kiedy Rotha kołysała biodrami. Spelikon jadł do syta, nie chciał jednak pić piwa ani wina, a po kilku minutach otarł usta, wstał i podszedł do mnie.

— Chciałbym zamienić z tobą dwa słowa — powiedział. — W kredowni saunty Zenli.

— Oczywiście — odparłem i spojrzałem na siedzącego przy innym stoliku Lio. — Życzysz sobie, żeby fraa Lio był obecny przy naszej rozmowie czy…

— To nie będzie konieczne.

Te słowa wydały mi się dziwne i sprawiły, że zacząłem odczuwać fizyczne objawy zdenerwowania (przyspieszone bicie serca, spocone dłonie), kiedy w ślad za Spelikonem szedłem do saunty Zenli.

Była to jedna z najmniejszych i najstarszych kredowni, tradycyjnie wykorzystywana przez najstarszych edharskich teoryków do prowadzenia wspólnych prac i nauczania starszych stażem uczniów. Byłem w niej tylko dwa razy w życiu i nigdy nie odważyłbym się tak po prostu wparować tam bez zaproszenia i zagarnąć jej dla siebie. W kredowni mieścił się jeden niewielki stół, przy którym cztery osoby mogły usiąść na sferach. Rotha zdążyła go już przygotować: konstelacja światłopąków emanowała miękkie światło padające na stosik pustych arkuszy i kilka rękopisów — kompletnych lub we fragmentach. Pióra leżały równym rządkiem obok odkorkowanego kałamarza.

— Przesłuchanie fraa Erasmasa z kapituły edharskiej matemu dziesięcioletniego w koncencie saunta Edhara — zaczął Spelikon.

Rotha nakreśliła na czystym arkuszu rządek znaków; zamiast używać tradycyjnych bazyjskich liter, stenografowała, tak jak zwykle czynili to hierarchowie przy protokołowaniu rozmów. Spelikon podał datę i godzinę przesłuchania. Wprawa, z jaką Rotha posługiwała się piórem, była wprost hipnotyzująca: jej ręka przesuwała się od jednego skraju arkusza do drugiego w czasie krótszym, niż potrzebowałem na nabranie oddechu, pozostawiając po sobie rząd prostych symboli, które na mój gust nie miały szans przekazać całej zawartej w słowach treści. Przeniosłem wzrok na inne zgromadzone na stole manuskrypty: większość zapisano tym samym stenograficznym pismem, ale co najmniej jeden był spisany w normalnym alfabecie.

Moim charakterem pisma.

Pochyliwszy się, odczytałem kilka słów i rozpoznałem swój pamiętnik, który pisałem w celi pokutnej w tumie. Padały w nim imiona Fleca, Quina i Orola.

Moje ruchy stały się gwałtowne i szarpane. Włączył się jakiś prymitywny mechanizm reakcji na zagrożenie.

— Ej! — zawołałem. — To moje!

Spelikon kazał zaprotokołować te słowa i dodał:

— Przesłuchiwany przyznaje, że jest autorem dokumentu numer jedenaście.

— Skąd to macie? — zapytałem głosem dzieciaka w wieku Barba.

Ręka Rothy unieśmiertelniła moje słowa na arkuszu.

— Stamtąd, gdzie się znajdowało — odparł rozbawiony Spelikon. — Wiesz chyba, gdzie trzymasz swój dziennik, co?

— Tak mi się wydawało.

Leżał w jednej z nisz przy kredowni saunta Groda, wysoko, gdzie mało kto mógł go dosięgnąć. Zabranie cudzego rękopisu było niewybaczalnym łotrostwem ze strony innego deklaranta, akceptowalnym tylko wówczas, gdy autor zmarł lub został odrzucony.

— Ale nie wolno wam…

— Pozwól, że to ja będę oceniał, co mi wolno, a czego nie — przerwał mi Spelikon. Uczynił przy tym gest, który unieruchomił dłoń Rothy, i jego słowa nie zostały zaprotokołowane, po czym następnym gestem zdjął z niej zaklęcie i zaczęła pisać dalej. — To śledztwo nie dotyczy cię bezpośrednio i, prawdę mówiąc, nie musi ci wcale zabrać wiele czasu. Na stronach twojego dziennika znaleźliśmy większość interesujących nas informacji, teraz potrzebujemy tylko ich potwierdzenia oraz pewnych wyjaśnień. Czy w dniu poprzedzającym apert pełniłeś rolę koncypienta podczas rozmowy, którą fraa Orolo odbył w nowej bibliotece z niejakim Quinem, rzemieślnikiem z extramuros?

— Tak.

— Poproszę dokument numer trzy.

Rotha podała Spelikonowi kolejny rękopis mojego autorstwa: zapis spotkania Orola z Quinem. Nie chciało mi się już nawet pytać, skąd go mają — musieli myszkować także po niszach fraa Orola. Byłem oburzony, ale mimo wszystko zaczynałem się rozluźniać. W rozmowach, jakie Orolo prowadził z tymi rzemieślnikami, nie było nic złego. Nawet jeśli Regulatorka nie zechce mi uwierzyć, nie byliśmy wtedy w bibliotece sami i inni świadkowie potwierdzą zgoła nieszkodliwy charakter tych spotkań. Musiało chodzić o jakieś małostkowe (i chybione) śledztwo wymierzone w Orola, które nie przyniesie żadnych owoców, a sprawi, że (jak miałem nadzieję) fraa Spelikon wyjdzie na durnia.

Kazał mi potwierdzić, że jestem autorem dokumentu numer trzy, zanim przeszedł do rzeczy:

— Zapis rozmowy Orola z Quinem różni się od tego, jak później streściłeś tę konwersację w dzienniku.

— To prawda. Nie jestem taki jak ona. — Skinieniem głowy wskazałem Rothę. — Nie umiem stenografować. Na bieżąco zapisywałem tylko to, co miało jakiś związek z prowadzonymi przez Orola badaniami.

— Jakie badania masz na myśli?

Wydało mi się to oczywiste, ale odparłem:

— Sondowanie politycznego klimatu extramuros. Normalne przygotowanie do apertu.

— Dziękuję. Nieścisłości pojawiają się w kilkunastu punktach, ale ja chciałbym zwrócić twoją uwagę zwłaszcza na jeden z nich, pod koniec spotkania z Quinem. Rozmowa zeszła wtedy na techniczne możliwości szpilołapów.

Spelikon kompletnie mnie zaskoczył. Miałem pustkę w głowie.

— Eee… Ledwie pamiętam, że o tym rozmawialiśmy.

— Pamiętałeś znacznie lepiej, pisząc w dzienniku. — Sięgnął ponad ramieniem Rothy i wziął do ręki mój pamiętnik. — Według ciebie mistrz Quin powiedział w pewnym momencie, cytuję: „Flec nie zrobił szpilu”. Odświeżyłem ci pamięć?

— Rzeczywiście. Dzień wcześniej w porze certyfiku odesłaliśmy mistrza Fleca do itów, żeby zaprowadzili go do północnej nawy. Flec chciał zarejestrować szpil, ale Quin wyjaśnił nam później, że itowie pokrzyżowali mu plany. Nie pozwolili mu użyć szpilołapu w tumie.

— Dlaczego?

— Ze względu na zbyt dobrą jakość obrazu.

— Zbyt dobrą? W jakim sensie?

— Quin zarzucił nas handlowym pyerdem, który postarałem się streścić w dzienniku.

— Kiedy mówisz o streszczeniu, masz na myśli, że twój zapis jest tylko przybliżeniem jego słów? Pozwól, że znowu zacytuję: „Megamatryca, redukcja drgań, dynazoom… Szpilołap z takimi funkcjami mógłby zajrzeć w każdy zakamarek tumu, nawet na drugą stronę ekranów”. Czy Quin użył dokładnie takich słów?

— Nie wiem. Ten zapis jest wypadkową moich wspomnień i rozsądnego domniemania.

— Wyjaśnij, co rozumiesz w tym wypadku przez rozsądne domniemanie.

— Quin zmierzał do tego, że itowie nie mogli się zgodzić na użycie szpilołapu z powodów technicznych, ponieważ ze swojego miejsca w północnej nawie Flec mógłby rejestrować nim obrazy tysięczników i setników, zasiadających po przeciwnej stronie prezbiterium. Gołym okiem nie jesteśmy w stanie zajrzeć w głąb innych naw ze względu na kontrast między ekranem, który jest jasny (kosmografowie powiedzieliby, że ma wysokie albedo), i znajdującą się za nim ciemną przestrzenią nawy. Sprawę dodatkowo komplikuje znaczna odległość i inne czynniki. Itowie zapoznali się z możliwościami szpilołapu Fleca i doszli do wniosku, że dzięki połączeniu pewnych cech pozwala on dojrzeć rzeczy niewidoczne nieuzbrojonym okiem. Oczywiście nie ma sensu rozgryzanie pyerdów handlowych, jakimi raczą nas producenci szpilołapów, ale moja wiedza kosmograficzna podpowiada mi, jakie musiałyby być właściwości takiego urządzenia: zoom, czyli obiektyw o zmiennej ogniskowej, jakiś sposób wykrywania słabo widocznych obrazów na zaszumionym tle oraz stabilizacja obrazu, korygująca drżenie rąk operatora.

— I to właśnie masz na myśli, kiedy mówisz o rozsądnym domniemaniu. Rozsądne oznacza w tym wypadku tyle, że każdy człowiek obeznany z instrumentarium kosmograficznym powinien wyciągnąć podobne wnioski odnośnie do szpilołapu Fleca.

— Zgadza się.

— Piszesz dalej w dzienniku, że w tym momencie fraa Orolo złapał cię za przegub dłoni i przestałeś notować. Dlaczego?

— Orolo, jako starszy i mądrzejszy ode mnie, zawczasu zorientował się, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Quin zacząłby za chwilę terkotać o sprawach sekularnych i o tym, co zaszło między Flekiem i itami. Z tego rodzaju wiedzą oczywiście nie powinniśmy mieć kontaktu.

— Ale przecież twoje uszy i tak byłyby na nią wystawione. Dlaczego Orolo powstrzymał twoją rękę, zamiast zatkać ci uszy?

— Nie wiem, może wydawało mu się, że to najbardziej logiczne wyjście z sytuacji. W takich chwilach ludzie nie zawsze myślą jasno.

— Poza tymi, którym jednak się to udaje. Ale mniejsza z tym, nie mam więcej wątpliwości na temat tej rozmowy. Zostało jeszcze tylko jedno pytanie.

— Słucham.

— Gdzie byłeś w dziewiątą noc apertu?

Wytężyłem pamięć, zmarszczyłem brwi.

— To jedno z tych pozornie prostych pytań, na które normalnemu człowiekowi trudno jest odpowiedzieć.

Spelikon przytaknął mi z przesadnym zapałem i pośpiechem:

— Jeżeli mówiąc „normalny człowiek”, masz na myśli nie-hierarchę, spieszę cię zapewnić, że osobiście nie mam żadnych konkretnych wspomnień z tego akurat wieczoru.

— Rano miałem oprowadzać nową grupę zwiedzających, więc chciałem się wcześnie położyć. Zjadłem kolację, a potem prawie na pewno poszedłem spać. Dużo rozmyślałem.

— Tak? A o czym?

Musiałem zrobić bardzo dziwną minę, bo Spelikon parsknął śmiechem i dodał:

— Pytam z ciekawości, bo to chyba nic ważnego. — Wyciągnął następny arkusz. — Kronika podaje, że tamtej nocy dzieliłeś celę z fraa Branchem i fraa Ostabonem. Jeżeli ich o to zapytam, potwierdzą, że przez całą noc byliście razem?

— Nie widzę powodu, dla którego mieliby tego nie zrobić.

— Doskonale. To wszystko. Dziękuję za poświęcony mi czas, fraa Erasmasie.

Spelikon otworzył mi drzwi. Kiedy wyszedłem za próg, dostrzegłem czekających w krużganku Brancha i Ostabona.


* * *

Mój dar imaginacji i snucia opowieści w głowie kompletnie mnie tego wieczoru zawodził, jakby wziął urlop. Nie rozumiałem sensu tego przesłuchania i złożyłem je na karb podupadającego zdrowia suur Trestanas, która wkrótce trafi do Kolegium i dopiero tam dojdzie do siebie. Oby nie za szybko.

Następnego dnia wstałem wcześnie, ponieważ miałem dyżur przy śniadaniu. Poranek spędziłem w kredowni z Barbem, wykładając mu podstawy rachunku wektorowego, które sam powinienem był opanować dawno temu, a mimo to dopiero teraz zaczynałem naprawdę je rozumieć. Zbliżałem się do granicy mojego pojmowania i zaczynałem popełniać głupie błędy, kiedy dzwony wybiły certyfik.

Był to jeden z tych dni, w które obowiązek nakręcenia zegara spoczywał na mnie i moich towarzyszach, udałem się więc prosto do tumu. Ryt zgromadził niewielu deklarantów i dosłownie garstkę hierarchów. Nie widziałem fraa Orola ani żadnego z jego starszych uczniów. Jesry również się nie pojawił i musieliśmy z Lio i Arsibaltem poradzić sobie bez niego.

Długi poranek w kredowni i trzyosobowy certyfik zaostrzyły mój apetyt i w refektarzu jadłem, aż mi się uszy trzęsły. Kończyłem już posiłek, kiedy zjawił się Orolo: wziął sobie lekkie drugie śniadanie i usiadł przy swoim ulubionym stoliku, w miejscu, z którego przy ładnej pogodzie widział ciągnące się za oknem góry. Dziś akurat było pochmurno, ale miało się wrażenie, że w ciągu dnia zimna i czysta rzeka wiatru rozproszy chmury.

Zjadłem i przysiadłem się do niego. Domyślałem się, że jemu też Spelikon naprzykrzał się ze swoimi pytaniami, ale nie chciałem poruszać tego tematu. Orolo na pewno miał go powyżej uszu.

Uśmiechnął się do mnie lekko.

— Dzięki hierarchom niedługo znów będę mógł prowadzić obserwacje.

— Otworzą gwiezdny krąg? To wspaniała nowina! — wykrzyknąłem.

Orolo znów się uśmiechnął.

Wszystko układało się w sensowną całość. Coś przeraziło hierarchów i sprawiło, że zinterpretowali zachowanie Orola przed apertem w sposób, którego w dalszym ciągu nie rozumiałem. W końcu jednak zrozumieli swój błąd i sprawy powoli wracały do normy.

— Muszę ci się przyznać, że zostawiłem w M M tabliczkę i nie mogę się doczekać, kiedy dostanę ją w swoje ręce — powiedział.

— A kiedy otworzą krąg?

— Nie wiem.

— Czym zamierzasz się zająć?

— Wolałbym na razie nie mówić. Niczym, do czego potrzebowałbym mocy M M. Wystarczy mi jakiś mniejszy teleskop, a nawet najzwyklejszy szpilołap.

— Spelikon ostatnio wypytywał mnie o szpilołapy…

Orolo przytknął palec do ust.

— Wiem. Dobrze się stało, że odpowiedziałeś na jego pytania tak, jak odpowiedziałeś.

Przetrawienie tych słów wymagało ode mnie chwili skupienia. Wiadomość o otwarciu gwiezdnego kręgu sama w sobie była rzeczywiście doskonała, ale kiedy ludzie zaczną się tam kręcić, mogą odkryć tabliczkę, którą zostawiłem w Oku Clesthyry, i będę miał kłopoty. To był jednak głupi pomysł. Jak ja ją teraz stamtąd zabiorę?

Orolo wyjrzał przez inne okno, z którego było widać zegar.

— Widziałem przed chwilą Tulię. Razem z Alą zbierały swój zespół. Prosiła, żebym przekazał ci wiadomość.

— Jaką?

— Nie przyjdzie na obiad. Spotkacie się na kolacji.

— To wszystko?

— Tak. Muszą wydzwonić jakieś niezwykłe zmiany, wymagające najwyższej koncentracji, zaczynają za pół godziny. Nie wiem dlaczego, ale uznała, że dla ciebie będzie to szczególnie ważna informacja.

Voco.

To musiało być następne voco, nic innego. A to oznaczało, że będę miał kolejną okazję wymknąć się do gwiezdnego kręgu — i właśnie tak brzmiała prawdziwa wiadomość, którą Tulia chciała mi przekazać.

Czy Orolo zdawał sobie z tego sprawę? Czy wiedział, co się dzieje?

Nie mogłem jednak czekać, aż zabrzmią zmiany, i wtedy popędzić na górę na złamanie karku, bo zderzyłbym się na schodach z wybierającymi się na ryt ludźmi Regulatorki i Protektora. Musiałem dostać się na górę wcześniej, gdzieś ukryć i dopiero tam czekać na zmiany.

Lio dostarczył mi doskonałego pretekstu.

Wstałem od stołu.

— Zobaczymy się w tumie — powiedziałem do Orola.

— Tak — przytaknął i mrugnął porozumiewawczo. — Albo i nie.

Zamarłem. Jak dużo naprawdę wiedział?

Uśmiechnął się szeroko, widząc moją minę.

— Chodziło mi tylko o to, że nigdy nie wiadomo, kto po takim rycie zostanie w tumie, a kto go opuści.

— Myślisz, że w czasie voco może paść twoje imię?

— To bardzo mało prawdopodobne, ale gdybyś to ty został powołany…

Prychnąłem. Orolo ze mnie drwił.

— Gdybyś został powołany, wiedz, że zdaję sobie sprawę z postępów, jakie poczyniłeś w ostatnich miesiącach — ciągnął. — Jestem z ciebie dumny, chociaż wcale mnie nie zaskoczyłeś. Tak trzymaj.

— Dobrze, będę tak trzymał. Nawiasem mówiąc, chciałbym ci później zadać parę pytań. Ale na razie muszę lecieć.

— Leć. Tylko nie potknij się na schodach.

Odwróciłem się na pięcie i bez pośpiechu wyszedłem z refektarza, chociaż miałem ochotę puścić się biegiem. Zabrałem ramę rysunkową i szkice z niszy, w której je trzymałem, i ruszyłem w stronę tumu najszybciej jak mogłem, starając się zarazem nie dać po sobie poznać, że się spieszę. Znalazłszy się w triforium, zerknąłem na taras dzwonniczek, gdzie Ala, Tulia i reszta ich ekipy ćwiczyły zmiany (na razie na sucho, bez pociągania za sznury), mające za chwilę wydzwonić. Tulia mnie zobaczyła. Odwróciłem wzrok, żeby nie pomyślała, że się na nie gapię, zawróciłem i czym prędzej wspiąłem się po schodach w południowo-zachodniej wieży.

Dziedziniec apartamentów Regulatorki był zatłoczony jak nigdy, ale panowała na nim cisza, jakby wszyscy na coś czekali. I trudno im się było dziwić, skoro za chwilę zaczynało się voco. Mignęła mi nawet sama suur Trestanas, zmierzająca z jednego biura do drugiego. Zdziwiła się chyba na mój widok, ale kiedy się zorientowała, że wchodzę z przyborami do rysowania na kolejne schody, elementy układanki ułożyły jej się w głowie w całość i natychmiast o mnie zapomniała.

Lio czekał na mnie przy posągu Amnectrusa, trochę zadyszany po wspinaczce. Dalej ruszyliśmy razem.

— Nie wychodź na galeryjkę — ostrzegł mnie. — Nie ma sensu rzucać się w oczy. Chodź ze mną.

Narzuciłem kaptur i ruszyłem za nim krużgankiem. Ponieważ cały czas ktoś kręcił się w pobliżu, nie rozmawialiśmy, dopóki Lio nie skręcił do komnaty, do której prowadziło kilkoro masywnych drzwi. Nazywali ją pokojem odpraw; zbierali się w niej żołnierze przed rozpoczęciem zbrojnej misji.

— Zaplanowałeś to wszystko, prawda? — spytałem szeptem.

— Stworzyłem pewne możliwości, na wypadek, gdybyśmy mieli ich potrzebować.

Otworzył jedne z przesuwanych drzwi, odsłaniając schowek pełen równo poukładanych metalowych skrzynek. Chwycił mnie za zawój na piersi, wepchnął do schowka i zanim zdążyłem złapać równowagę, zasunął drzwi powrotem. Zrobiło się ciemno. Znalazłem się w kryjówce.

Najwyżej minutę później dzwony zaczęły wygrywać niezwykłe zmiany.

Moje oczy przywykły do ciemności. Podjąłem niewielkie ryzyko i lekko rozjaśniłem sferę. Otaczające mnie pudełka były opisane słowami i liczbami, które nic mi nie mówiły, ale zaczynałem nabierać przekonania, że zawierają amunicję. Chodziły różne słuchy. Żywotność amunicji mierzyło się w dekadach, później należało ją wyrzucić z tumu, załadować na wozy i wywieźć. W takich chwilach wszyscy mieszkańcy koncentu ustawiali się w żywy łańcuch na schodach i podając sobie skrzynki z ręki do ręki, przenosili do magazynu świeży zapas amunicji. Dawno już nie było takiej okazji, ale starsi deklaranci dobrze pamiętali ostatnie przezbrojenie.

Miałem przynajmniej o czym rozmyślać, czekając, aż wybrzmią zmiany i upłynie trzydzieści minut, w czasie których wszyscy mieli zebrać się w tumie. Tutaj, na górze, nikt nie potrzebował całej półgodziny: przez kwadrans, może nawet dłużej mogli spokojnie zajmować się swoimi sprawami i zbiec na dół dosłownie w ostatniej chwili. Dlatego trochę to trwało, zanim wszyscy się ulotnili. W końcu jednak usłyszałem, jak sam Delrakhones rozkazuje wszystkim schodzić: chciał być ostatni i nie zamierzał biec po schodach.

W tym momencie uznałem, że mogę bezpiecznie wyjść do pokoju odpraw. Uchyliłem drzwi schowka, odczekałem, aż dzienne światło przestanie mnie oślepiać, i wyszedłem. Przycupnąłem przy drzwiach wejściowych i przez bitą minutę nasłuchiwałem w bezruchu. Nic nie słyszałem, żaden dźwięk nie dobiegał nawet z prezbiterium i naw, które wyglądały na wyludnione.

Bałem się trochę, że Delrakhones poluje jeszcze na spóźnialskich, więc — ponieważ właściwie nie miałem się do czego spieszyć — spokojnie odczekałem, aż głos Statha intonującego konwokację poniesie się echem po studni prezbiterium. Dopiero wtedy wyskoczyłem z mojej kryjówki, opadłem do schodów i popędziłem na górę. Statho długo mówił, od czasu do czasu zawieszając głos, jakby przerzucał pospiesznie zrobione notatki — albo zbierał siły do dalszej przemowy.

Znajdowałem się wysoko za tarczą zegara, w połowie drogi do gwiezdnego kręgu, gdy pierwszy raz usłyszałem słowo peanatema. Nogi ugięły się pode mną jak pod spłoszonym zwierzęciem, kiedy coś niespodziewanie dotknie jego grzbietu. Zgubiłem rytm biegu, musiałem się zatrzymać i przykucnąć, żeby nie wpaść na jakąś przeszkodę.

To nie mogło się dziać naprawdę. Od dwustu lat nie odprawiano u nas peanatemy.

Musiałem jednak przyznać, że wygrywane przez Tulię zmiany wydały mi się całkowicie obce, a na pewno różne od tych zapowiadających voco. W tumie przed rytem panowała cisza jak makiem zasiał, teraz zaś z dołu niósł się chrapliwy szmer, jakiego jeszcze w życiu nie słyszałem.

Wszystko, co wydarzyło się po apercie, nagle nabrało zupełnie nowego sensu, tak jakby podrzucone do góry szklane odłamki ułożyły się w powietrzu i z powrotem scaliły w lustro.

Wewnętrzny głos przypomniał mi, że muszę się spieszyć, bo druga okazja do odzyskania tabliczki może mi się już nie trafić. Wprawdzie zarejestrowane na niej obrazy nagle przestały mnie interesować, ale przecież Orolo całkiem niedawno mi powiedział, że zależy mu na tabliczce z M M. Musiałem wyciągnąć je obie. Jeśli spartaczę robotę, będę miał poważne problemy, może nawet zostanę odrzucony.

Co gorsza, zawiodę Orola.

Jak długo siedziałem skulony na pomoście, zamiast biec? Tracisz czas! Tracisz czas! Ruszaj się!

Kogo wywołają? Może mnie? Co się stanie, jeśli się nie pojawię? Dostrzegałem w takiej sytuacji czarną ironię losu, która stała się jeszcze czarniejsza, gdy przyszło mi do głowy, że mógłbym odpowiedzieć na wezwanie, skacząc w głąb studni prezbiterium. Przy odrobinie szczęścia wylądowałbym na głowie suur Trestanas. Taka historia z pewnością przetrwałaby wieki w tradycji Saunta Edhara i całego świata matemowego. Może nawet trafiłaby do gazet.

Nie pomogłaby mi jednak wydostać ani mojej tabliczki z Oka Clesthyry, ani tej pozostawionej przez Orola w M M. Miałem po co ryzykować.

Wspinałem się dalej, słuchając paplaniny Statha o konieczności przestrzegania Dyscypliny. Szedłem wolniej, niżbym mógł, ponieważ wiedziałem, że zbliża się moment, w którym padnie imię tego, kto zostanie odrzucony — a ja chciałem to imię usłyszeć. Zdążyłem jednak dotrzeć na samą górę, do drzwi gwiezdnego kręgu, gdzie okazało się, że muszę jeszcze chwilę poczekać.

I w końcu usłyszałem:

— Orolo.

Nie „fraa Orolo”, bo z tą chwilą Orolo przestał być naszym fraa.

Czy naprawdę byłem zaskoczony? Odkąd usłyszałem, że rozpoczyna się peanatema, wiedziałem, że chodzi o Orola. A mimo to wyrwało mi się głośne „Nie!”. Nikt mnie nie usłyszał, bo w tej samej chwili wszyscy powtórzyli to samo słowo: dźwięk połączonych głosów poniósł się w głąb chronotchłani jak dudnienie bębna, a kiedy ścichł, jego miejsce zajął bardzo niezwykły odgłos. Nigdy przedtem go nie słyszałem.

Ludzie na dole krzyczeli przeraźliwie.

Dlaczego właściwie zawołałem „Nie!”, skoro przewidziałem taki rozwój sytuacji? Nie był to wyraz niedowierzania, lecz sprzeciwu. Świadectwo mojego wzburzenia. Wypowiedzenie wojny.

Orolo był gotowy. Natychmiast wyszedł przez drzwi w naszym ekranie i stanowczym gestem zamknął je za sobą, zanim jego byli bracia i siostry zaczęli się z nim żegnać, bo trwałoby to chyba z rok. Lepiej odejść bez pożegnania, jak człowiek przygnieciony zwalonym drzewem. Wyszedł na środek prezbiterium, rzucił sferę na ziemię i rozwiązał sznur, który osunął się na podłogę. Orolo wystąpił z pętli sznura, schyliwszy się, złapał dolny rąbek zawoju, zrzucił go z ramion — i przez chwilę stał całkiem nagi, trzymając zwinięty zawój w rękach i spoglądając w górę prezbiterium, tak jak fraa Paphlagon podczas voco.

Otworzyłem drzwi gwiezdnego kręgu, wpuszczając do środka powódź światła. Na jej widok Orolo spuścił głowę, jak deolatra modlący się do swojego boga, ja zaś przeszedłem przez drzwi i zamknąłem je za sobą. Rozgrywająca się w tumie okropna scena zniknęła, a jej miejsce zajął opuszczony gwiezdny krąg.

Rozpłakałem się w głos. Twarz mi się ściągnęła, jakbym wymiotował, łzy płynęły mi z oczu jak krew z głębokich ran. Odczuwałem raczej smutek niż zdziwienie, bo przeczuwałem, że do tego dojdzie, gdy tylko fraa Spelikon zaczął mnie wypytywać o szpilołapy. Nie wierzyłem jednak, że wydarzenia tak się potoczą, bo bałem się w ten sposób myśleć — aż do chwili, kiedy przed faktami nie było już ucieczki. Aż do momentu, kiedy się to stało. Aż do teraz. Dzięki temu — w przeciwieństwie do tych wszystkich fraa i suur na dole — nie musiałem tracić czasu na zdumienie i od razu pogrążyłem się w najgłębszym, najbardziej nieutulonym żalu w moim życiu.

Drogę do Pinakla znalazłem praktycznie po omacku; ledwie odróżniałem światło od mroku. Zanim dotarłem na szczyt, zacząłem bełkotać histerycznie. Wytarłem twarz zawojem, wziąłem kilka głębokich wdechów i uspokoiłem się na tyle, żeby wyjąć tabliczkę z Oka Clesthyry i schować ją do ochronnej koszulki. Kiedy dla pewności zawinąłem ją w zawój, przed oczami stanął mi rozbierający się Orolo.

Stojąc nago w prezbiterium, miał wysłuchać gniewnej pieśni deklarantów obkładających go peanatemą. Pewnie właśnie w tej chwili ją śpiewali. Należało ją wykonać na serio, z zaangażowaniem, co pewnie z łatwością przychodziło nie znającym Orola tysięcznikom i setnikom, podejrzewałem jednak, że zza ekranu dziesiętników dobiega niewiele artykułowanych dźwięków.

Wszedłem do komnaty sterowniczej M M i sięgnąłem po tabliczkę, którą Orolo podłożył pod obiektyw, kiedy ostatni raz odwiedziliśmy razem gwiezdny krąg, tuż przed jego zamknięciem. Niestety, nie znalazłem jej: ktoś mnie uprzedził i zdążył ją skonfiskować. Tak jak teraz ktoś przejrzy wszystkie zapiski, które Orolo trzymał w swoich niszach.

To, co zrobiłem później, było może niezbyt mądre, ale musiałem to zrobić: przeszedłem w to samo miejsce, z którego obserwowałem start aeroplanu unoszącego fraa Paphlagona i inkwizytorów, przykucnąłem u stóp tego samego megalitu i czekałem, aż Orolo wyjdzie przez Bramę Dzienną. Kiedy już wyszedł z prezbiterium i zniknął deklarantom z oczu, owinął się otrzymanym od nich workiem z szorstkiego płótna i cienką, szeleszczącą folią termoizolacyjną w kolorze pomarańczowym. Kiedy na odsłoniętym placu wiatr smagnął go po ciele, naciągnął ją na ramiona. Jego chude, blade kostki zniknęły w starych czarnych buciorach roboczych, którymi musiał szurać po ziemi, żeby ich nie zgubić. Oddalając się od koncentu, nawet się nie obejrzał, i wkrótce zniknął mi z oczu za kurtyną rozproszonej wody z jednej z fontann. W tej samej chwili odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną.

Kiedy w chronotchłani usłyszałem, że peanatema dobiega końca, ucieszyłem się, że dane mi było choć przez chwilę zobaczyć Orola extramuros. Deklaranci z tumu widzieli tylko, jak wchłonęło go nieznane, co ich przerażało (i tak właśnie miało być). Ja przynajmniej zobaczyłem, jak opuszcza koncent. Jego odejście nie stało się przez to mniej straszne ani mniej zasmucające, ale widok żywego Orola przemierzającego o własnych siłach Saeculum dawał nadzieję, że ktoś mu tam pomoże; że może przed zmierzchem znajdzie sobie jakieś używane ubranie, siądzie w jednym z barów, które odwiedzał podczas apertu, będzie sączył piwo i szukał pracy.

Resztę nabożeństwa wypełniło odnowienie ślubów i potwierdzenie wierności Dyscyplinie. Cieszyłem się, że mnie to ominęło. Zawinąłem tabliczkę w arkusz papieru do rysowania i schowałem ją za skrzynkę z amunicją. Jeśli poproszę Lio, przyniesie mi ją później.

Pozostało tylko jedno pytanie: czy dziesiętnicy zauważyli moją nieobecność? W trzystuosobowym tłumie brak mojej osoby mógł ujść niezauważony. Gdyby jednak ktoś miał mnie wypytywać, wymyśliłem historyjkę o tym, jak to Orolo dał mi do zrozumienia, czego się spodziewa (co na dobrą sprawę rzeczywiście zrobił, tylko ja byłem zbyt tępy, żeby to zauważyć), i postanowiłem nie uczestniczyć w rycie, bo bałem się, że będzie to ponad moje siły. Oczywiście w ten sposób nie uniknąłbym kłopotów, ale nic mnie to nie obchodziło. Niech mnie odrzucą. Dowiem się, dokąd udał się Orolo (najpewniej na Kopiec Bly’a), i pójdę za nim.

Okazało się jednak, że nie musiałem nikogo okłamywać. Albo nikt nie zwrócił uwagi, że mnie nie było, albo po prostu nikt się tym nie przejął.


* * *

Rekonstrukcja wydarzeń, jakie doprowadziły do odrzucenia Orola — równie mozolna jak składanie wykopanej przez archeologa czaszki z pojedynczych odłamków kości — zajęła nam kilka następnych tygodni. Zdarzało się, że podążaliśmy śladem plotki lub przekonujących (lecz błędnych) informacji i trafialiśmy na obiecujący trop, który dopiero po paru dniach okazywał się logicznym ślepym zaułkiem. Nie pomagał nam fakt, że peanatema Orola była dla nas psychicznym odpowiednikiem poparzeń trzeciego stopnia. Już na kilka dni przed apertem Orolo skądś wiedział, że szykują się kłopoty z gwiezdnym kręgiem. Kazał Jesry’emu wykonać jakieś obliczenia ale nie pozwolił mu obejrzeć tabliczek fotomnemonicznych, z których pochodziły dane. Ba, zadał sobie wiele trudu, aby ukryć naturę całego przedsięwzięcia przed Jesrym i pozostałymi uczniami — zapewne po to, żeby oszczędzić im przykrych konsekwencji.

Kiedy mistrz Quin wspomniał o technicznych możliwościach szpilołapu Fleca, Orolo wpadł na pomysł, żeby użyć takiego urządzenia do prowadzenia obserwacji kosmograficznych. W dziewiątą noc apertu, po zamknięciu gwiezdnego kręgu, Orolo wykradł z pasieki dwie bańki miodu. Przebrał się za gościa z extramuros i wywiózł łup w zaopatrzonej w kółka lodówce do piwa. W Saeculum spotkał się z jakimś podejrzanym osobnikiem, poznanym zapewne wcześniej w jednym z barów. Podejrzewaliśmy, że specjalnie w tym celu odwiedzał takie przybytki podczas apertu: od początku chodziło mu o zwerbowanie takiego wspólnika, który w zamian za miód dostarczyłby mu szpilołap.

Mała winnica, w której oddawał się swojej profesji, była prawie niewidoczna z tumu. Odwiedzał ją czasem w zimie — naprawiał treliaże i przycinał winorośl. Po apercie zbudował w niej prymitywne obserwatorium. Jego głównym elementem była pionowa tyczka, nieco wyższa od dorosłego mężczyzny, obracająca się wokół pionowej osi i zaopatrzona w poprzeczkę, umieszczoną na wysokości oczu i mogącą się pochylać w górę i w dół. W poprzeczce Orolo wydrążył zagłębienie, w którym mieścił się szpilołap. Cała konstrukcja pozwalała mu unieruchomić urządzenie, kiedy śledził przez nie ruch ciał niebieskich. Mechanizm stabilizacji matrycy, duże zbliżenie i wzmocnienie sygnału przy słabym oświetleniu pozwalały uzyskać całkiem przyzwoity obraz interesujących go obiektów.

Myśl o tym, że Orolo miałby się wymknąć z koncentu, zmówić z kryminalistą podczas apertu, a potem prowadzić zakazane obserwacje, była dla nas wstrząsająca, ale takie wyjaśnienie wydawało się logiczne i pasowało do Orola. Prędzej czy później wszyscy się z nim pogodziliśmy.

Rola, jaką ja sam odegrałem w tej historii, w oczach części edharczyków czyniła ze mnie zdrajcę, który wydał Orola Regulatorce. Przed peanatemą taki zarzut przyprawiłby mnie o bezsenność i wyrzuty sumienia; w parzyste noce zadręczałbym się tym, co wyjawiłem Spelikonowi, w nieparzyste zaś kipiałbym bezsilną złością na tych członków mojej kapituły, którzy tak kompletnie mnie nie rozumieli. Jednakże na tle późniejszych wydarzeń zamartwianie się takimi drobiazgami przywodziło na myśl próby obserwowania odległych gwiazd w biały dzień. Mimo że Orolo nie był moim ojcem i wcale nie umarł, żywiłem wobec fraa Spelikona takie same uczucia, jakimi darzyłbym człowieka, który na moich oczach zabił mi ojca. Jeszcze większy żal miałem do suur Trestanas, ponieważ podejrzewałem, że w jakiś podstępny sposób to ona stała za tym całym nieszczęściem.

Co zobaczył Orolo? Obliczenia, które zlecił Jesry’emu przed apertem, mogłyby stać się dla nas wskazówką, gdyby nie fakt, że Regulatorka skonfiskowała cały ich zapis i musieliśmy polegać na strzępach wspomnień Jesry’ego. Jego zdaniem Orolo usiłował wyliczyć parametry orbity jednego lub więcej obiektów w naszym Układzie Słonecznym. W normalnych okolicznościach chodziłoby o asteroidę poruszającą się po orbicie heliocentrycznej (wokół słońca), zrządzeniem losu przypominającej orbitę Arbre; krótko mówiąc, w grę wchodziłaby powtórka scenariusza z Wielką Grudą. Jesry miał jednak przeczucie (poparte niektórymi z zapamiętanych liczb), że interesujący Orola obiekt krąży nie wokół słońca, lecz dookoła Arbre — co byłoby zjawiskiem w najwyższym stopniu niezwykłym. Ludzkość od tysięcy lat prowadziła obserwacje nieba i odkryła tylko jeden księżyc Arbre. Nie można było wprawdzie wykluczyć, że jakaś asteroida na orbicie okołosłonecznej przeszła w pobliżu punktu libracji, dała się przechwycić Arbre i weszła na trajektorię wokół planety, ale takie orbity były niestabilne i tego rodzaju satelity spadały w końcu na Arbre, zderzały się z księżycem albo zostawały wyrzucone z układu Arbre-księżyc.

Orolo mógł obserwować punkty libracji układu Arbre-księżyc, w których znajdowały się skupiska kamieni i pyłu, widoczne jako chmury ścigające (lub ścigane przez) księżyc okrążający naszą planetę. Nie rozumieliśmy jednak, dlaczego taki projekt miałby spotkać się z tak ostrą i nieprzychylną reakcją Regulatorki. Zresztą Barb słusznie zwrócił uwagę, że z położenia M M należy wnioskować, że Orolo fotografował raczej obiekty na orbicie biegunowej. Było mało prawdopodobne, żeby to były obiekty pochodzenia naturalnego.


* * *

Jesry pierwszy odważył się powiedzieć na głos to, co wszyscy pomyśleli już wcześniej:

— To nie jest obiekt pochodzenia naturalnego. To ludzie stworzyli go i umieścili na orbicie.

Wiosna jeszcze nie zaczęła się na dobre. Zima miała się ku końcowi, ale nadal należało się liczyć z groźbą przymrozków. Wyrastające z cebulek kiełki przebijały krystaliczną powierzchnię zmrożonego błocka. Większość popołudnia zajęło nam wycinanie zdrewniałych łodyg i zeschłych pnączy z naszych kłębów. Przed zimą daliśmy im spokój, żeby ograniczyć erozję gleby i zapewnić schronienie drobnym zwierzętom, ale nadeszła pora, gdy musieliśmy się z nimi rozprawić i je spalić, żeby popiół użyźnił ziemię. Po kolacji poszliśmy podpalić suche zielsko wycięte za dnia. Rozpaliliśmy olbrzymie ognisko, które jednak nie mogło się długo palić. Jesry znalazł gdzieś butelkę wyrabianego przez Orola specyficznego wina i teraz podawaliśmy ją sobie w kółku.

— Może nie ludzie, tylko inna cywilizacja praksyczna — zauważył Barb.

Miał oczywiście rację, ale pod względem towarzyskim był niezmiernie irytujący. Artykułując swoje przypuszczenie, Jesry się odsłonił i naraził na ośmieszenie. Zgadzając się z nim, nawet milcząco, podejmowaliśmy takie samo ryzyko. Tego tylko nam brakowało, żeby Barb zaczął snuć domysły na temat owadziookich potworów z kosmosu.

Zresztą z Barbem mieliśmy jeszcze inny problem: był synem Quina, który w pewnym sensie zainicjował cały ten ciąg wydarzeń, czyniąc nierozważne uwagi na temat nowoczesnych szpilołapów. Oczywiście Barb nie był niczemu winien, ale ich pokrewieństwo musiało wywoływać negatywne skojarzenia, które w niezręcznych sytuacjach same wypływały. A Barb stanowił niewyczerpane źródło niezręcznych sytuacji.

— To by tłumaczyło zamknięcie gwiezdnego kręgu — stwierdził Arsibalt. — Przypuśćmy na potrzeby naszych rozważań, że państwo sekularne podzieliło się na dwie lub więcej frakcji, a te pomału szykują się do wojny. Któraś z nich mogłaby wystrzelić satelitę zwiadowczego na orbitę biegunową.

— Nawet niejednego — wtrącił Jesry. — Wydaje mi się, że moje obliczenia odnosiły się do więcej niż jednego obiektu.

— A może do jednego, tylko takiego, który zmienia orbitę? — zasugerowała Tulia.

— Wątpię — odparł Lio. — Zmiana płaszczyzny orbity wymaga sporych nakładów energii, niewiele mniejszych niż samo wystrzelenie satelity.

Wszyscy spojrzeli na niego pytająco.

— Czytałem o satelitach szpiegowskich — wyjaśnił zakłopotany. — W książce o wojnach kosmicznych, napisanej w Epoce Praksis. Zmiana płaszczyzny orbity byłaby bardzo kosztowna!

— Satelita na orbicie biegunowej nie musiałby niczego zmieniać! — prychnął Barb. — W swoim czasie zobaczy każdy kawałek Arbre.

— Hipoteza Jesry’ego podoba mi się z jednego zasadniczego powodu — wtrąciłem.

Teraz wszyscy zwrócili się w moją stronę. Rzadko się odzywałem, ale od czasu peanatemy otaczała mnie aura eksperta od wszystkiego co orolskie.

— Zachowanie Orola przed apertem sugeruje, że spodziewał się kłopotów — ciągnąłem. — Cokolwiek zobaczył, zdawał sobie sprawę, że było to wydarzenie sekularne i hierarchowie zakażą mu dalszych obserwacji, gdy tylko się o tym dowiedzą. Gdyby chodziło o zwykłą asteroidę, nikt by się tym nie przejął.

Wyraziłem tylko powszechnie akceptowany pogląd, toteż odpowiedziało mi zgodne kiwanie głowami — tylko Arsibalt, nie wiedzieć czemu, potraktował moje słowa jak prowokację. Odchrząknął i odparował, jakbyśmy weszli w dialog:

— Fraa Erasmasie, twoje słowa wydają się z pozoru sensowne, ale pozory mylą. Po tym, jak Orolo został obłożony peanatemą, łatwo jest o nim myśleć jak o dysydencie. Ale czy ktokolwiek uznałby go za takowego przed apertem?

— Celne spostrzeżenie, fraa Arsibalcie. Nie ma sensu tracić czasu na przepytywanie wszystkich przy tym ognisku: Orolo był przeszczęśliwy, żyjąc zgodnie z nakazami Dyscypliny.

— Wystrzelenie nowego satelity zwiadowczego z pewnością jest wydarzeniem o charakterze sekularnym, prawda?

— Owszem.

— Co więcej, tego rodzaju praksis jest znana ludziom od tysięcy lat; fraa Lio czytał o niej w starych książkach. Orolo nie mógł więc chyba liczyć na to, że obserwując satelitę, dowie się o nim czegoś nowego, nie uważasz?

— Nie mógł, o ile satelita ten nie zawiera nowych, nieznanych wcześniej wytworów praksis.

— Taka praksis sama w sobie byłaby faktem sekularnym, nieprawdaż? — odezwała się Tulia.

— Jak najbardziej, suur Tulio — przytaknąłem. — I deklaranci nie powinni się nią interesować.

— Jeżeli zatem zgadzamy się z założeniem, że fraa Orolo jako wierny deklarant szanował Dyscyplinę, nie możemy przystać na twierdzenie, że obserwował przemierzającego niebo nowego sztucznego satelitę Arbre — podsumował Arsibalt.

— Ponieważ z łatwością rozpoznałby w nim obiekt niebędący przedmiotem naszego zainteresowania — uzupełnił Lio.

Brzmiało to rozsądnie, ale donikąd nas nie prowadziło. Co najwyżej w rejony, w które nikt z nas nie chciał się zapuszczać. Nikt poza Barbem.

— W takim razie to musi być statek obcych — stwierdził.

Jesry westchnął głęboko.

— Fraa Tavenerze… — zaczął, używając deklaranckiego imienia Barba. — Przypomnij mi, kiedy wrócimy do biblioteki, żebym pokazał ci wyniki badań, z których jasno wynika, jak bardzo nieprawdopodobny byłby taki zbieg okoliczności.

— „Nieprawdopodobny” nie znaczy chyba jeszcze „niemożliwy? — odparował fraa Tavener.

Jesry znowu westchnął.

— Fraa Jesry? — Udało mi się spojrzeć mu w oczy i posłać porozumiewawcze spojrzenie: jeden z tych sygnałów, na które Barb pozostawał kompletnie ślepy. — Wydaje się, że ten temat ogromnie frapuje fraa Tavenera. Ognisko dogasa, zaraz i tak będziemy się zbierać. Może wy dwaj poszli byście przodem? Mógłbyś zapoznać go z badaniami, o których wspomniałeś. My zagasimy ognisko i posprzątamy po sobie.

Zapadła cisza. Nikt, nawet ja sam, nie wierzyłem własnym uszom: właśnie próbowałem dyrygować Jesrym. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło! Ale nie zamierzałem się tym martwić, zanadto zaprzątały mnie inne sprawy.

— Dobrze — odparł Jesry i oddalił się ciężkim krokiem, zabierając ze sobą Barba.

Odczekaliśmy, aż syk płomieni i gulgotanie rzeki zagłuszą dalsze pytania Barba.

— Chcesz porozmawiać o tabliczce — domyślił się Lio.

— Trzeba ją wreszcie przynieść i obejrzeć.

— Dziwię ci się, że nie pospieszyłeś się bardziej — stwierdziła Tulia. — Ja już nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę.

— Nie zapominajcie, jak skończył Orolo — powiedziałem. — Był nieostrożny. Albo po prostu nie przejmował się tym, że mogą go przyłapać.

— A ty? — zapytała mnie Tulia. — Przejmujesz się?

Zadanym bez ogródek pytaniem wprawiła nas w zakłopotanie, ale nikt nie cofnął się od ogniska. Wszyscy czekali, co odpowiem. Smutek, jaki odczułem w chwili, gdy Statho wypowiedział imię Orola, nadal przepełniał moje serce, zdążyłem się już jednak nauczyć, że może się w mgnieniu oka przerodzić w gniew — nie w przelotne rozdrażnienie rozkapryszonego dzieciaka, lecz w lodowatą, nieustępliwą furię, która osiadała mi ciężko w trzewiach i sprowadzała bardzo, bardzo nieprzyjemne myśli. Potrafiła mi także wykrzywić twarz w paskudnym grymasie, co poznawałem po młodych fidach: kiedy dawniej spotykaliśmy się w krużganku albo na łące, witali się ze mną przyjaźnie, teraz jednak najczęściej odwracali wzrok.

— Szczerze mówiąc, nie. — Skłamałem, ale dobrze się z tym czułem. — Nie obchodzi mnie, czy zostanę odrzucony, ale ponieważ jesteście w to zamieszani razem ze mną, przez wzgląd na was zachowam ostrożność. Nie zapominajcie, że tabliczka może nie zawierać żadnych użytecznych informacji. A nawet jeśli coś zarejestrowała, odkrycie tego może nam zająć całe miesiące albo nawet lata. Czeka nas długa, potajemna kampania.

— Moim zdaniem powinniśmy spróbować — stwierdziła Tulia. — Jesteśmy to winni Orolowi.

— Przyniosę ją, kiedy tylko będziecie chcieli — zaofiarował się Lio.

— W podziemiach Fundy Shufa jest takie ciemne pomieszczenie — podpowiedział Arsibalt. — Moglibyśmy ją tam spokojnie obejrzeć.

— Świetnie — zgodziłem się. — Będziecie musieli mi trochę pomóc, ale większość obowiązków biorę na siebie. Jeśli mnie złapią, powiem, że o niczym nie wiedzieliście, i wezmę na siebie całą odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzy. Dadzą mi za karę rozdział szósty albo jeszcze gorzej, a wtedy odejdę i spróbuję znaleźć Orola.

Tulia i Lio zareagowali na moje słowa wzburzeniem, które jednak przejawiało się w zupełnie różny sposób: ona miała ochotę się rozpłakać, on rwał się do walki. Arsibalt zaś zniecierpliwił się na mnie za moją tępotę.

— Tu nie chodzi tylko o to, kto wpakuje się w tarapaty — powiedział. — Jesteś deklarantem, fraa Erasmasie. Przyrzekałeś przestrzegać Dyscypliny, to najważniejsza i najbardziej uroczysta przysięga w twoim życiu. I taka właśnie jest stawka tej gry. Grożące ci złapanie i kara to sprawy drugorzędne.

Upomnienie ze strony Arsibalta wstrząsnęło mną, ponieważ było prawdziwe. Miałem na nie gotową odpowiedź, której jednak nie mogłem wypowiedzieć na głos: tamta przysięga nic już dla mnie nie znaczyła, a w każdym razie nie ufałem już ludziom stojącym na straży Dyscypliny, której wierność przysięgałem. Niestety, nie mogłem się do tego przyznać przed przyjaciółmi, oni bowiem nadal ją szanowali. Rozmyślałem gorączkowo nad odpowiedzią dla Arsibalta, a wszyscy stali spokojnie w kręgu, szturchali dogorywające ognisko i czekali, co powiem.

— Ufam Orolowi — odparłem w końcu. — Wierzę, że w swoim przekonaniu wcale nie naruszył Dyscypliny i został ukarany przez ludzi małych, którzy nie rozumieją, co się naprawdę dzieje. Jestem przekonany, że jest… będzie… że zostanie…

— Powiedz to! — wypaliła Tulia.

— Sauntem. Zrobię to dla saunta Orola.

Загрузка...