Referaty semantyczne: Po Rekonstrukcji — frakcje w obrębie świata matemowego kontynuujące dzieło Halikaarna. Swoją nazwę zawdzięczają przekonaniu, że symbole mogą nieść rzeczywiste znaczenie, co stanowi rozwinięcie idei Protasa i Hylaei. Patrz także: Referaty syntaktyczne.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Światło padające na namiot budziło, szum morza usypiał — a ja niczym kłoda wyrzucona na brzeg i przewalana falami tam i z powrotem, na przemian budziłem się i przysypiałem, śniąc mętny i nieciekawy sen o Geometrach. Jakiś zakamarek mojego umysłu, zafascynowany manipulatorami zdalnie sterowanej sondy przysłanej po Niebiańskiego Strażnika, zużywał niezmierzone ilości mrocznej energii na ożywanie mojej pamięci: przywoływał obrazy, wyostrzał wspomnienia, upiększał je, mieszał z tworami wyobraźni, łączył teorykę ze sztuką w hybrydy wyrażające najniezwyklejsze idee, lęki i nadzieje. Opędzałem się od jawy, chciałem dalej śnić, leżałem więc półprzytomny i czekałem, aż coś się wydarzy, aż sen rozwinie się i coś mi wyjaśni, ale z biegiem czasu tylko coraz bardziej się niepokoiłem, bo nie mogłem przestać myśleć o stawach, kościach, łożyskach i serwomotorach manipulatorów, które w mej wyobraźni stały się równie skomplikowane jak moje własne ręce i nabrały tak samo łagodnych, organicznych krzywych jak elementy maszynerii zegara, które Cord robiła dla Sammanna. Jedyną nowinką w całym śnie była zainstalowana (prawdopodobnie) w sondzie aparatura do przetwarzania obrazu, na którą zwróciłem uwagę pod sam koniec. Im dłużej próbowałem się jej przyjrzeć, tym bardziej przeszkadzały mi otaczające ją reflektory; usiłowałem spojrzeć Geometrom w oczy, a widziałem tylko rozbłyski oślepiającej bieli przeplatane plamami absolutnej czerni.

Narastająca frustracja dokonała tego, co nie udało się światłu dnia, zapachowi jedzenia i dźwiękom rozmów: obudziła mnie. Nie mogłem popchnąć spraw do przodu w inny sposób niż budząc się i robiąc coś w tym kierunku.

Ecba była piękna — surowa, rozpalona, ale piękna. Cały jeden dzień zszedł nam na budowaniu osłon przed lejącym się z nieba żarem. Znaleźliśmy otwartą na wschód zatoczkę, położoną na północ od skalistego urwiska, które przez większość dnia dawało nam cień. Yul pokazał nam, jak zakotwiczyć głęboko w piasku pale, na których później rozpięliśmy płachty chroniące nas przed popołudniowym upałem, i w efekcie słońce dawało nam się we znaki głównie wczesnym rankiem, kiedy jeszcze temperatura była całkiem znośna. Leżąca pół mili od brzegu wysepka przełamywała pędzące z głębi morza fale; przybój na plaży był więc nieznaczny, chociaż nieprzewidywalny. Płytką zatoczkę o kamienistym dnie mogły bezpiecznie sforsować tylko najlżejsze łodzie, toteż chyba nikt nigdy nie próbował jej sensownie zagospodarować. Cały czas spodziewaliśmy się gości obwieszonych jarmarcznymi insygniami władzy i gotowych nas przepędzić, ale nikt się nie zjawił. Zatoczka najwyraźniej nie należała ani do osoby prywatnej, ani do żadnej wspólnoty — po prostu była kawałkiem wybrzeża. Jedyna na Ecbie osada z prawdziwego zdarzenia (nie licząc matemu przy Orithenie) rozłożyła się wokół przystani promowej, od której dzieliło nas pięć mil w linii prostej, a piętnaście wzdłuż biegnącej brzegiem drogi. Zasilana energią słoneczną odsalarnia produkowała i sprzedawała słodką wodę; Yul zaraz po przyjeździe napełnił nią dwa zalatujące pleśnią pęcherze z demobilu. Tej wody i zakupionego na kontynencie jedzenia powinno nam starczyć na tydzień.

Na mocy jednogłośnej, chociaż nie sformułowanej wprost umowy następny dzień po rozbiciu obozowiska przeznaczyliśmy na odpoczynek. Wygrzebaliśmy z bagażu sfatygowane książki; ktoś chrapał, ktoś inny pływał. Pożyczyłem od Cord wąskie szczypce, wyjąłem sobie szwy, zanurzyłem się w wodzie po szyję i czekałem, aż znieczuli mi rany. Mógłbym więcej napisać o rekonwalescencji, ale tego nie zrobię. Obserwowanie, jak moje ciało zbiera siły i wraca do zdrowia, wydało mi się fascynujące, ale przypuszczam, że to właśnie gojące się obrażenia wywoływały sny o metalicznych kończynach i krystalicznych organach sondy obcych. Kusiło mnie, żeby pofilozofować sobie na temat związku ciała i umysłu, ale mój wewnętrzny loryta tłumaczył mi, że byłaby to strata czasu; lepiej byłoby znaleźć bibliotekę i poczytać, co mieli na ten temat do powiedzenia inni, lepsi ode mnie myśliciele.

Poprzedniego dnia pod wieczór Yul zburzył spokój zatoczki, zapuszczając silnik aportu. Część z nas dla zabicia czasu wybrała się na dwugodzinny objazd wysepki. Położenie wulkanu nie stanowiło naturalnie tajemnicy: niewiele było miejsc, z których nie dałoby się go dostrzec. Był stromy, co oznaczało — jak uczył mnie fraa Haligastreme — że jest niebezpieczny. Niektóre wulkany wytwarzały rzadką lawę, która szybko rozpływała się na boki; miały kształt soczewkowaty i były właściwie niegroźne: wystarczyło iść szybciej, niż poruszała się lejąca się lawa. Inne pluły gęstą lawą, poruszającą się powoli i łatwo się piętrzącą — te były niebezpieczne, ponieważ ciśnienie w ich wnętrzu narastało i prędzej czy później musiało dojść do erupcji.

Ecba stanowiła ostatni przystanek na trasie promu, który wypływał z przystani na lądzie w kierunku południowym, z lekkim odchyleniem ku wschodowi. Do wyspy dotarliśmy więc od północy. Miasteczko zbudowano wokół jedynego naturalnego portu, wyglądającego jak wygryziony kawałek północno-zachodniej ćwiartki w przybliżeniu okrągłej wyspy. My rozbiliśmy obóz na północnym wschodzie, w jednej z zatoczek porozdzielanych paluchami zastygłej magmy, która spłynęła z kaldery setki lat przed zasiedleniem Ecby. Dlatego też przez pierwsze dni oglądaliśmy głównie północne zbocza wulkanu; jego regularna sylwetka prezentowała się nader wdzięcznie (nawet jeśli dźwięczące mi w uszach słowa Haligastreme nie pozwalały zapomnieć, że stromizna jest niebezpieczna). Podczas wycieczki objeżdżaliśmy wyspę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i kilka mil od obozu nagle naszym oczom ukazał się południowy stok, który w minus dwa tysiące sześćset dwudziestym pierwszym roku eksplodował, zapadł się, zniszczył świątynię i zasypał port na południowo-wschodnim wybrzeżu, do którego dotarli (na galerach i żaglowcach) pierwsi fizjologicy, kontynuatorzy dzieła Cnoüsa z całego basenu Morza Mórz. Skutki tamtej erupcji nadal były widoczne: popiół i kawałki lawy zaścielały zbocze schodzące wprost do morza. Ecba nigdy nie doszła do siebie: po osiągnięciu wachlarzowatego jęzora popiołu i lawy droga po dziś dzień na odcinku kilkunastu mil zmieniała się w wyboisty bity trakt; nie było widać żadnych drogowskazów, zabudowań, śladów napraw. Tylko w jednym miejscu na południowo-wschodnim łuku wybrzeża, skąd otwierał się widok w głąb rozsadzonego krateru, od głównej drogi odchodziła pod kątem prostym inna, boczna, przez pewien czas biegnąca prosto do góry, a potem skręcająca w serię serpentyn, pnących się po nagim zboczu, na którym rysował się mroczny mur. Nie potrzebowaliśmy satelitarnych map Sammanna, żeby wiedzieć, że mamy przed sobą założony w roku trzytysięcznym matem.

W pół drogi do niego, na początku serpentyn, nieliczne niskie domki walczyły z nawiewanym przez wiatr popiołem, usiłując w nim nie zatonąć. Kiedy podjechaliśmy bliżej, zastaliśmy tam punkt kontrolny i kramik z pamiątkami, prowadzone przez deklarantów. Nie kryli się z zawojami i sznurami. Nie okłamywaliśmy ich, ale udawaliśmy turystów. Z przyjemnością sprzedali nam parę drobiazgów (mydło z popiołu wulkanicznego), ale stanowczo zapowiedzieli, że dalej nas nie przepuszczą.

Później zajechaliśmy do miasta, żeby uzupełnić zapasy, i tam również zobaczyłem deklarantów obnoszących się z tradycyjnym strojem. Nie wyglądali na hierarchów, więc w ewidentny sposób łamali Dyscyplinę — podobnie zresztą jak sprzedawcy w kramiku z pamiątkami. Co z kolei oznaczało, że stosunki między deklarantami i statystami są tu znacznie swobodniejsze niż na przykład w Mahshcie. Miałem ogromną ochotę podejść do tych deklarantów i zapytać, czy słyszeli o Orolu, ale się powstrzymałem: nie uciekną mi, a ja prześpię się jeszcze z tym pytaniem. I rzeczywiście przespałem się — ale zamiast odpowiedzi czekał mnie tylko ten frustrujący, wlokący się bez końca sen o manipulatorach.

Po kiepsko przespanej nocy nie odzywałem się przy śniadaniu, dopóki w którymś momencie nie wypaliłem:

— Przecież tam może nie być żadnych prawdziwych, biologicznych Geometrów, materialnych istot, które siedziałyby za sterami dwudziestościanu. Może dawno temu pomarli, zostawiając po sobie zautomatyzowane statki i sondy?

Tym pytaniem odebrałem chęć do rozmowy wszystkim oprócz Sammanna, jemu bowiem mój pomysł wydał się wprost zachwycający.

— Tym lepiej dla nas — powiedział.

Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, dopóki nie dotarło do mnie, że przez „nas” rozumie itów. Przetrawiłem jego słowa.

— Bo będziecie bardziej użyteczni dla państwa sekularnego — domyśliłem się.

Jego twarz zastygła jak kamień. Uraziłem go.

— Może użyteczność dla państwa nie jest dla nas najważniejsza? — zasugerował. — Nie przyszło ci do głowy, że itowie mogą mieć jakieś inne aspiracje?

— Przepraszam.

— Pomyśl, jakie to by było wyzwanie: interakcja z takim systemem! — zawołał. Upiekło mi się: był tak zafascynowany tą nową możliwością, że nie zamierzał rozpamiętywać zniewagi. — Na najniższym, najbardziej podstawowym poziomie byłby to stuprocentowo deterministyczny syntakt, wyrażający się tylko w niektórych działaniach: ruchach statku, transmisji danych i tak dalej. Obserwablach.

— My nazywamy je „danymi”. Mów dalej.

— Zrozumienie działania programu syntaktycznego poprzez analizę zmiennych przypominałoby próbę złamania szyfru. My, itowie, musielibyśmy zwołać własny konwoks.

— Moglibyście przy okazji rozstrzygnąć Kwestię Relewancji — zażartowałem.

Sammann przestał wpatrywać się z zachwytem w niebo i wytrzeszczył oczy.

— Studiowałeś KR?

Wzruszyłem ramionami.

— Na pewno mniej niż ty. Uczymy się o niej przy okazji poznawania historii Rozłamu.

— Między zwolennikami saunta Proca i uczniami saunta Halikaarna.

— Właśnie. Chociaż to trochę nieuczciwe nazywać jednych zwolennikami, a drugich uczniami, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć… Ale zasadniczo masz rację: to właśnie nazywamy Rozłamem.

— Proceńczycy bardziej skłaniali się ku syntaktycznemu punktowi widzenia… A może powinienem powiedzieć „faanowie”?

Sammann trochę się pogubił, więc uznałem za stosowne mu przypomnieć:

— Mówiliśmy o Relewancji. Możemy, ty i ja, myśleć o różnych rzeczach. Symbole w naszych mózgach mają swoje znaczenie. Pytanie brzmi: czy urządzenie syntaktyczne potrafi myśleć, czy tylko przetwarzać cyfry pozbawione Relewancji… znaczenia…?

— Treści semantycznej — podpowiedział Sammann.

— Otóż to. Faan żyła w Koncencie Saunta Mucostera w okresie po Rekonstrukcji. Była tam pewuerą referatu syntaktycznego, czyli zwolenników Proca. Uznała, że Relewancja nie istnieje, że jest tylko iluzją, którą każdy dostatecznie rozwinięty syntakt tworzy na własny użytek. Evenedryk już wtedy nie żył, ale zarówno on, jak i Halikaarn przed nim uważali, że nasze umysły są zdolne do czynności nieosiągalnych dla syntaktów; że Relewancja jest czymś rzeczywistym…

— Że nasze myśli naprawdę mają jakąś treść semantyczną wykraczającą poza i ponad ciąg zer i jedynek.

— Właśnie. Wiąże się to z przekonaniem, że nasz umysł jest zdolny postrzegać formy idealne, istniejące w Hylaejskim Świecie Teorycznym.

— Ejże, może dacie sobie na wstrzymanie? — zagrzmiał Yul. — Myśmy tu przyjechali na piknik!

— A my właśnie w ten sposób odpoczywamy! — odparował Sammann.

— Bo gdybyśmy pracowali, rozmawialibyśmy o rzeczach nudnych i skomplikowanych — dodałem.

— Jesteście gorsi od kaznodziejów! — poskarżył się Yul.

Gnel nie połknął haczyka, ale jednak się odezwał:

— Wyjaśnię ci to w taki sposób, żebyś zrozumiał, kuzynie. Jeżeli ci obcy są po prostu programem komputerowym, nasz Sammann może ich wyłączyć, przestawiając jeden bit. Program nawet się nie zorientuje, że ktoś go sabotował.

— Pod warunkiem, że jest pozbawiony Relewancji — zauważyłem. — Jeżeli zrozumie, że symbole, które przetwarza, coś znaczą, pozna się na Sammannie.

— Na pewno ma wbudowane jakieś pierońskie zabezpieczenia — zauważył Yul. — Przy tych wszystkich bombach atomowych i w ogóle…

— Jeżeli jest pozbawiony Relewancji, to jest także niezwykle podatny na uszkodzenia — odparł Sammann. — I wtedy rzeczywiście powinien być solidnie zabezpieczony. Ale systemy obdarzone prawdziwą Relewancją znacznie trudniej oszukać. Tak się w każdym razie uważa.

— Phi! — Yul spojrzał na Gnela. — Po prostu trzeba je oszukać inaczej. To wszystko.

— Niebiański Strażnik nie był chyba zbyt przekonujący — przypomniał Gnel. — Może jednak prawienie morałów nie jest takie proste, jak ci się wydaje.

Cord odkaszlnęła, zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w miseczkę z jedzeniem.

— Słuchajcie… — odezwała się. — Wasza rozmowa jest fascynująca, ale jakie właściwie mamy plany na dzisiaj?

Zapadła długa cisza.

— Podoba mi się tutaj — ciągnęła Cord. — Tylko że… jakoś tak… ciarki mnie przechodzą. Wy też tak macie?

— Rozmawiasz z facetami — wytknął jej Yul. — Żaden się nie przyzna.

Cord rzuciła w niego garścią piasku.

— Grzebałem trochę w Retikulum… — powiedział Sammann. — I powiem wam, że mnie też ciarki chodziły po plecach, kiedy stwierdziłem, że mam tu taki świetny transfer.

— Ale już ci przeszło? — zainteresował się Gnel.

— Chyba tak.

— Czego się dowiedziałeś?

— Cała wyspa jest jedną wielką parcelą i od Starej Epoki Matemowej ma jednego właściciela. Dawniej było nim drobne księstewko, które z epoki na epokę trafiało pod skrzydła różnych imperiów. Kiedy królowie i książęta wychodzili z mody, wpadało w ręce prywatnych właścicieli albo trustów; kiedy sytuacja się odwracała, dostawało nowego księcia albo barona i żyło sobie dalej. Do czasu, aż dziewięćset lat temu zostało wykupione przez prywatną fundację… To taka instytucja przypominająca naszą fundę. W dodatku ta konkretna fundacja musiała mieć jakieś związki ze światem matemowym…

— Dlatego, że sponsoruje nowy koncent i wykopaliska w Orithenie?

— Coś w tym guście…

— Jeden apert, który trwa dziesięć dni, nie wystarczyłby, żeby zorganizować takie przedsięwzięcie — powiedziałem. — Funda musiała od dawna to planować.

— To nie jest wcale takie trudne — sprzeciwiła się Cord. — Unaryści co roku mają apert. Można z nimi porozmawiać. Niektórzy awansują i zostają dziesiętnikami, z tych z kolei część awansuje na setników… Gdyby zaczęli nad tym pracować w dwa tysiące osiemsetnym, do czasu konwoksu milenijnego w trzytysięcznym mieliby zwolenników wszędzie poza matemami tysięczników.

Scenariusz Cord nie bardzo mi się podobał, ponieważ brzmiał podstępnie, ale z faktami nie mogłem dyskutować. Budził mój sprzeciw chyba głównie z jednego powodu: my, deklaranci, przywykliśmy myśleć o sobie jak o jedynej sile zdolnej snuć plany naprawdę dalekosiężne, rozciągające się na stulecia. Tymczasem Cord dopuszczała istnienie w świecie sekularnym fundy, która robi dokładnie to samo. Sammann chyba myślał podobnie.

— Równie dobrze mogło to zadziałać w drugą stronę — zauważył.

— Jak… — Na chwilę zaniemówiłem. — Chcesz powiedzieć, że to grupa deklarantów stworzyła w świecie sekularnym fundę, żeby ta kupiła im wyspę? To niedorzeczne.

Wszyscy jednak wiedzieliśmy, że to Sammann zwyciężył w tym sporze: on był odprężony i zadowolony, a ja zły i wytrącony z równowagi — głównie dlatego, że jego wizja idealnie wpasowała się we wszystko, czego w ostatnich tygodniach dowiedziałem się o Dynastii.

Mimo to wszyscy czekali, co jeszcze powiem.

— Jeżeli masz rację, Sammannie, to ci ludzie, kimkolwiek są, i tak wiedzą, że tu jesteśmy. Dlatego uważam, że powinniśmy działać otwarcie. Jedźmy tam. Podejdę do bramy, zastukam i powiem, co mnie sprowadza.

Wszyscy wstali od śniadania i zaczęli się zbierać — poza Gnelem, który chodził za Sammannem krok w krok.

— Na pewno można się dowiedzieć czegoś więcej o tej instytucji, która kupiła wyspę. No nie mów, że nie mam racji! Niewiele jest rzeczy na świecie, które przetrwały dziewięćset lat!

— Przeciwnie, jest ich bardzo dużo — odparł Sammann. — Na przykład arka, do której należysz: jest sporo starsza… — Spojrzał badawczo na Gnela. — Aha, i o to ci właśnie chodzi, prawda? Sugerujesz, że to jakaś instytucja religijna?

Zaskoczony Gnel zaczął się wycofywać rakiem ze swoich słów.

— Sugeruję, że nie ma firm, które by istniały od tak dawna.

— Co innego powiedzieć tak o firmach, a co innego twierdzić, że Ecbą zarządza jakaś potajemna arka.

— Kiedy widzę, że deklaranci chodzą swobodnie po ulicach, zaczynam szukać innych wytłumaczeń niż te, do których się przyzwyczailiśmy.

— Widzieliśmy deklarantów w Mahshcie — przypomniał Gnelowi Yul. — Może ci tutaj też zostali powołani albo coś.

Chyba nawet sam Yul w to nie wierzył, ale po tych słowach nastąpił impas.

— Wielu deklarantów, zwłaszcza proceńczyków i faanów, uważa, że wiara w istnienie Hylaejskiego Świata Teorycznego niczym się nie różni od religii — powiedziałem. — Ja mam zaś powody przypuszczać, że deklaranci z Oritheny to skrajny odłam wyznawców HŚT. Kwestia tego, czy tworzą wspólnotę o charakterze religijnym, czy jednak nie, w znacznej mierze zależy od przyjętej definicji takiej wspólnoty.

Zawahałem się, bo przyszło mi do głowy, że Orolo splantowałby mnie bezlitośnie, słysząc, jak wygaduję takie sfenickie głupoty. Nawet Sammann spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale nic nie powiedział: chyba wyczuwał, że po prostu próbuję zmobilizować nas do wyjazdu.

— Posłuchaj… — Zwróciłem się do Gnela. — Sammann dopiero zaczyna się interesować tym tematem. Widzieliśmy już w przeszłości, że czasem dotarcie do źródeł może trwać nawet kilka dni. Bez względu na to, czy deklaranci otworzą dla mnie bramę Oritheny, wy będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby dalej pytać i zbierać informacje.

— To prawda — przyznał Gnel. — Tylko że otwarcie lub nieotwarcie bramy zależy od tego, co im powiesz, a to z kolei jest odbiciem stanu twojej wiedzy. Dlatego uważam, że lepiej byłoby ze dwa dni poczekać.

— Wiem więcej, niż mówię — uspokoiłem go. — I chcę tam jechać jeszcze dziś.

Загрузка...