Część 9 PRZYGARNIĘCIE

Konwoks: Ogromna konwokacja deklarantów z matemów i koncernów z całego świata. W normalnych okolicznościach odbywa się tylko podczas apertu milenijnego albo po Łupieży. W sytuacji wyjątkowej może zostać zwołana na żądanie państwa sekularnego.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Fala mlecznego światła rozlała się po lasach i łąkach i zgęstniała w lepką mgłę. Nastał dzień bez świtu. W oknie aeroplanu pojawiła się siateczka miliona rys, rozbijających światło na wielobarwny pył. Oglądałem je przez wizjer baloniastego skafandra. Obok mnie na siedzeniu leżała pomarańczowa walizka, która oddychała i gulgotała jak ludzki tułów, zabijając wszystko, co ze mnie wychodziło. Deklaranci i gryzipiórki, którzy zjechali się na konwoks z całej Arbre, byli zbyt ważni, żeby ryzykować zakażenie zarazkami obcych, musiałem więc mieszkać w balonie, dopóki nie zapadną nowe decyzje.

Nie miało to żadnego sensu. Po co w ogóle sprowadzali mnie do Tredegarha, skoro obawiali się ryzyka? Żaden dialog rozumnych istot nie mógł doprowadzić do konkluzji, że należy mnie przywieźć na konwoks, ale w balonie. Orolo miał rację: konwoks był tworem politycznym i podejmował decyzje na zasadzie kompromisu, a przecież regularnie się zdarza, że kompromis między dwiema całkiem rozsądnymi możliwościami nie ma nic wspólnego z sensem i logiką.

Dlatego pierwszy raz zobaczyłem Urwisko przez kilka warstw przymglonego, porysowanego i spękanego poliplastu, spowite tumanami jakiegoś oparu, który równie dobrze mógł być dymem, parą albo kurzem. Opisujący je poeci zawsze oglądali je o świcie lub o zmierzchu, w przepiękny, pogodny dzień, i zastanawiali się, co robią zamieszkujący wieżyczki tysięcznicy. Najwidoczniej nie wiedzieli (albo wiedzieli, ale dyskrecja nie pozwalała im o tym wspominać), że granitowa bryła poniżej Urwiska jest gęsto podziurawiona tunelami, w których przechowuje się odpady radioaktywne, i że Tredegarh cieszy się opinią Nieskalanego nie ze względu na niezwykłą moc murów ani odwagę obrońców, lecz dzięki porozumieniu zawartemu między światem matemowym i państwem sekularnym. Ciekaw byłem, jaki wiersz wyszedłby spod pióra poety, który zobaczyłby Urwisko tak jak ja w tej chwili, i wiedział to, co ja wiedziałem. Kiedy parsknąłem śmiechem, wizjer zupełnie mi się zamazał, ale potem odzyskałem wzrok i ukazał mi się ten sam ponury, mglisty, wyprany z kolorów obraz — i doszedłem do wniosku, że mógłby to być całkiem niezły wiersz. Urwisko wyglądało na tysiąc lat starsze od wszystkiego, co widziałem na Ecbie, a dzięki przeszkodom utrudniającym mi jego oglądanie czułem do niego podobny dystans emocjonalny jak kosmograf obserwujący mgławicę przez teleskop.

Koncent Saunta Tredegarha został zbudowany dalej od miasta niż Muncoster i Baritoe, co w połączeniu z dzikością i niedostępnością Urwiska przydawało mu aury odosobnienia. Oczywiście kiedy miasta otaczające Muncostera i Baritoe upadały i odradzały się kilkanaście razy, podobne fale przemian nie omijały całkowicie Tredegarha, ale mieszkańcy świata matemowego lubili myśleć o nim jak o leśnym azylu. My jednak wylądowaliśmy w ruchliwym aerodromie pół godziny marszu od Bramy Dziennej, i kiedy jechaliśmy do matemu, mogłem się przekonać, że większość „lasów” to właściwie arboreta, a to, co z daleka brałem za pastwiska, to w istocie ogromne trawniki należące do sekularów zamieszkujących wielkie i stare domy na skraju lasów.

Brama Dzienna była tak wysoka, że nie zauważyłem, kiedy przez nią przejechaliśmy. Brukowana czerwonym kamieniem droga, na której z powodzeniem mogły się minąć dwa moby, skręcała łukiem w prawo i nurkowała pod olbrzymi matemowy kopiec kamieni, omyłkowo wzięty przeze mnie za tum. W rzeczywistości było to po prostu Kolegium Lekarskie, a czerwona droga miała wskazywać drogę niepiśmiennym pacjentom i odwiedzającym ich bliskim. Jechałem na elektrycznym wózku; kombinezon, w którym zostałem zamknięty, stanowił wyjątkowo nieporęczny bagaż. Mój kierowca wjechał na czerwoną drogę i szerokim łukiem wyminął stareńkiego pacjenta, wywożonego na wózku inwalidzkim w oplocie kroplówek i aparatury diagnostycznej. Przemknęliśmy pod łukiem wejścia i zjechaliśmy z drogi w korytarz serwisowy. Bucząc cicho, minęliśmy długi rząd zimnych pomieszczeń z metalowymi ladami i złowrogą plątaniną rur i zaworów i wyjechaliśmy po pochylni na dziedziniec. Był podobnej wielkości jak klauzura w Edharze, ale wydawał się mniejszy, ponieważ otaczały go wyższe budynki. W kącie stał nowiutki moduł mieszkalny. Rurki i przewody wychodziły z niego przez okna i albo łączyły się z pomrukującą maszynerią, albo przez kolejne okno biegły do laboratorium. Kazano mi wejść do środka i zdjąć kombinezon. Drzwi zatrzasnęły się za mną, a ja usłyszałem najpierw szczęk zamka, a potem popierdywanie rolki poliplastowej taśmy, którą ktoś uszczelniał drzwi. Zrzuciłem kombinezon, wyłączyłem walizkę i schowałem obie rzeczy pod łóżko. Moduł mieszkalny składał się z sypialni, łazienki i kącika kuchenno-jadalnego. Okna wzmocniono od zewnątrz metalową siatką (żebym przypadkiem nie wydrapał sobie drogi na zewnątrz, gdyby się okazało, że cierpię na klaustrofobię i miewam ataki paniki) i grubą warstwą przezroczystego poliplastu.

Żadna rewelacja, ale pierwszy raz od paru tygodni znalazłem się zupełnie sam i był to dla mnie luksus nie do przecenienia. Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Kręciło mi się w głowie, byłem osłabiony. Nie miałem wcale poczucia przesadnej prywatności, ponieważ przypuszczałem, że jestem obserwowany. Cały czas stawała mi przed oczami moja własna zapłakana twarz, którą niechcący uwieczniłem na płytce w Oku Clesthyry po peanatemie Orola; po jego pierwszej śmierci. Instynkt kazał mi się gdzieś zaszyć, poszedłem więc do łazienki, zgasiłem światło, włączyłem prysznic i wszedłem pod lecący z góry strumień, a kiedy temperatura wody się ustabilizowała, osunąłem się plecami po ścianie i skuliłem nad odpływem. Kompletnie się rozkleiłem. Razem z wodą spłynęło mnóstwo spraw i emocji.

Przeżyłem wiele przygód, o których miło by się opowiadało, gdyby Orolo nie wyparował na moich oczach. Kilkanaście aeroplanów, w tym mój, poleciało na sąsiednią wyspę (pod wiatr) i wylądowało tam na plaży, płosząc tubylców, którzy wylegli na brzeg morza, żeby, popijając wino, oglądać erupcję Ecby. Niektórym maszynom zabrakło paliwa i musiały wodować. Ponieważ jednak wcześniej wyrzucono z nich tratwy ratunkowe, żeby zrobić więcej miejsca, pasażerowie potopiliby się masowo, gdyby nie deklaranci, którzy ze sfer zrobili boje. Drugi rzut komandosów wyłowił ich i przeniósł na naszą plażę, zarekwirowaną tymczasem przez państwo sekularne i odgrodzoną od reszty wyspy. Zrzucono nam z aeroplanów namioty i mogliśmy sobie rozbić obozowisko, „Nową Orithenę”, z płócienną klauzurą i cyfrowym zegarem na patyku, przy którym odprawialiśmy certyfik. Odśpiewaliśmy requiem za Orola i innych, którzy zginęli. Wojskowi rozbili duże namioty, przegonili nas przez nie na golasa, spłukali jakimiś chemicznymi miksturami i rozdali nam foliowe torby, w które mieliśmy się wypróżniać. Przez kilka dni żywiliśmy się wojskowymi racjami i nosiliśmy papierowe kombinezony — po zabrudzeniu kazano nam je palić. Od czasu do czasu wzywano nas na przesłuchania, robiono nam fototypy i skany biometryczne.

Około południa drugiego dnia na pobliskiej drodze przerobionej na prowizoryczny aerodrom wylądował duży aeroplan — taki zwyczajny, ze skrzydłami. Niedługo potem na plażę zajechała kawalkada pojazdów z cywilami; niektórzy z nich nosili zawoje i sznury. Wywołano mnie po imieniu. Podszedłem do bramy obozu, gdzie spotkałem się z liczącym dwa tuziny ludzi — i stojącym w bezpiecznej odległości, po drugiej stronie piaszczystego placyku — kontyngentem z Tredegarha. Dopóki nie przemówili do mnie po orthyjsku, nie rozpoznałem w nich deklarantów; mieli zupełnie inne zawoje i sznury niż my w Edharze. Pochodzili z różnych koncentów. Rozpoznałem tylko jedną kobietę: była wśród Dzwoneczników, którzy w Mahshcie uratowali mi życie. Spojrzałem jej w oczy i skinąłem lekko głową. Odpowiedziała mi w ten sam sposób.

Pewuer całej grupy powiedział coś na temat Orola — z szacunkiem i całkiem zgrabnie, po czym poinformował mnie, że mam im pomóc przygotować „dane”, jakie zostaną przekazane na konwoks, a następnego dnia udam się z nimi do Tredegarha. Przez „dane” rozumiał oczywiście zwłoki obcej i pudełko z fiolkami, które, skonfiskowane przez żołnierzy, mroziły się w specjalnie do tego przeznaczonym namiocie.

Sammann odbył w tym czasie podobną rozmowę z jednym ze swoich pobratymców: mała grupka itów przyjechała na plażę osobnym pojazdem.

Później pochłonęła mnie praca, co chyba dobrze mi zrobiło, bo miałem mniej czasu na rozmyślania. Ponieważ Orolo oddał życie w zamian za wiedzę teoryczną zawartą w zwłokach Geometry, przygotowując je do transportu do Tredegarha, okazywałem im taki sam szacunek, jaki okazałbym Orolowi, gdybyśmy mogli urządzić mu porządny pogrzeb. Ta wiedza kosztowała nas dwoje istnień: jedno z Arbre i jedno z innego świata.

W wolnym czasie (którego nie miałem zbyt wiele) rozmawiałem z Cord. Najpierw po prostu mówiłem, co czuję. Później Cord zaczęła mi opowiadać o tym, co zaszło na Ecbie, a ja stwierdziłem, że postrzega wydarzenia przez pryzmat kelksowskich dogmatów: najwyraźniej Sarkowi udało się kogoś nawrócić. W Mahshcie jego słowa nie zrobiły na niej wielkiego wrażenia, ale to, co przeżyliśmy w Orithenie, musiało je uwiarygodnić w jej umyśle. Nie był to najlepszy moment, żeby ją przekonywać, że się myli. Zdałem sobie sprawę, że w pewnym sensie wróciliśmy do zagadnienia zepsutej kuchenki. Po co miałem wykładać Cord prawdziwsze wytłumaczenie, skoro zrozumieć je mógł tylko deklarant, który całe życie poświęcił studiowaniu teoryki? Cord, z natury niezależna, nie chciałaby się poddać ideom matemowym z tych samych powodów, dla jakich nie zamierzała gotować śniadań na kuchence, której nie była w stanie zrozumieć i naprawić.


* * *

Wymęczony i roztrzęsiony, ale oczyszczony i silniejszy, wędrowałem po swoim nowym domu.

Połowę przestrzeni w kuchni zajmowała butelkowana woda na ustawionych w wielopiętrowe stosy paletach. Szafki wypełniała dziwaczna mieszanina artykułów spożywczych z extramuros i świeżych jarzyn z kłębów i arboretów Tredegarha. Na stole walały się porzucone książki: trochę staroci fantastycznych (oryginały, drukowane maszynowo na tanim papierze, dawno obróciły się w proch; to były odręczne kopie, sporządzone na porządnych arkuszach) oraz filozoficzno-metateoryczno-kwantowo-neurologiczny miszmasz: były tam zarówno dzieła Protasa, jak i prace nieznanych deklarantów z matemów, o których nigdy nie słyszałem. Domyśliłem się, że jakiemuś fidowi zlecono zaopatrzenie mnie w lektury, a on przespacerował się po bibliotece, na chybił trafił ściągając z półek wszystko, co mu wpadło w ręce.

Na łóżku znalazłem nowy zawój, sznur i sferę w postaci tradycyjnego pakunku. Kiedy rozsupływałem węzły, rozkładałem fałdy materii, pozbywałem się resztek ubrania z Ecby i ubierałem na nowo, wszystko, co wydarzyło się od czasu, gdy przez Bramę Dzienną wyszedłem z Saunta Edhara, rozpływało się jak sen, odchodziło w przeszłość równie odległą jak wydarzenia sprzed kolekty.

Zebrałem całe jedzenie pochodzące ze świata sekularnego i pochowałem je po szafkach; produkty matemu zostawiłem na wierzchu, żeby je widzieć i czuć ich zapach, po czym niewiele myśląc, zabrałem się do wyrabiania chleba (wszystkie niezbędne składniki znalazłem na miejscu). Zapach świeżego ciasta przeniknął całe wnętrze, tłumiąc wonie świeżego poliplastu, kleju do wykładzin i lepu na muchy.

Czekając, aż ciasto wyrośnie, sięgnąłem po jedną z książek metateorycznych. Kiedy zacząłem nad nią przysypiać (była absolutnie niestrawna, a w dodatku mój zegar biologiczny rozjechał się zupełnie z rytmem dnia), mało nie dostałem zawału serca, bo ktoś postanowił obić pięściami ściany modułu. Arsibalta rozpoznałem najpierw po impecie uderzeń, później po krokach, gdy zaczął obchodzić moduł dookoła, wreszcie po metodycznym opukiwaniu każdego dostępnego kawałka ściany, tak jakby za pierwszym razem mógł coś przegapić.

Otworzyłem okno.

— Przyzwyczaiłeś się, że domy są z kamienia?! — zawołałem przez warstwę siatki i poliplastu. — Ten nie jest i nie trzeba w niego aż tak łomotać. Wszystko słychać.

Duch podobny z kształtu do Arsibalta zmaterializował się przed otworem okiennym.

— Fraa Erasmas! Miło mi cię słyszeć i oglądać twój rozmazany kształt.

— Mnie również. Z twoich słów wnioskuję, że nadal jestem traktowany jak fraa?

— Nie pochlebiaj sobie: po prostu wszyscy są tak zapracowani, że nie mają w grafikach miejsca na twoją peanatemę.

Długa cisza.

— Strasznie mi przykro — powiedział Arsibalt.

— Mnie też. — Wydał mi się zasmucony, więc mówiłem dalej: — Powinieneś był mnie zobaczyć godzinę temu! Ależ był ze mnie wrak człowieka… — Westchnąłem. — Nadal jest.

— Byłeś… przy tym?

— Nie dalej niż dwieście stóp.

Arsibalt rozpłakał się. Nie mogłem podejść i go przytulić, próbowałem więc wymyślić coś, co mógłbym mu powiedzieć. Zrozumiałem, że jest mu jeszcze trudniej niż mnie. Nie znaczy to, że łatwo było mi patrzeć na śmierć Orola, ale jeśli już musiał umrzeć, lepiej było przy tym być. A potem spędzić dwa dni na plaży wśród przyjaciół.


* * *

Po spotkaniu z przybyszami z Tredegarha usiadłem przy ognisku z Cord, Yulem, Gnelem i Sammannem. Nikt nie musiał głośno mówić o tym, że może to być nasze ostatnie spotkanie w tym gronie.

— Nie zabieraliby mnie do Tredegarha tylko po to, żeby tam odprawić peanatemę — myślałem na głos. — Dlatego chyba po prostu wrócę do swojego dawnego życia. — Powiodłem wzrokiem po twarzach przyjaciół, widocznych w ciepłym blasku ognia. — Ale nie będę już tym samym człowiekiem.

— To zrozumiałe — powiedział Yul. — Po takich obrażeniach głowy…

— Ja tu zostaję — obwieścił Ganelial Crade.

To oświadczenie do tego stopnia nas zaskoczyło, że dość długo rozgryzaliśmy jego sens: Gnel zamierzał dołączyć do oritheńczyków.

— Rozmawiałem już z Landasherem — ciągnął, rozbawiony naszą reakcją. — Obiecał dać mi szansę: przyjmą mnie na próbę i jeśli nie będę za bardzo nieznośny, może pozwolą mi zostać.

Yul podszedł do niego, objął go i grzmotnął po przyjacielsku w plecy. Wypiliśmy zdrowie Gnela barwioną wodą z cukrem z poliplastowych kubków.

Wszyscy spojrzeli pytająco na Sammanna, który rozłożył ręce i westchnął.

— Tak, przyznaję, wszystko to bardzo poprawiło mi reputację i ułatwiło dostęp do Retikulum.

Przez chwilę obrzucaliśmy go żartobliwymi inwektywami, a on przyjmował je z zadowolonym uśmiechem.

— Polecę na konwoks razem z fraa Erasmasem, chociaż zapewne nie w tej samej kabinie — dodał.

Wzruszyłem się i przytuliłem go serdecznie, póki jeszcze miałem taką możliwość.

Na koniec spojrzenia wszystkich spoczęły na Yulu i Cord, którzy siedzieli przytuleni do siebie na turystycznej lodówce.

— Skoro już jesteśmy czołowymi arbryjskimi ekspertami od techniki Geometrów… — zamyślił się Yul — może powinniśmy poszukać roboty w zawodzie?

— Poważnie — zawtórowała mu Cord. — Mnóstwo ludzi chciałoby nas o różne rzeczy wypytać. Po zniszczeniu sondy nasze wspomnienia są bezcenne. Może my też trafimy do Tredegarha.

— Razem z wozem Yula — wtrąciłem.

Jak przez mgłę pamiętałem obraz wraku zagarniętego przez falę uderzeniową i przelatującego obok Orola. Yul nie wiedział, co powiedzieć: patrzył tylko na morze i kręcił głową.

— Mój aport jest bezpieczny w Norslofie — przypomniała nam Cord. — Kiedy sytuacja się uspokoi, wrócimy po niego. Myśleliśmy, żeby może wyskoczyć w góry… na taki spóźniony miesiąc miodowy. — Odczekała, aż milczenie po tych słowach stosownie się przeciągnie, zanim dodała: — Nie wiem, czy o tym mówiłam, ale się zaręczyliśmy.

Poprzedniego wieczoru Yul podszedł do mnie z miną spiskowca, wyciągając z kieszeni błyskotkę: metalowy pierścień odcięty z olinowania spadochronu kapsuły. Za pomocą prowizorycznego miecha rozgrzał go na ognisku do białości i zmniejszył tak, żeby lepiej pasował na palec Cord.

— Chciałem ją prosić… no wiesz… Nie w tej chwili, nie! Później, jak coś będzie wiadomo.

Dotarło do mnie, że w pewnym sensie prosi mnie o pozwolenie. Objąłem go i powiedziałem:

— Wiem, że się nią zaopiekujesz.

Mało nie złamał mi kręgosłupa, odpowiadając na mój uścisk. Przyszło mi do głowy, że będę musiał zawołać Dzwoneczników, żeby go ze mnie ściągnęli. W końcu trochę ochłonął i dał mi obejrzeć pierścionek.

— Wiem, jest bez kamienia i w ogóle… ale za to pochodzi z innego świata, nie? To na pewno rzadkość?

— Pewnie — uspokoiłem go. — Drugiego takiego nie ma na świecie.

Obaj odruchowo poszukaliśmy wzrokiem Cord.

W ciągu dnia musiał się jej oświadczyć, a ona się zgodziła. Wybuchła mała orgia ściskania się, pokrzykiwania i biegania w kółko. Otoczył nas tłum oritheńczyków zwabionych plotką, że ślub odbędzie się lada chwila. Przyciągnął zaciekawionych żołnierzy, a ci z kolei zwrócili uwagę przybyszów z Tredegarha, którzy nie wiedzieli, co się dzieje. Przez chwilę wydawało się, że będziemy musieli ulec presji i urządzić ceremonię bezzwłocznie, na plaży, ale po chwili nastroje trochę się uspokoiły i zaczęła się impreza. Oritheńskie suur powyrywały naręcza kwiatów z przydrożnego rowu i uplotły z nich wieńce. Żołnierze też umieli się znaleźć: nie wiedzieć skąd wyciągnęli zapasy gorzały i gardłowo wiwatowali na cześć Cord i Yula. Mechanik ze śmigłowca dał Cord w prezencie swój ulubiony klucz imbusowy.

Godzinę później siedziałem w aeroplanie wiozącym mnie do Tredegarha.


* * *

Arsibalt pomału się uspokajał. Niepewnie, z drżeniem wciągnął powietrze.

— Wygląda na to, że pogodził się z losem.

— Chyba tak.

— Wiesz, dlaczego narysował na ziemi ten symbol? Analemmę? O co mu chodziło?

Nagle mnie olśniło.

— Zaraz! A skąd ty o tym wiesz? Pozwalają wam tu oglądać szpile?

Ucieszył się z pretekstu do małego wykładu, który dobrze mu zrobi.

— Zapomniałem — zaczął. — Przecież ty nic nie wiesz o konwoksie. Kiedy chcą nam wszystkim coś obwieścić, tak jak kiedy Jesry wrócił z kosmosu, zwołują tak zwane plenum. Odbywa się to w nawie unarystów, jedynym wnętrzu dostatecznie dużym, żeby pomieścić cały konwoks. Regulamin jest luźniejszy niż zazwyczaj, puszczają nam szpile. No, ale zmierzałem do tego, że po Nawiedzeniu Oritheny odbyło się całodzienne plenum. Bardzo przygnębiające.

— Nawiedzenie Oritheny? Tak to nazwali?

Widziałem, jak Arsibalt skinął głową. Poliplast zacierał szczegóły, ale odżyły we mnie obawy, że mój przyjaciel znów usiłuje zapuścić brodę.

— Spędziłem z Orolem kilka dni, zanim… zanim doszło do tego, co widzieliście na szpilu. No i widziałem oryginalną analemmę wykreśloną na posadzce świątyni.

— To musiało być coś! — zachwycił się Arsibalt.

— Nie przeczę. Zwłaszcza z perspektywy czasu, kiedy wiadomo, że tam nie wrócimy. A co do analemmy, którą Orolo wyrysował na plaży, to obawiam się, że nie mam żadnego pomysłu, co mogłaby…

— Co się stało? — spytał chwilę później Arsibalt, słysząc, że zawiesiłem głos.

— Coś mi się przypomniało… Coś, co powiedział Orolo, zanim włączyły się silniki kapsuły: „Odczytali moją analemmę”.

— Oni? Pewnie Geometrzy?

— Pewnie tak. Za dużo się wtedy działo, żebym mógł go zapytać, co ma na myśli.

— A potem było za późno.

Nie oswoiliśmy się ze śmiercią Orolo i za każdym razem, gdy wypływała w rozmowie, przez chwilę nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

— Na fototypie, który znaleźliśmy u niego w celi na ścianie, też była analemma — powiedziałem. — Ta starożytna.

— Tak, pamiętam.

— Można by pomyśleć, że traktował ją niemal jak symbol religijny. Tak jak niektóre arki traktują trójkąt.

— Ale to nie tłumaczy, co miał na myśli, mówiąc o jej „odczytaniu” przez Geometrów — zauważył Arsibalt.

Jeszcze przez chwilę łamaliśmy sobie nad tym głowy, ale nie poczyniliśmy żadnych postępów.

— No dobrze — powiedziałem w końcu. — Na tym plenum po powrocie Jesry’ego z kosmosu… widzieliście, co się stało z Niebiańskim Strażnikiem?

— A ty widziałeś?

Obaj umilkliśmy na dłuższą chwilę, jakby każdy czekał, aż ten drugi powie coś zabawnego i niestosownego. Wyglądało jednak na to, że ten czas jeszcze nie nadszedł.

— Co z resztą?

Arsibalt westchnął.

— Rzadko ich widuję. Zostaliśmy przydzieleni do różnych laboratoriów. W porze peryklinu panuje oczywiście chaos. Wybraliśmy też różne dyskuty.

Mogłem co najwyżej zgadywać, co chce przez to powiedzieć.

— Ale chyba wiesz, co u nich słychać?

— Powinieneś wiedzieć, że z Alą i Jesrym jest trochę inaczej.

— To znaczy?

— Zostali powołani wcześniej od nas. W pewnym sensie umarli, tak jak umierają wszyscy powołani, i musieli zacząć nowe życie. Niektórym od razu to podpasowało, inni z czasem się przyzwyczaili. A potem nagle okazało się, że będzie konwoks.

— I musieli urodzić się na nowo.

— No właśnie. Możesz się spodziewać pewnej… niezręczności, kiedy się spotkacie.

— Niezręczność! Ha, od razu czuję się jak w domu.

Zamiast się roześmiać, Arsibalt tylko odchrząknął.


* * *

— Niedługo cię wypuszczą — pocieszył mnie Jesry.

Wbrew przewidywaniom Arsibalta odwiedził mnie, zanim chleb zdążył ostygnąć. Przemówił z tak bezgraniczną pewnością siebie, jakby pierdział, a nie mówił.

— Na jakiej podstawie tak twierdzisz? — zapytałem.

— Lasery miały niewłaściwy kolor.

Powtórzyłem sobie to zdanie na głos, ale nadal nic z niego nie rozumiałem.

— Te, którymi oświetlili Nieskalane — „wyjaśnił” Jesry. — W noc, kiedy okazało się, że będzie konwoks.

— Świeciły na czerwono — powiedziałem.

Nie była to może najmądrzejsza z wypowiedzianych przeze mnie kwestii, ale próbowałem wybić luźne kawałki informacji z mózgu Jesry’ego, rzucając weń kamieniami.

— W Tredegarhu są tacy, którzy znają się na laserach, i oni od razu się zorientowali, że coś jest nie tak. Czerwony laser można zbudować na bazie pewnych mieszanek gazowych, których liczba jest skończona. Z każdego ośrodka czynnego uzyskuje się inną długość fali. Specjalista potrafi po kolorze światła rozpoznać użyty gaz, ale lasera Geometrów nie rozpoznał nikt.

— Nie rozumiem, co to ma…

— Na szczęście pewien kosmograf z Rambalfa wykazał się przytomnością umysłu i zarejestrował to światło na tabliczce fotomnemonicznej. Dzięki temu znamy dokładną długość fali. Potwierdzono już, że nie odpowiada ona żadnym naturalnie występującym liniom widma.

— Przecież to bez sensu! Długości fal wylicza się z podstawowych praw kwantowych, które rządzą całym wszechświatem!

— A co powiesz o nowomaterii?

— Hmm…

Jeżeli zmieni się skład jądra atomowego, zmienią się również trajektorie okrążających je elektronów. Światło lasera jest wynikiem przejścia elektronu z orbity o wyższej energii na orbitę o niższej energii. Różnica tych poziomów określa długość fali, czyli kolor światła.

— Lasery wykorzystujące nowomaterię jako ośrodek czynny emitują światło w kolorach niewystępujących w naturze — powiedziałem.

Jesry milczał. Czekał, aż sam zrobię następny krok.

— Geometrzy mają nowomaterię — ciągnąłem. — I użyli jej do budowy lasera.

Przestąpił z nogi na nogę, coś się zmieniło w jego pozie (przez poliplast i tak niczego więcej nie widziałem) — i zorientowałem się, że się ze mną nie zgadza. Ale przynajmniej tym razem wiedziałem dlaczego.

— A zarazem wcale jej nie mają — mówiłem dalej. — Nie używają jej. Miałem w rękach ich spadochron, linki, widziałem właz… Nic nadzwyczajnego: wszystko ciężkie i mało wytrzymałe.

Jesry skinął głową.

— Nie wiesz jednego, do niedawna nikt z nas tego nie wiedział, bo wyszło to na jaw dopiero przed paroma godzinami: sonda była wykonana w całości z nowomaterii. Całą kapsułę i wszystko, co zawierała, nazwalibyśmy nowomaterią, w tym sensie, że budowa jej jąder atomowych jest sprzeczna z naturą. Przynajmniej w naszym wszechświecie.

— Ale przecież większość kapsuły została zniszczona, a na pewno pogrzebana pod hałdami popiołu!

— Oritheńczycy i twoi przyjaciele zabrali z wyspy trochę szczątków. Mamy jedną z tych płytek, pod którymi znajdowały się uchwyty włazu, mamy śruby, które Cord schowała do kieszeni, są strzępy spadochronu, kawałki linek, pudełko z próbkami krwi… No i dzięki sauntowi Orolowi mamy zwłoki kobiety, której ktoś strzelił w plecy.

Niewiele brakowało, żebym to przegapił. Do tej pory ani słowem nie zająknął się o Orolu i tylko pewne niuanse jego głosu i pozy podpowiadały mi, że jest pogrążony w żałobie — ale wyłącznie dzięki temu, że znałem go całe życie. Wiedziałem, że przez bardzo długi czas będzie opłakiwał Orola na swój zabawny, ukradkowy sposób.

Odkaszlnąłem.

— Dużo ludzi tak o nim mówi?

— Coraz mniej. Kiedy puścili nam szpil, to słowo cisnęło się nam na usta; zachowanie Orola tak bardzo przywodziło na myśl saunta, że nikt się nad tym nie zastanawiał. Ale potem niektórzy sobie to przemyśleli i pomału, jakoś tak od wczoraj, wycofują się.

— A co tu jest do przemyśliwania?

Jesry wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

— Nie martw się, wiesz, jak jest. Nikt nie chce wychodzić przed szereg, żeby go nie nazwali entuzjastą. Proceńczycy w swoich dyskutach pewnie obmyślają nowe, radykalne interpretacje czynów Orola. Ale to naprawdę nieważne. Poświęcił życie, a my z szacunku dla niego powinniśmy dowiedzieć się jak najwięcej od tej nieżywej babeczki. I właśnie ci tłumaczę, że każde jądro atomowe w jej ciele, w śrucinach, które ma w bebechach, także w jej ubraniu, to nowomateria. To samo dotyczy pewnie całego dwudziestościanu.

— Dlatego krążące wokół tych jąder elektrony też zachowują się sprzecznie z naturą — dodałem. — Przez co lasery Geometrów emitują światło niewłaściwej barwy.

— Cała chemia opiera się na zachowaniu elektronów. Właśnie w ten sposób odkryliśmy nowomaterię: nukleosynteza dała nam do zabawy całkiem nowe pierwiastki i całkiem nową chemię.

— Na chemii opiera się funkcjonowanie żywych organizmów.

Jesry był z nas dwóch bystrzejszy i na pewno o tym wiedział, ale prawie nigdy tego nie okazywał. Bez względu na to, ile razy nie pojmowałem w lot jego wywodów, zawsze wierzył niezłomnie, że w końcu zrozumiem to, co on zrozumiał. Była to cudowna cecha charakteru — jedyna, jaką miał. Widziałem, że znów zmienił pozę: nachylił się w moją stronę, jakby moje słowa naprawdę go zainteresowały. Dawał mi w ten sposób do zrozumienia, że jestem na dobrym tropie.

— Nie porozumiemy się z Geometrami na poziomie chemicznym; ich bakterie i wirusy są dla nas niegroźne, ponieważ laser miał niewłaściwy kolor!

— Proste interakcje na pewno są możliwe. Elektron pozostaje elektronem, więc nasze atomy mogą się wiązać z ich atomami. Nie ma jednak mowy o skomplikowanej biochemii, na której opiera się funkcjonowanie drobnoustrojów.

— Geometrzy mogą wydawać dźwięki, które będą dla nas słyszalne; widzą światło odbite przez nasze ciała; mogą nawet zdzielić nas w nos.

— Albo zesztabować.

Pierwszy raz usłyszałem, żeby ktoś użył tego czasownika, ale domyśliłem się, że Jesry ma na myśli pocisk, który zdruzgotał Ecbę.

— Ale nie zarazić — powiedziałem.

— My im też nie możemy zaszkodzić. Z czasem zarazki na pewno wyewoluują do postaci pozwalającej im oddziaływać z oboma rodzajami materii i nasze ekosystemy się splotą, ale to potrwa. Tak to wygląda. A ty niedługo wyjdziesz z tego pudła.

— Czy Geometrzy mają wodę? Mają tlen?

— Ich wodór niczym się nie różni od naszego, a tlen jest wystarczająco podobny, żeby tworzyć z nim wodę, ale nie wiemy, czy moglibyśmy nim oddychać. Węgiel wygląda ciut inaczej. Przy metalach i innych cięższych pierwiastkach różnice są coraz wyraźniejsze.

— Co jeszcze wiesz o Geometrach?

— Mniej niż ty. Co Orolo robił w Orithenie?

— Prowadził badania, których do końca nie rozumiem.

— Spójne z polikosmiczną interpretacją ostatnich wydarzeń?

— W stu procentach.

— Opowiedz mi o nich.

— Boję się.

— Dlaczego?

— Boję się, że wyjdzie mi z tego bełkot.

Jesry nie odpowiedział. Miałem wrażenie, że przygląda mi się podejrzliwie z drugiej strony poliplastu. Prawdziwy powód mojej niechęci do opowiadania o Orolu był oczywiście inny: obawiałem się, że dalsza dyskusja doprowadzi nas wprost do inkanterów, a byłem prawie pewien, że jesteśmy obserwowani.

— Kiedy indziej — zaproponowałem. — Niech mi się trochę rozjaśni w głowie, pójdziemy na spacer… Pamiętasz, jak prowadziliśmy dialogi teoryczne w winnicy Orola?

Winnica Orola znajdowała się na południowym zboczu wzgórza, przez co należała do tych nielicznych części Edhara, które były niewidoczne z okien Regulatorki; zawsze tam chodziliśmy, kiedy planowaliśmy jakąś awanturę.

Jesry zrozumiał mnie i pokiwał głową.

— Jak się miewa Ala? — zapytałem.

— Dobrze. Ale nie wiem, kiedy się z tobą spotka, bo po naszym voco nawiązaliśmy romans.

Uszy mi się zapaliły, a na kręgosłupie wyrosły kolce. Tak się przynajmniej czułem, bo kiedy zerknąłem w lustro, wyglądałem zupełnie normalnie, może tylko odrobinę bardziej głupkowato niż zwykle. Wyżej zorganizowana i bardziej nowoczesna część mojego mózgu (czyli taka, która wykształciła się później niż przed pięcioma milionami lat) doszła do wniosku, że dobrze będzie podtrzymać rozmowę.

— Rozumiem — mruknąłem. — Dzięki, że mi powiedziałeś. Co teraz?

— Jak ją znam, będzie musiała podjąć jakąś decyzję. Dopóki tego nie zrobi, nie odezwie się pewnie do żadnego z nas.

Nie odpowiedziałem.

— Poza tym i tak jest zajęta — dodał Jesry.

Odniosłem wrażenie, że konwersacja mu się znudziła i ma mnie dość — ale nawet on wiedział, że nie może bezkarnie rzucić takiej bomby i po prostu sobie pójść. Dla zabicia czasu opowiedział mi więc o strukturze konwoksu i organizacji jego prac. Słuchałem go jednym uchem.

Przynajmniej zrozumiałem, dlaczego tak szybko przyszedł mnie odwiedzić: chciał mi przekazać tę nowinę, dopóki dzieli nas stalowa siatka. Spryciarz.

Znał mnie na wylot; wiedział, że przemyślę sprawę i zachowam się rozsądnie. No bo niby dlaczego nie mieliby nawiązać romansu? Przecież po powołaniu Ali ja też uznałem, że jestem wolny.

Inna sprawa, że niewiele mi z tego przyszło.

Zjadłem kawałek chleba.

Do mojej przyczepy weszło trzech deklarantów w baniastych kombinezonach: dwóch ukradło mi nową porcję krwi, a trzeci odczekał, aż złodzieje sobie pójdą, ściągnął hełm i rzucił go na podłogę. Włożył do środka rękawice. To była kobieta.

— Duszno — wyjaśniła, widząc, że się jej przyglądam. Przeczesała palcami włosy. — Suur Maroa, centenarystka, piąty odłam krakersów. Pochodzę z małego matemu, o którym nigdy nie słyszałeś. Mogę kawałek chleba?

— Nie boisz się zakażenia?

Spojrzała znacząco najpierw na hełm, potem na mnie.

Wydała mi się całkiem atrakcyjna, ale była ode mnie piętnaście lat starsza, a ja wiedziałem, że chwilowo nie mogę sobie zaufać. Całkiem możliwe, że pociągająca wydałaby mi się każda kobieta, która nie traktowałaby mnie jak nosiciela obcej zarazy.

Poczęstowałem ją chlebem.

— Co za paskudne miejsce! — powiedziała, rozglądając się po wnętrzu modułu. — Tak mieszkają statyści?

— Większość.

— Niedługo powinni cię wypuścić. — Wciągnęła powietrze przez nos, usiłując zanalizować dominujące w module zapachy. Z irytacją pokręciła głową. — Za dużo tych przemysłowych świństw… — mruknęła.

— Co cię sprowadza? Czym zajmują się krakersi z piątki? Przepraszam, chyba powinienem to wiedzieć…

— Dzięki. — Wzięła ode mnie chleb, przypadkiem muskając moją dłoń.

Odgryzła kawałek i zapatrzyła się w dal.

Po Rekonstrukcji wśród zwolenników Dyscypliny Krakerskiej wybuchły spory ideowe, które doprowadziły do podziałów i rozłamów, a te do kolejnych kłótni — tym razem o to, kto ma prawo używać nazwy Krakersi, Krakersi Zreformowani, Nowi Krakersi i tak dalej. Skończyło się na tym, że postanowili numerować kolejne frakcje. Wiedziałem, że doszli już do dwudziestu kilku, więc piąta musiała być dość stara i szanowana.

— Różnice między czwórką, piątką i szóstką nie są chyba w tej chwili najważniejsze — odezwała się w końcu Maroa, zbywając w ten sposób moje pytanie. Spojrzała na mnie. — Chciałam się dowiedzieć, jak oni pachną.

— Poważnie?

— Poważnie. Miałeś w rękach ten ich spadochron, prawda?

— Tak.

— Gdybyś wziął do ręki wojskowy spadochron z Arbre, mógłbyś go powąchać. I pewnie pachniałby pleśnią, bo długo leżał zwinięty w worku.

— Że też wtedy o tym nie pomyślałem!

— Nic się nie stało. — Suur Maroa była rasowym teorem i przywykła do napotykania trudności. — Miałeś inne sprawy na głowie. Nawiasem mówiąc, dziarsko się spisaliście.

— Dzięki.

— Kiedy ta spokojna dziewczyna…

— Cord.

— No właśnie. Kiedy otworzyła zawór i ciśnienie się wyrównało, powietrze zostało…

— Zassane do kapsuły.

— Czyli zapach ich atmosfery mogliście poczuć dopiero po tym, jak zmieszała się z naszą.

— Zgadza się.

— Szlag by to trafił.

— Może powinniśmy byli poczekać… — zasugerowałem.

Spojrzała na mnie z ukosa.

— Nie radzę ci głośno wygadywać takich rzeczy!

Zamurowało mnie. Suur Maroa zmitygowała się i zniżyła głos:

— Tredegarh to stolica przemądrzalców. Wszyscy wam zazdroszczą, żałują, że nie byli na Ecbie zamiast was i gromady świrów z Dynastii. Uważają, że lepiej by się zachowali.

— Ja ich rozumiem. Ale my musieliśmy się spieszyć, bo wiedzieliśmy, że zaraz przylecą żołnierze i całkiem spieprzą sprawę.

— Pewnie masz rację. Wróćmy jeszcze do wrażeń zapachowych: pamiętasz jakąś szczególną woń? Jakąkolwiek?

— Ależ tak! Nawet o tym rozmawialiśmy!

— Na szpilu nic o tym nie ma.

— Bo Sammanna jeszcze wtedy z nami nie było. Sonda dopiero co wylądowała i Orolo wąchał spaliny. Był ciekawy, czy Geometrzy używają toksycznego paliwa…

— Słusznie — wtrąciła. — Niektóre składniki bywają naprawdę paskudne.

— Nic nie poczuliśmy i uznaliśmy, że to zwykła para wodna. Tlen i wodór.

— To na razie niewiele mi powiedziałeś…

— Później, w kapsule… Tam coś pachniało. Domyśliłem się, że ma to jakiś związek z ciałem, i uznałem, że to jakiś płyn fizjologiczny.

— Domyśliłeś się? — spytała suur Maroa, przemyślawszy sobie moje słowa. — Nie rozpoznałeś zapachu?

— Był dla mnie zupełnie nowy.

— To znaczy, że organiczne cząsteczki nowomaterii Geometrów są jednak w stanie oddziaływać na nasz zmysł węchu. Bardzo ciekawe spostrzeżenie. Teorowie dopytują się, jak to możliwe. Niektóre z tych reakcji mają charakter kwantowy.

— Nasze nosy są detektorami kwantowymi?

— Oczywiście! — Na twarzy Maroi odmalował się taki entuzjazm, że prawie się uśmiechnęła. — Chociaż to mało znany fakt. — Nałożyła hełm. — Bardzo nam pomogłeś. Pobierzemy próbkę ciała i w laboratorium sprawdzimy reakcję tkanki węchowej. — Spojrzała na mnie promiennie. — Dziękuję!

Dopełniając absurdalnego rytuału pożegnalnego, nałożyła rękawice i spuściła osłonę hełmu. Zrobiło mi się przykro, kiedy jej twarz zniknęła mi z oczu.

— Zaczekaj! — zawołałem. — Jak to w ogóle jest możliwe? Jakim cudem Geometrzy są do nas tacy podobni, skoro są zbudowani z zupełnie innej materii?

— Musiałbyś zapytać kosmografa. Ja się specjalizuję w łapaniu robactwa i rozbieraniu go na czynniki pierwsze.

— To kim ja w takim razie jestem? — spytałem.

Maroa była tak pochłonięta uszczelnianiem hełmu, że nie załapała żartu. Wyszła do śluzy, którą wybudowali mi przed domem. Drzwi się zamknęły, zamek szczęknął, rolka taśmy znów zaczęła wydawać nieprzyzwoite odgłosy.

Ściemniło się, a mnie cały czas dręczyła ta sprzeczność: Geometrzy byli do nas tacy podobni, a zarazem zbudowani z materii tak bardzo odmiennej od naszej, że suur Maroa dopuszczała możliwość, że nie będziemy w stanie nawet poczuć ich zapachu! Niektórzy goście na konwoksie obawiali się obcych zarazków — ale nie ona.

Moje uwięzienie było wynikiem sporów prowadzonych w odległych o kilkaset jardów kredowniach. Powinienem był uważniej słuchać wyjaśnień Jesry’ego na temat funkcjonowania konwoksu.

Lio przyszedł późnym wieczorem. Zza okna dobiegło pohukiwanie nieistniejącego ptaka: sygnał, którym posługiwaliśmy się jeszcze w Edharze, kiedy wymykaliśmy się gdzieś po capstrzyku.

— Nie widzę cię — powiedziałem.

— Nic nie tracisz. Jestem cały posiniaczony.

— Ćwiczysz z Dzwonecznikami?

— To by było bezpieczne. Nie, ćwiczę z ludźmi, którzy są równie nieporadni jak ja. A ci z Doliny Dzwoneczków patrzą i się śmieją.

— Mam nadzieję, że nie pozostajesz dłużny tym, którzy cię tak obijają.

— To by było nawet całkiem przyjemne — zgodził się Lio. — Tylko że w ten sposób nie zabłysnę przed moimi nauczycielami.

Dziwnie się czułem, rozmawiając z kawałkiem poliplastu, wyłączyłem więc światło i obaj siedzieliśmy w ciemnościach. Długo. Myśleliśmy — ale nie mówiliśmy — o Orolu.

— Dlaczego uczą cię walczyć? — zapytałem. — Myślałem, że nie dzielą się wiedzą z byle kim.

— Zadałeś bardzo interesujące pytanie, Ras — wychrypiał Lio. Głos mu się zrobił bardzo chrapliwy. — Jeszcze nie znam na nie odpowiedzi, dopiero klarują mi się pewne pomysły.

— Posłuchaj: mój zegar biologiczny zwariował, do rana nie zmrużę oka, książki, które mi zostawili, nie nadają się do czytania, a moja dziewczyna uciekła z Jesrym. Dlatego bardzo chętnie posiedzę tu z tobą i posłucham twoich pomysłów.

— Co to za książki?

— Groch z kapustą.

— Wątpię. Na pewno coś je łączy. A ty powinieneś je przejrzeć przed pierwszym messalem.

— Jesry też użył tego słowa. Próbowałem je zdekonstruować, ale…

— Pochodzi od protorthyjskiego zdrobnienia słowa oznaczającego płaską powierzchnię, na której podawano jedzenie…

— Czyli „stolik”?

— Raczej „kolacyjka”. W Tredegarhu to chyba ważny element tradycji. Tu jest inaczej niż w Edharze, Ras. Pamiętasz, jak się u nas jada: wszyscy razem w refektarzu, każdy bierze swoją porcję, siada, gdzie chce… Mają tu na to specjalne określenie i nie jest ono szczególnie pochlebne. W Tredegarhu powiedzieliby, że taki chaos jest przejawem wstecznictwa i kultywuje się go tylko wśród fidów i w nielicznych zakonach zdziwaczałych ascetów. Bo tutaj wszystko kręci się wokół messali. Największa dopuszczalna liczba uczestników wynosi siedem: uważa się, że jest to sensowne maksimum, przy którym wszyscy wszystkich słyszą i nikt nie wdaje się w dygresje na boku.

— Czy to znaczy, że mają tu gdzieś jadalnię z mnóstwem siedmioosobowych stołów?

— Nie. Panowałby tam zbyt wielki zgiełk. Messale odbywają się w małych, dyskretnych pomieszczeniach, tak zwanych messalanach.

— Rozumiem. W refektarzu jest kuchnia, którą otacza pierścień tych… messalanów, tak?

Lio parsknął śmiechem. Śmiał się z mojej naiwności, ale nie złośliwie: przed paroma tygodniami był przecież takim samym ignorantem jak ja teraz.

— Ras… Nie wyobrażasz sobie, jakie tu panuje bogactwo. Nie mają refektarza, nie mają nawet wspólnej kuchni. Wszędzie tylko fundy i kapitularze.

— Myślałem, że fundy zostały zniesione…

— …w ramach reform po Trzeciej Łupieży — dokończył Lio. — Zgadza się. Pamiętasz, jak ZFS wyszykowali sobie Fundę Shufa? No to wyobraź sobie teraz koncent, w którym jest sto takich odnowionych fund, a każda większa i ładniejsza niż ta nasza. O kapitularzach nie wspominam.

— Już czuję się jak prowincjusz.

— Dopiero się poczujesz.

— Czyli każdy messalan ma własną…

Nie, takie szaleństwo nie mieściło mi się w głowie.

— Własną kuchnię, w której gotuje się tylko czternaście porcji naraz.

— Czternaście? Mówiłeś o siedmiu.

— Posługacze też muszą jeść.

— Kto to jest posługacz?

— My jesteśmy posługaczami! — Lio roześmiał się. — Kiedy cię wypuszczą, przydzielą cię do jakiegoś starszego fraa albo starszej suur. To będzie twój don, a ty zostaniesz jego posługaczem. Dwie godziny przed posiłkiem idziesz do fundy albo kapitularza, w którym twój don zamierza jeść, i w towarzystwie innych posługaczy przygotowujesz posiłek. Kiedy wieczorne dzwony wybijają porę kolacji, donowie zajmują miejsca przy stołach, a posługacze podają im jedzenie. W chwilach wolnych od przynoszenia i wynoszenia talerzy stoisz za krzesłem swojego dona, plecami do ściany.

— Wstrząsające. Podejrzewam, że się ze mnie nabijasz.

— Z początku sam nie mogłem w to uwierzyć — przyznał rozchichotany Lio. — Czułem się jak ostatni wsiok. Ale ten system ma swoje zalety: możesz posłuchać rozmów, do których inaczej nie zostałbyś dopuszczony. A z czasem sam zostajesz donem i dostajesz własnego posługacza.

— A jeśli twój don jest idiotą i co wieczór jesteś skazany na nudne pogaduchy w tym samym beznadziejnym towarzystwie? Nie możesz się przesiąść do innego stolika jak u nas, w Edharze!

— Nie zamieniłbym się z nimi — przyznał Lio. — Ale chwilowo nie ma to wielkiego znaczenia, bo wśród gości zaproszonych na konwoks przeważają interesujący ludzie.

— Kim jest twój don?

— Strażniczką małego matemu na szczycie drapacza chmur w wielkim mieście, które znalazło się w samym środku sekciarskiej świętej wojny.

— Ciekawe. Gdzie jest wasz messalan?

— Co wieczór jemy w innym. To dość niezwykłe.

— Ha… Ciekawe, co mnie się trafi.

— Właśnie dlatego powinieneś przejrzeć te książki. Jeśli będziesz nieprzygotowany, narazisz się donowi.

— Nieprzygotowany do czego? Do zawiązania mu serwetki?

— Powinieneś się orientować w sytuacji. Czasem oczekuje się od posługaczy, że będą brali udział w rozmowie.

— Cóż za zaszczyt!

— Owszem, to może być zaszczyt. Wszystko zależy od tego, kim jest twój don. Wyobraź sobie, że byłby nim Orolo.

— Rozumiem. Ale to niemożliwe.

— Jest jeszcze coś — powiedział Lio po chwili zastanowienia. — W Tredegarhu od prawie tysiąca lat nie odprawiano peanatemy.

— Jak to możliwe? Przecież ich jest tu dwadzieścia razy więcej niż nas w Edharze!

— Ogromna liczba fund i kapitularzy sprawia, że każdy dziwak i odludek znajdzie coś dla siebie. My nie dorastaliśmy w takich luksusach, bracie.

— No to nie traktuj mnie teraz jak dzieciaka.

— Nie zamierzam. Nie po to codziennie boksuję się z Dzwonecznikami.

To mi przypomniało, że narzekał na zmęczenie.

— Czekaj, zanim sobie pójdziesz… jedno pytanie.

— No?

— Dlaczego tu jesteśmy? Przecież w taki konwoks można walić jak w bęben.

— Można.

— No to czemu go nie rozwiążą?

— Ala opracowuje plan awaryjny na taką właśnie ewentualność, ale na razie nic konkretnego się nie dzieje. Może się boją, że wyglądałoby to jak prowokacja.

— Czyli jesteśmy…

— Zakładnikami! — oznajmił wesoło Lio. — Dobranoc, Ras.

— Dobranoc, Lio.

Mimo jego rady nie byłem w stanie przysiąść nad książkami. Miałem mętlik w głowie. Próbowałem kartkować beletrystykę (akcję w powieściach łatwiej śledzić), ale nie pojmowałem, dlaczego ktoś miał mi je wyznaczyć jako lekturę obowiązkową. W trzeciej z nich po mniej więcej dwudziestu stronach główny bohater przeskoczył przez portal do innego wszechświata. Dwie pozostałe również eksploatowały wątek wszechświatów równoległych, doszedłem więc do wniosku, że powinienem się skoncentrować na tym właśnie temacie i że pozostałe pozycje też o nim traktują. Nagle jednak moje ciało uznało, że pora spać, i ledwie zdążyłem doczłapać do łóżka, zanim padłem bez przytomności.


* * *

Obudziły mnie dzwony wygrywające dziwne zmiany i Tulia, która nieszczęśliwym głosem wołała mnie po imieniu. Wyobraziłem sobie, że wróciłem do Edhara, ale kiedy otworzyłem jedno oko — tylko odrobinkę — zobaczyłem, że nadal znajduję się w module mieszkalnym.

— Mój Boże!

Głos Tulii dobiegał z niepokojąco bliskiej odległości, a kiedy obudziłem się na dobre, zobaczyłem ją stojącą przy łóżku. Bez kombinezonu. Minę miała taką, jakby znalazła mnie leżącego na wznak w rynsztoku przed burdelem. Pomacałem szybciutko i z zadowoleniem stwierdziłem, że zawój okrywa większość mnie.

— O co chodzi? — wymamrotałem.

— Wstawaj! Natychmiast wstawaj! Dziś twoje przygarnięcie!

Zabrzmiało to poważnie, więc sturlałem się z łóżka i wybiegłem za Tulią na dwór. Ktoś odkleił śluzę od modułu i przebiegliśmy po resztkach plastiku. Tulia przeprowadziła mnie przez dziedziniec, pod łukiem, w stary matemowy korytarz zamknięty na drugim końcu żelazną kratą — w taki sposób oddzielało się u nas matemy. W kracie była furtka, którą podenerwowany fid otworzył przed nami, a potem zatrzasnął z łoskotem za naszymi plecami. Wybiegliśmy na długą, prostą alejkę poprowadzoną w podwójnym szpalerze ogromnych drzew arkuszowych.

Po tygodniach noszenia butów stopy mi się wydelikaciły i teraz drobiłem nieporadnie po kamieniach i korzeniach. Tulia wysforowała się do przodu. Arkuszowy las kończył się wysokim na ponad trzydzieści stóp murem, w którym przebito łukowate przejście. Tam Tulia przystanęła dla złapania tchu i zaczekała na mnie.

Kiedy się zbliżyłem, odwróciła się do mnie i rozłożyła ręce. Objąłem ją, podniosłem z ziemi i uściskałem z całej siły; oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Zachwyciła mnie: była jedyną znaną mi osobą, która na śmierć Orola zareagowała inaczej niż ogromnym smutkiem. Nie znaczy to, że w ogóle się nie smuciła — ale odniosłem wrażenie, że jest z niego dumna, podekscytowana tym, co zrobił, a także szczęśliwa, że ja przeżyłem i spotkałem dawnych przyjaciół.

Wybiegliśmy na łagodnie pofalowaną łąkę, upstrzoną kępami starych drzew i ciągnącą się całymi milami. Co kilkaset stóp wyrastały na niej kamienne budynki połączone siecią ścieżek — to musiały być fundy i kapitularze, o których wspominał Lio, ale największe wrażenie zrobił na mnie trawnik. W Edharze nie mogliśmy sobie pozwolić na takie marnotrawienie ziemi.

Dźwięk dzwonów minimalnie się przybliżył. Wybiegliśmy zza rogu wyjątkowo dużej budowli (jakiegoś kompleksu klasztorno-bibliotecznego) i naszym oczom wreszcie ukazało się Urwisko. Tulia pociągnęła mnie na prowadzącą prosto w jego kierunku aleję, szeroką i wysadzaną drzewami, skąd dostrzegłem przycupnięty u stóp klifu tum.

Urwisko powstało, kiedy granitowa kopuła o wysokości trzech tysięcy stóp odrzuciła swoją zachodnią połowę. Deklaranci uprzątnęli gruz i pobudowali z niego domy i mury. Wiedząc, że żadna wybudowana przez nich wieża zegarowa nie będzie mogła konkurować z Urwiskiem, zbudowali tum u stóp skalnej ściany, a następnie wgryźli się w nią, wykuli w granicie tunele, galerie i półki, rzeźbiąc Urwisko na kształt zegara (lub odwrotnie). Na przestrzeni tysiącleci dodawali nowe tarcze, coraz większe i coraz wyżej zawieszone. Wszystkie w dalszym ciągu pokazywały czas. I wszystkie zgodnie twierdziły, że jestem spóźniony.

— Przygarnięcie! — wysapałem. — To będzie…

— Twoje oficjalne wprowadzenie na konwoks — wyjaśniła Tulia. — Każdy musi przez to przejść, to formalne zakończenie peregrynacji. Nasze przygarnięcie odbyło się kilka tygodni temu.

— Ale żeby zadawać sobie tyle trudu dla jednego marudera…

Parsknęła śmiechem, który jednak — na skutek długu tlenowego — nie trwał zbyt długo.

— Nie pochlebiaj sobie, Ras! Przygarnięcie odbywa się tu co tydzień. Setka pielgrzymów z ośmiu różnych matemów czeka w tej chwili na ciebie.

Dzwony umilkły. Zły znak! Przyspieszyliśmy i następne kilkaset jardów pokonaliśmy, nie rozmawiając.

— Myślałem, że wszyscy już dawno są na miejscu! — przyznałem po tej przerwie.

— Tylko ci z dużych koncentów. Nie masz pojęcia, skąd ludzie przyjeżdżają. Jest nawet kontyngent matarrhitów!

— Czyli jadę na jednym wózku z deolatrami?

Miałem wrażenie, że budynki znajdujące się najbliżej tumu są zarazem najstarsze: mijaliśmy kolejne kompleksy: klauzura, krużganek, dróżka, dziedziniec; za bramami i krzyczącymi matemowymi łukami migały mi kapitularze tak małe, skromne i nadżarte zębem czasu, że musiały chyba pochodzić z okresu Rekonstrukcji. Nowe wieże próbowały niebosiężnością i wspaniałością nadrobić dystans dzielący je od spatynowanych sąsiadów: wiekowych, sławnych, pełnych godności.

— Jeszcze jedno — odezwała się Tulia. — Byłabym zapomniała: bezpośrednio po przygarnięciu odbędzie się plenum.

— Arsibalt opowiadał mi o plenach… Zwołali plenum po powrocie Jesry’ego, prawda?

— Tak. Żałuję, że nie możemy dłużej porozmawiać, ale… Pamiętaj: wszystko jest teatrem.

— To brzmi jak ostrzeżenie!

— Kiedy w jednym miejscu zgromadzi się taką masę ludzi, nie ma mowy o prawdziwym dialogu. Rozmowy się nie kleją. Wszyscy uważają na słowa.

— Polityka?

— Naturalnie. Słuchaj… Nie próbuj ich przechytrzyć w politykowaniu.

— Ponieważ jestem skończonym durniem, jeśli chodzi o…

— Otóż to.

Przebiegliśmy jeszcze kawałek i Tulia przemyślała swoje słowa.

— Pamiętasz naszą rozmowę, Ras? Tę przed kwalifikiem?

— Postanowiłaś zająć się polityką, żebym ja mógł się nauczyć pi na pamięć.

— Mniej więcej — przytaknęła i okrasiła to wybuchem śmiechu, żeby nie psuć mi zabawy.

— Jak ci poszło?

— Po prostu mów prawdę. Nie próbuj nikogo zwieść. Nie masz do tego daru.

Połowę widzialnego wszechświata wypełniał szary granit. Biegliśmy po schodach, których racją bytu było podtrzymywanie następnych schodów, na których z kolei wspierały się dalsze poziomy, hierarchie i systemy schodów. W końcu jednak teren się wypłaszczył i stanęliśmy na wprost wejścia — tyle że nie tego właściwego. Pielgrzymi powinni wchodzić do koncentu od strony Bramy Dziennej, musieliśmy więc obiec ćwiartkę tumu i wpaść do środka przez najwspanialszą z bram, na którą najchętniej gapiłbym się pół godziny, gdyby Tulia nie złapała mnie za sznur jak za smycz i nie pociągnęła za sobą. Przez coś w rodzaju holu przebiegliśmy do nawy, tak ogromnej, że w pierwszej chwili pomyślałem, że znów znaleźliśmy się na dworze. W przejściu między ławkami, w trzech czwartych jego długości, zobaczyłem ogon procesji deklarantów, którzy, szurając nogami, zmierzali w stronę prezbiterium. Tulia zwolniła, dała mi klapsa w tyłek (słyszalnego chyba aż na szczycie Urwiska) i syknęła:

— Idź za tymi w przepaskach biodrowych! Rób to, co oni!

Co najmniej trzydzieści głów zwróciło się w naszą stronę: w ławkach siedziało trochę sekularów.

Dla złapania tchu zwolniłem do żwawego marszu i tak wymierzyłem tempo, żeby dołączyć do „tych w przepaskach biodrowych” w chwili, kiedy dotarli do ekranu na przodzie nawy. Przeszedłem za nimi przez drzwi w ekranie i znalazłem się w olbrzymim półkolistym prezbiterium w towarzystwie hierarchów, chóru, facetów w przepaskach na biodrach i kilku innych grup deklarantów.

Przygarnięcie było typowym przedstawicielem naszych matemowych rytów: na oficjalny program składały się skodyfikowane gesty, starożytne frazy oraz poruszanie pewnymi symbolicznymi przedmiotami w określony sposób, a wszystko to okraszone przerywnikami muzycznymi i przemowami ubranych na fioletowo hierarchów. Przeciętny sekular w najlepszym razie uznałby to za niedorzeczną błazenadę, w najgorszym zaś, za czarną magię w czystej postaci, ja jednak próbowałem poczuć nastrój chwili i postrzegać ryt jak na deklaranta przystało. Taki przecież był cel przygarnięcia: przyjąć z powrotem na łono koncentu pielgrzyma, który na pewien czas porzucił matemowe schematy rozumowania. Z tego też powodu odznaczało się większą pompą i przepychem niż codzienne ryty, takie jak certyfik. A może nie, może po prostu w Tredegarhu wszystko tak wyglądało. Tutejsi hierarchowie naprawdę umieli zrobić przedstawienie. Potrafili przykuć uwagę widzów w taki sam sposób, jak wielcy aktorzy na teatralnej scenie, mieli imponujące szaty i występowali w ogromnej liczbie: Prymasowi towarzyszyli nie tylko jego dwaj strażnicy, ale także zastępy innych hierarchów, i to nie tylko tych niższej rangi, ale także takich, którzy przyprowadzili swoje własne orszaki. Zdałem sobie sprawę, że mam przed sobą radę złożoną z Prymasów powołanych z różnych koncentów — prawdopodobnie po to, żeby przewodniczyć konwoksowi. A przynajmniej zadbać o jego matemową oprawę. Gdzieś po drugiej stronie ekranu musiał się przecież znajdować gabinet gryzipiórków, zajmujących w świecie sekularnym równie eksponowane stanowiska jak hierarchowie w matemowym.

Czułem się jak sparszywiały żebrak i cieszyłem się, że los wyznaczył mi miejsce u boku deklarantów, którym do ubrania wystarczały chusteczki do nosa. Kiedy jednak przyjrzałem im się uważniej, stwierdziłem, że „przepaski biodrowe” są w rzeczywistości zawojami, przetartymi i postrzępionymi do tego stopnia, że niewiele z nich zostało. Zwieszające się z nich luźne włókna poplątały się i poskręcały we frędzle, których mężczyźni (nie było wśród nich kobiet) użyli do obwiązania resztek zawojów wokół lędźwi. W Edharze tradycyjnie zostawialiśmy jeden koniec zawoju nieobrębiony, żeby swobodnie się strzępił, ale nawet kiedy grzebaliśmy najstarszych członków naszego zakonu, ich zawoje miały frędzle zaledwie kilkucalowej długości. Najwidoczniej w tym zakonie przechodziły ze starszych na młodszych deklarantów. Niektóre z pewnością liczyły sobie tysiące lat.

Jeden z półnagich fraa miał wydatny brzuszek, pozostali byli chudzi jak szczapy. Należeli do rasy zamieszkującej okolice równika. Mieli rozczochrane włosy i dzikie oczy, którymi wpatrywali się w przestrzeń nad podłogą prezbiterium, niczego nie widząc. Miałem wrażenie, że nie są przyzwyczajeni do przebywania pod dachem.

Członkowie sześciu pozostałych kontyngentów mieli na sobie pełnowymiarowe zawoje udrapowane według jakichś skomplikowanych reguł. Poza tym nic ich nie łączyło: nosili różne turbany, kapelusze, kaptury, obuwie, bieliznę, okrycia wierzchnie, nawet biżuterię. Wyglądało na to, że my, edharczycy, plasujemy się w deklaranckim spektrum bliżej jego uboższego krańca; chyba tylko Dzwonecznicy i goście w przepaskach byli większymi ascetami od nas.

Przebrnęliśmy przez pierwszą fazę pompatycznej ceremonii i Prymas wystąpił naprzód, żeby wygłosić parę słów wstępu. Słyszałem, jak w nawach za ekranami gapie sadowią się wygodnie i wzdychają. Spuściłem wzrok. Zobaczyłem swoje stopy, bose i brudne, szorstki szarobury zawój zawiązany najtoporniej jak się dało (pod hasłem „przepraszam, właśnie wstałem”), czerwone blizny i żółto-zielone sińce. Modelowy dzikus.

Jedna z grup pielgrzymów — najliczniejsza i najlepiej ubrana — odśpiewała swój numer. Mieli mocne głosy: sześciogłosowa polifonia nie sprawiła im najmniejszego problemu. Piękny gest, pomyślałem. Drugi kontyngent odklepał jednogłosową pieśń obfitującą w tony i harmonie, jakich w życiu nie słyszałem. Następny zespół sięgał właśnie po trzymane za pazuchą karteczki, kiedy doznałem olśnienia i poczułem się tak, jakbym śnił wyjątkowo sadystyczny koszmar: znalazłem się w potrzasku. Wszyscy musieli coś zaśpiewać! Każda grupa! A ja byłem sam sobie grupą! I wiedziałem, że się nie wyłgam. Na konwoksie nikt nie uzna moich wygłupów za słodkie i zabawne.

Nie będzie aż tak źle, próbowałem siebie przekonać. Nikt tu nie ma wygórowanych oczekiwań, ja ze śpiewaniem radzę sobie całkiem nieźle… Gdyby ktoś podsunął mi przed oczy jakiś kawałek i kazał śpiewać, dałbym radę. Najtrudniej jednak było zdecydować, co zaśpiewam. Inni — co oczywiste — podjęli decyzje już dawno temu: wybrali pieśni mówiące coś o nich, o ich koncentach, o tradycji muzycznej, którą upamiętniali najcenniejsze idee. Dziedzictwo muzyczne Saunta Edhara mogło się równać z najlepszymi, pod tym względem nie miałem się czego obawiać. Kłopot w tym, że całkiem spory kontyngent z Edhara miał już swoje przygarnięcie w Tredegarhu. Arsibalt i Tulia wzięli pewnie sprawy w swoje ręce i zorganizowali taki występ, oparty na wprawiającym świat w drżenie burdonie fraa Jaada, że cały konwoks po dziś dzień rozprawiał o tym przy messalu. Co mi pozostało? Harmonia i polifonia odpadały. Nie byłem aż takim mistrzem śpiewu, żeby samą techniką powalić słuchaczy na kolana. Najlepiej wybrać coś prostego, nie przesadzić, nie wyjść na durnia. Niewielu solistów jest na tyle dobrych, żeby ludzie chcieli słuchać ich samych dłużej niż przez minutę czy dwie. Musiałem po prostu odbębnić swoje, okazać szacunek, a potem zamknąć się i wrócić na miejsce.

Nie chciałem jednak odśpiewywać pierwszego lepszego kawałka (chociaż byłoby to łatwe i w zupełności wystarczające), ponieważ — dobrze wiem, jak niedorzecznie to zabrzmi — zależało mi na tym, żeby poruszyć Alę. W jednym Jesry miał rację: nie zobaczę jej, dopóki nie dokona wyboru. Wiedziałem jednak, że jest gdzieś w tumie i że nie będzie miała innego wyjścia, jak wysłuchać tego, co postanowię zaśpiewać. Jakaś stara pieśń, której razem uczyliśmy się w Edharze, mogłaby obudzić w niej nostalgiczne wspomnienia, ale nie byłaby niczym nadzwyczajnym. Jesry poleciał w kosmos.

A ja przeżyłem swoje własne przygody, wiele się nauczyłem, nabyłem cech, o których Ala nie miała pojęcia — na razie. Czy mogłem to jakoś wyrazić w muzyce?

Być może. Oritheńczycy wypracowali śpiewany system rachunkowy w ewidentny sposób wyrastający z tradycji edharskiej i przez to rozpoznawalny dla każdego edharczyka. Pozwalał dokonywać obliczeń i manipulować informacją poprzez permutację danego zbioru nut i tworzenie z nich nowych melodii. Permutacji dokonywało się na bieżąco, podczas śpiewu, zgodnie z regułami wyprowadzonymi z formalizmu automatów komórkowych. Muzykę tę wymyślili deklaranci w okresie reform po Drugiej Łupieży, kiedy to nagle zostali pozbawieni dostępu do komputerów. W niektórych koncentach tradycja umarła śmiercią naturalną, w innych zmutowała i kompletnie się zmieniła, ale w Edharze zawsze traktowano ją poważnie. Poznawaliśmy ją jako swojego rodzaju dziecięcą zabawę muzyczną.

W Orithenie znaleźli dla niej nowe zastosowanie i za jej pomocą próbowali rozwiązywać problemy — a właściwie jeden problem, którego natury na razie nie rozumiałem. Tak czy inaczej, brzmiała nieźle i wydała mi się bardziej melodyjna niż jej edharska odmiana, sprawdzająca się w przewidzianych dla niej zastosowaniach, ale z czysto muzycznego punktu widzenia bywała trudna do zaakceptowania. Spędziłem wśród oritheńczyków dość czasu, żeby ich posłuchać i oswoić się z ich muzyką, a podczas lotu do Tredegarha i późniejszej kwarantanny jedna melodia wprost nie dawała mi spokoju. Może jeśli zacznę ją śpiewać na głos, uda mi się wyśpiewać całość.

Gdy tylko dokonałem wyboru, od razu wydał mi się oczywisty, kiedy więc przyszła moja kolej, wyszedłem na środek prezbiterium i odśpiewałem swój kawałek swobodnie i bez wysiłku, nie nękany żadnymi wątpliwościami.

Przynajmniej dopóki nie było za późno: nie zdążyłem się dobrze rozpędzić, gdy szmer zaskoczenia przebiegł jak fala przez pierwsze rzędy słuchaczy w jednej z naw. Nie był głośny, ale też nie sposób było go z czymkolwiek pomylić. Odruchowo zerknąłem w kierunku, z którego dochodził, i niewiele brakowało, żebym się pogubił i zapomniał melodię. Szmer dobiegał z nawy tysięczników.

Czując, że pakuję się w kłopoty, zrobiłem to samo, co zrobiłby na moim miejscu każdy wystraszony fid: ukradkiem zerknąłem na hierarchów. Wpatrywali się we mnie. Większość miała szkliste, niewidzące spojrzenie, ale niektórzy pochylali się ku sobie i rozmawiali szeptem. Wśród tych ostatnich rozpoznałem starego znajomego — inkwizytora Varaksa.

W pewnym sensie ulżyło mi, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem całkowicie bezradny: nie wiedziałem, jaki kosz z robactwem przewróciłem, ale nie mogłem już nic zmienić. Większość zebranych nie zauważyła w moim śpiewie niczego nadzwyczajnego i słuchała z uprzejmym zainteresowaniem, starałem się więc nie fałszować i skoncentrowałem się na końcówce. Kątem oka dostrzegłem jednak, że goście w przepaskach, którzy do tej pory nie zwracali uwagi na przebieg rytu, złamali szyk i ustawili się w taki sposób, żeby bez przeszkód mnie obserwować.

Skończyłem. Spodziewałem się, że zapadnie cisza, bo tak publiczność reagowała na dobrze odśpiewany kawałek, ale tysięcznicy w dalszym ciągu szeptali między sobą. Ba, miałem nawet wrażenie, że któryś z nich zaśpiewał coś w odpowiedzi! W rozległych połaciach ławek za pozostałymi ekranami fraa i suur również rozmawiali, nie dając się uciszyć.

Mężczyźni w przepaskach biodrowych wystąpili z własną pieśnią obliczeniową, w zupełnie obcej nam tonacji, która nadawała jej nadzwyczaj dziwaczne brzmienie. Trudno było uwierzyć, że struny głosowe są zdolne do wydawania takich dźwięków — miałem jednak wrażenie, że jako metoda obliczeniowa do złudzenia przypomina to, co ja zaśpiewałem. Na zakończenie brzuchacz odśpiewał kodę, w której (o ile dobrze zrozumiałem) stwierdzał, że ich pieśń wyraża ostatni etap obliczeń prowadzonych w jego zakonie bez przerwy od trzech tysięcy sześciuset lat.

Ostatni byli matarrhici: jeden z niewielu zakonów matemowych wierzących w Boga. Stanowili pozostałość po pewnym zakonie centenarystów, który tuż po Rekonstrukcji dostał setki. Narzucali zawoje na głowy, zasłaniając twarze; tylko na wysokości oczu mieli wszyte ażurowe ekrany. Odśpiewali żałobny tren, lament wyrażający żal po oderwaniu od łona macierzystego koncentu i ostrzeżenie (zbędne, moim zdaniem), że nie zamierzają przebywać wśród nas dłużej niż to konieczne. Wykonanie było bez zarzutu, uderzyła mnie jednak płaczliwa i nieuprzejma wymowa pieśni.

Nasze występy były przedostatnim punktem programu. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, ale już wcześniej podczas rytu zostaliśmy oficjalnie wykreśleni z listy pielgrzymów i przyjęci na konwoks. Odnowiliśmy śluby. Do naszych macierzystych matemów posłano śmiesznie wyglądające dokumenty (spisane ręcznie na zwierzęcych skórach), zaświadczające, że dotarliśmy na miejsce. Pieśni stanowiły nasz pierwszy (na razie symboliczny) wkład w prace konwoksu. Teraz musieliśmy jeszcze tylko poczekać, aż wszyscy zebrani — tysiące ukrytych za ekranami uczestników konwoksu — wstaną i odśpiewają kantyk stwierdzający, że przyjmują nasze pieśni i nas samych. Zanim wybrzmiały ostatnie nuty, hierarchowie zaczęli wychodzić do nawy unarystów. My, nowo przyjęci, ruszyliśmy za nimi w takim samym porządku jak poprzednio. Szedłem na końcu. Weszliśmy (symbolicznie) przez Bramę Dzienną i przeznaczoną dla gości nawę jako sekularowie, teraz zaś, znowu jako deklaranci, przechodziliśmy wprost do matemu. Po zniknięciu hierarchów kantyk zaczął się rozłazić, a zanim ja przeszedłem przez próg, zostawiając za sobą puste prezbiterium, melodia rozpłynęła się w szuraniu stóp i szmerach rozmów. Konwoks opuszczał tum.

Загрузка...