Metekoranes: Starożytny teor, wyjątkowo utalentowany w dziedzinie geometrii płaszczyzny, lecz rzadko angażujący się w dialogi. Zginął przysypany popiołem podczas erupcji wulkanu, która zniszczyła Orithenę. Według zwolenników teorii istnienia Starej Dynastii — założyciel (prawdopodobnie mimowolny) tejże.
Dwie godziny później stanąłem przed bramą Oritheny.
Dwudziestostopowy mur zbudowano z bloków drobnoziarnistego, szarobrązowego kamienia. Wszystkie miały taki sam kształt i rozmiary. Kiedy tak stałem, pocąc się na słońcu i czekając, aż ktoś odpowie na moje pukanie, miałem aż nadto czasu, żeby dobrze im się przyjrzeć i dojść do wniosku, że zostały odlane z materiału udającego beton, a uzyskanego z popiołu wulkanicznego. Bloki miały rozmiary sporych taczek; dwóch deklarantów mogłoby je przenosić i układać za pomocą całkiem prostych narzędzi. Jedne wpadały w szarość, inne w brąz, ale przy idealnie równych spoinach cała ściana wyglądała jak ułożona z dziecięcych klocków. Bramę — dostatecznie szeroką, żeby mogły się w niej minąć dwa drumony — zbudowano ze stalowych płyt, które w tym klimacie gwarantowały jej długą żywotność. Po zapukaniu cofnąłem się dobre kilka kroków, żeby nie odczuwać bijącego od niej żaru. Obejrzałem się na stojący kilkaset stóp ode mnie kram z pamiątkami. Cord, oparta plecami o zacieniony bok aportu Yula, pomachała do mnie. Sammann zarejestrował na piszczku mój fototyp.
Brama była wpasowana między dwie cylindryczne baszty podziurawione małymi zakratowanymi okienkami. W lewej baszcie znajdowały się maleńkie drzwi, także stalowe i zaopatrzone w przeziernik wielkości dłoni. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim w końcu podszedłem i w nie zastukałem. Po mniej więcej dziesięciu minutach usłyszałem w środku poruszenie: jakieś drzwi w baszcie otworzyły się, a potem zamknęły z hukiem. Zgrzytnęła zasuwka. Otworzył się przeziernik. Pomieszczenie po drugiej stronie było ciemne i — jak przypuszczałem — cudownie chłodne, ale moje przyzwyczajone do oślepiającego słońca Ecby oczy niczego w środku nie dostrzegły.
— Wiedz, że stykasz się z innym światem niż twój własny, ze światem, którego bram nie będziesz mógł przekroczyć, nie złożywszy uroczystej przysięgi, że nigdy go już nie opuścisz — zabrzmiał kobiecy głos.
Kobieta mówiła po fluksyjsku, z lekkim miejscowym akcentem. Zachowywała się w taki sam sposób i mówiła to samo, co wszyscy odźwierni od czasów Cartas.
— Witaj, suur — powiedziałem. — Może przejdziemy na orthyjski? Jestem fraa Erasmas z kapituły edharskiej matemu dziesięcioletniego Koncentu Saunta Edhara.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem wizjer został zamknięty na zasuwkę i znów zapadła cisza. Kiedy przeziernik znowu się otworzył, usłyszałem inny głos — także kobiecy, ale niższy i starszy:
— Jestem Dymma.
— Witaj, suur Dymmo. Fraa Erasmas, do usług.
— Co do tego, czy będziemy dla siebie nawzajem suur i fraa, mam na razie spore wątpliwości. Zwłaszcza kiedy widzę cię w takim stroju.
— Przybywam z daleka. Podczas peregrynacji przez Saeculum skradziono mi zawój, sznur i sferę.
— Nie zwoływaliśmy konwoksu. Nie spodziewamy się pielgrzymów.
— Cóż za niegościnność… Dlaczego Orithena, skąd wyruszyli pierwsi pielgrzymi, nie przyjmuje tych, którzy do niej wracają?
— Przestrzegamy Dyscypliny, nie zasad gościnności. W mieście są hotele; one specjalizują się w przyjmowaniu gości.
Wizjer szczęknął w taki sposób, jakby Dymma zamierzała go zamknąć.
— Który fragment Dyscypliny pozwala deklarantom sprzedawać mydło extramuros? — zapytałem. — Który przepis stwierdza, że fraa w zawojach mogą swobodnie spacerować po miasteczku?
— Twoje słowa przeczą twojemu twierdzeniu, jakobyś był deklarantem. Prawdziwy fraa wiedziałby, że przykazania Dyscypliny brzmią różnie w różnych matemach.
— Wielu deklarantów nie ma o tym pojęcia, ponieważ nigdy nie opuszczają swoich matemów — zauważyłem.
— Otóż to — odparła Dymma.
Wyobraziłem sobie, jak uśmiecha się złośliwie w półmroku, zadowolona, że tak zgrabnie rozegrała tę wymianę zdań. I wygrała: to ja byłem extramuros, gdzie deklaranci nie mieli czego szukać.
— Zgoda, przyznaję, wasze zwyczaje mogą się nieco różnić od przyjętych w całym świecie matemowym… — zacząłem, ale weszła mi w słowo:
— Nie do tego stopnia, żebyśmy wpuścili tu kogoś bez przysięgi.
— Orolo też ją złożył?
Kilka sekund ciszy. Szczęk zamykanego wizjera.
Czekałem. Odwróciłem się do moich towarzyszy, pomachałem im, demonstracyjnie wzruszyłem ramionami. Było mi dziwnie trudno odnowić kontakt z nimi nawet za pomocą tak prostego gestu — po tym, jak prawie zajrzałem za próg matemu. Pożegnałem się z nimi przed kwadransem w taki sposób, jakbyśmy mieli się spotkać przy obiedzie — ale przecież równie dobrze mogłem za tym murem spędzić resztę życia.
Przeziernik.
— W jakiej sprawie przychodzisz, ty, który mienisz się fraa Erasmasem? — zapytał po orthyjsku jakiś mężczyzna.
— Fraa Jaad, milenarysta, który znał sposób myślenia Orola, przysłał mnie tutaj, żebym go odszukał.
— Orola, który został odrzucony?
— Tak.
— Dla tego, komu fraa i suur odśpiewali peanatemę, nie ma powrotu do matemu. Nawiasem mówiąc, fraa, który został powołany i wysłany na konwoks w Tredegarhu, nie powinien się znienacka zjawiać w zupełnie innym matemie, na drugim końcu świata.
Spodziewałem się tego, jeszcze zanim dotarliśmy na Ecbę. Pewne zdobyte po drodze informacje utwierdzały mnie w moim przekonaniu, ale — co dziwne — argumentem, który ostatecznie przeważył szalę, była architektura. Nie rozpoznałem żadnych śladów stylu matemowego.
— Zagadka, którą mi przedłożyłeś, nie jest prosta — przyznałem. — Jednakże po chwili namysłu odpowiedź wydaje się oczywista.
— Tak? Jak zatem brzmi?
— To nie jest matem.
— Jeśli nie matem, to co?
— Klauzura Dynastii, która powstała tysiąc lat przed tym, zanim Cartas sformułowała Dyscyplinę.
— Witaj w Orithenie, fraa Erasmasie.
Zadudniły ciężkie sztaby. Drzwi się otworzyły.
Wszedłem na teren Oritheny i wstąpiłem do Dynastii.
W Sauncie Edharze Orolo trochę się zaniedbał; formę pomagała mu utrzymać tylko praca w winnicy i wspinaczki po schodach do gwiezdnego kręgu. Na Kopcu Bly’a stracił na wadze (sądząc po fototypach Estemarda), zapuścił włosy i obowiązkową dla dzikusa brodę. Kiedy jednak dopadłem go za bramą Oritheny i obróciłem pięć razy dookoła, wydał mi się całkiem krzepki, ani za gruby, ani zabiedzony, a gdy wreszcie go puściłem, łzy płynęły mu po opalonych, gładko ogolonych policzkach. Tyle tylko zdążyłem zobaczyć, zanim w oczach zaszkliły mi się łzy i musiałem pospacerować chwilę w cieniu muru, żeby dojść do siebie. Dyscyplina w żaden sposób nie przygotowała mnie na taką sytuację: przytulanie nieżyjącego człowieka. Może oznaczało to, że ja również umarłem dla świata matemowego i przeniosłem się do swoistego życia po śmierci. Cord, Yul, Gnel i Sammann spełnili rolę moich grabarzy.
Musiałem się naprawdę bardzo skupić, żeby sobie przypomnieć, że w dalszym ciągu czekają pod bramą, zachodząc w głowę, co się stało.
W klauzurze znajdowała się niewielka fontanna i Orolo przyniósł mi z niej czerpak pełen wody. Usiedliśmy w cieniu wieży zegarowej. Napiłem się. Woda miała siarkowy posmak.
Od czego zacząć?
— Tyle ci chciałem powiedzieć, kiedy zostałeś odrzucony. Nie mogłem. Od tamtej pory też wielokrotnie o tym myślałem, ale…
— Wszystko odpływa.
— Słucham?
— Wszystkie rzeczy odpływają wstecz w czasie i zmieniają się, twój umysł je zmienia, aż w końcu wcale nie musisz o nich rozmawiać. I dobrze. Porozmawiajmy o czymś świeżym i interesującym.
— Jak chcesz. Świetnie wyglądasz.
— A ty nie. Mam nadzieję, że na te blizny zapracowałeś z honorem?
— Niezupełnie. Ale na pewno dużo się przy okazji nauczyłem.
Wcale nie miałem ochoty opowiadać mu swojej historii. Przez kilka pierwszych minut gadaliśmy o błahostkach, dopóki nie dotarło do nas, jakie to niedorzeczne, i nie poszliśmy się przejść. Jakiś młody fraa (jeśli można tak nazwać kogoś, kto mieszka w matemie niebędącym matemem) przyniósł zawój i sznur, które wręczył mi w zamian za moje sekularne ubranie. Orolo poprowadził mnie szeroką ścieżką ubitą niezliczonymi kółkami taczek i obutymi w sandały stopami na skraj wykopu, w którym zmieściłoby się kilka tumów takich jak ten w Sauncie Edharze. O ile jednak my budowaliśmy nasz gmach od dołu do góry, kładąc kamień na kamieniu, o tyle oni tutaj poszli w odwrotnym kierunku i łopata za łopatą wybierali sobie budulec spod nóg. Ściany wykopu były zbyt strome, a ziemia zbyt sypka, żeby bezpiecznie się trzymać, wzmocnili je więc płytami przetopionego popiołu, a na dno schodziła spiralna rampa. Wszedłem na nią, ale Orolo złapał mnie za rękę.
— Spójrz, tam nikogo nie ma. Im głębiej schodzisz, tym goręcej się robi, dlatego kopiemy w nocy. Jeśli jednak upierasz się przy przechadzce, proponuję małą wspinaczkę.
Wskazał zbocze wulkanu.
Z fototypów, które pokazywał mi Sammann, oraz z wczorajszego rekonesansu wiedziałem, że Orithena jest obwiedziona dwoma pierścieniami muru stykającymi się przy głównej bramie. Wyższy, dwudziestostopowy, okalał klauzurę, w której mieszkała większość deklarantów, oraz wydrążoną przez nich dziurę w ziemi. Mur zewnętrzny był znacznie niższy — sięgał najwyżej sześciu stóp i pełnił rolę raczej symboliczną, za to wspinał się tysiące stóp po stoku góry, osłaniając pas ziemi ciągnący się aż po samą kalderę. Fototypy Sammanna wskazywały, że pod szczytem zainstalowano aparaturę górniczą, zapewne czerpiącą energię z wulkanicznego żaru. Spodziewałem się więc, że na górze będzie gorąco, śmierdząco i niebezpiecznie, ale ziemia rozciągająca się od podnóża do wierzchołka, po której szliśmy z Orolem, wspólnym wysiłkiem członków Dynastii została przemieniona w oazę. Udało im się gdzieś znaleźć wodę, która zasiliła winnice, pola zbóż i przeróżne drzewa dające owoce i ziarna oleiste, a przy okazji ocieniające wiodącą na górę dróżkę. Z każdym naszym krokiem temperatura spadała, a wiatr zawiewał ciut bardziej orzeźwiająco. Nie marzłem, bo wysiłek związany ze wspinaczką mnie rozgrzewał, ale kiedy osiągnęliśmy wysokość odpowiednią do tego, żeby się zatrzymać, popodziwiać widoki i posilić się zebranymi po drodze owocami, pot wysechł na mnie błyskawicznie w podmuchach zimnej morskiej bryzy i musiałem się ciaśniej opatulić zawojem.
Wyszliśmy ponad górną granicę oritheńskich sadów, pokonaliśmy pas karłowatych, zdeformowanych drzew i znaleźliśmy się na pochyłej łące — z daleka wyglądała jak oszroniona, z bliska zaś okazała się pokryta dywanem drobniutkich kwiatków, które jakimś cudem znalazły tu warunki do życia. W powietrzu unosiły się kolorowe owady, ale nie w takiej liczbie, żeby było to uciążliwe. Domyślałem się, że ich populację skutecznie kontrolują ptaki, których śpiew dobiegał z drzew i kęp kolczastych zarośli. Usiedliśmy na odsłoniętym korzeniu drzewa, z pewnością zasadzonego w pierwszym roku po erupcji. Orolo twierdził, że te drzewa — niższe ode mnie i całkiem niepozorne — są najstarszymi żywymi organizmami na Arbre.
Prawie cała nasza rozmowa w tamto popołudnie ograniczała się do takich turystycznych ciekawostek. W pewnym sensie odczuwałem ulgę, dyskutując o ptaszkach, drzewkach, o tym, ile stóp sześciennych ziemi wydobyto z wykopu i ile budynków świątynnych udało się odkryć — zamiast poruszać poważniejsze tematy: kwestię Geometrów, konwoksu, Dynastii.
Zeszliśmy i zjedliśmy kolację w refektarzu razem z setką zamieszkujących dziwny matem fraa i suur. Ich pewuer, fraa Landasher (ostatni z trójki odźwiernych, którzy przesłuchiwali mnie przy bramie), oficjalnie mnie przywitał i wzniósł toast za moje zdrowie. Wypiłem trochę za dużo ich doskonałego wina (nieskończenie lepszego niż to, które Orolo uzyskiwał ze swojej przemrożonej winnicy w Sauncie Edharze) i odespałem to w jednoosobowej celi.
Obudziłem się przygnębiony i na kacu. Byłem przekonany, że jest późno i zaspałem rozpaczliwie — ale pora była wczesna, a z wykopalisk właśnie wracała nocna zmiana kopaczy z kilofami, kielniami, miotełkami i notesami, wyśpiewując przezabawne marszowe piosenki. Wybudowali w klauzurze łaźnię, do której doprowadzili gorącą wodę z wulkanicznych źródeł: pod wodospadami z pionowych rur można było w dziesięć sekund opłukać się do czysta. Wytrzymałem pod jednym z nich tak długo, aż zabrakło mi tchu, wyszedłem i odczekałem, aż wykonany z nowomaterii zawój osuszy mi skórę. Trochę mnie to otrzeźwiło, ale główną przyczyną mojego skwaszenia był wstrząs wywołany powrotem do świata matemowego, z jego zupełnie odmiennym poczuciem czasu niż to, do którego zdążyłem już przywyknąć extramuros. Sprawę pogarszał fakt, że nikt mi na razie nie wyłożył reguł rządzących moim nowym domem — a ten do złudzenia przypominał cartaski matem, z tą różnicą, że nikt nie kazał mi składać przysięgi i miałem poczucie, że mogę w każdej chwili wyjść przez bramę na zewnątrz. Jego mieszkańcy twierdzili, że żyją w matemie, na użytek ludzi, którzy mogliby nie zrozumieć prawdy. Maskowali się, udając deklarantów, i na dobrą sprawę nie było to nawet kłamstwo, ponieważ poświęcali się swojej pracy z takim samym animuszem jak mieszkańcy Saunta Edhara — a może nawet większym, skoro nie godzili się na to, żeby jakiś regulamin czy widzimisię Inkwizycji przeszkadzały im w codziennych obowiązkach.
Fraa Landasher złapał mnie wychodzącego z kąpieli i przedstawił mi suur Spry, która była w przybliżeniu moją rówieśniczką. A właściwie nie tyle przedstawił, ile przypomniał, ponieważ to ona powitała mnie dzień wcześniej przy bramie. W niepokojący sposób przypominała mi Alę. Fraa Landasher nalegał, że jeśli chcę zobaczyć wykopaliska, powinienem się pospieszyć, ponieważ niedługo zrobi się zbyt gorąco. Suur Spry miała być moją przewodniczką; przygotowała już nawet kosz piknikowy z przekąską na drogę. Widziałem po ich minach, że spodziewają się po mnie wybuchu entuzjazmu — i trudno im się było dziwić. Ja jednak musiałem udawać wdzięczność, ponieważ przede wszystkim chciałem obudzić Orola i przedyskutować z nim palące problemy sekularne.
Nie wiedząc, co się wydarzy przy bramie, umówiłem się z Cord, Yulem, Gnelem i Sammannem, że jeśli deklaranci wpuszczą mnie do środka, oni poczekają jeszcze godzinę, a jeśli przez ten czas nic się nie stanie, wrócą do obozowiska i odczekają trzy dni, zanim znów pojawią się pod matemem. Ja przez ten czas miałem spróbować dać im znać, co mają robić dalej. Miałem świadomość, że czas ucieka, i prawdę mówiąc, nie paliłem się do wycieczek w towarzystwie świeżo poznanych dziewczyn, dlatego w markotnym humorze wszedłem na rampę, niosąc przewieszony przez ramię kosz z jedzeniem.
Kiedy jednak dotarłem na dół, mój nastrój zmienił się diametralnie: wystarczyło, że zrzuciłem sandały i poczułem pod stopami te same kamienie, po których stąpał Adrakhones; stanąłem na schodach świątyni, gdzie Diax wymachiwał grabiami; zobaczyłem na własne oczy analemmę, przy której pokolenia kapłanów-fizjologików odprawiały certyfik; przeszedłem po Dziesięciokącie, na którym stał pogrążony w zadumie Metekoranes, kiedy wulkaniczny popiół przysypywał Orithenę.
— Znaleźliście go? — zapytałem Spry chwilę później, kiedy zajadaliśmy owoce z kosza i popijaliśmy je wodą.
— Kogo? Metekoranesa?
— Mhm.
— Tak. Jego pierwszego szukaliśmy… To znaczy, szukali. Moi poprzednicy. I znaleźli stojący…
Zawahała się, rozdarta między uniesieniem i odrazą.
— Szkielet?
— Odlew. Kompletny odlew. Możesz go obejrzeć, jeśli chcesz. Oczywiście nie ma dowodów na to, że to faktycznie Metekoranes; mamy tylko domysły, idealnie wpisujące się w legendę. Stał nawet ze spuszczoną głową, jakby rzeczywiście wpatrywał się w mozaikę.
Plac, na którym zasiedliśmy do pikniku (ten sam, na którym został pogrzebany Metekoranes), był teglonem co się zowie: płaski, dziesięciokątny, mierzący w poprzek dobre dwieście stóp, wyłożony gładkimi płytami marmuru. W starożytności był wykafelkowany ceramicznymi płytkami. Płytki pochodziły z siedmiu różnych form i miały siedem różnych kształtów, tak dobranych, że można było z nich stworzyć nieskończoną liczbę deseni — czego nie da się zrobić z kwadratami lub trójkątami, które tworzą powtarzalne układy, nie pozostawiając układającemu wyboru. Z teglonem rzecz wyglądała inaczej: dysponując odpowiednio dużą liczbą płytek, można było tworzyć wciąż nowe wzory. Nawet teraz po placu walały się setki kafelków; w paru miejscach było widać małe mozaiki ułożone przez nowych oritheńczyków. Przykucnąłem nad jedną z nich. Spojrzałem pytająco na Spry.
— Śmiało — powiedziała. — To współczesne kopie. Znaleźliśmy oryginalne formy.
Wziąłem do ręki jedną z płytek, mającą akurat kształt rombu. Jej powierzchnię przecinał rowek łączący łukiem dwie ściany. Zaniosłem ją do najbliższego wierzchołka Dziesięciokąta i położyłem: rozwarty kąt idealnie pasował do narożnika.
— No proszę… Zaczynamy od najtrudniejszego kawałka, co? — zakpiła ze mnie Spry.
Okręciła się na pięcie i poszła prosto do przeciwległego wierzchołka, gdzie również położyła pierwszą płytkę. Ja tymczasem zebrałem więcej kafelków i udało mi się natrafić na próbki wszystkich siedmiu rodzajów. Wybrałem jeden z nich na chybił trafił i przyłożyłem do rombu. On również miał na powierzchni wyrytą krzywą (wszystkie płytki były tak ozdobione), obracałem go więc i przekładałem tak długo, aż udało mi się zrobić z niej przedłużenie łuku z rombu. W kąt między tymi dwiema płytkami wpasowałem trzecią, co otworzyło możliwość dołożenia czwartej, piątej i dalszych.
Teglon mnie wciągnął. Celem zabawy było pokrycie całego Dziesięciokąta mozaiką w taki sposób, żeby zdobiący kafelki rowek tworzył nieprzerwaną krzywą od początkowego wierzchołka aż do końcowego (naprzeciwległego, w którym suur Spry położyła swoją płytkę) i przechodził przez wszystkie użyte w układance płytki. Początki były łatwe, układanie przychodziło mi naturalnie, ale od pewnego momentu dwa cele układanki — pokrycie całej powierzchni Dziesięciokąta oraz ułożenie nieprzerwanej krzywej — zaczynały się ze sobą kłócić. Ułożywszy całkiem obiecujący ciąg kafelków, musiałem go na chwilę porzucić, kiedy się okazało, że nie da się go z niczym połączyć, i dopiero po dłuższym czasie udało mi się do niego podejść z drugiej strony. Zadowolony z siebie pracowałem dalej, ale wkrótce utknąłem w takim miejscu, że w trzech miejscach jednocześnie miałem oderwane kawałki krzywej i straciłem wszelką nadzieję, że uda mi się je w przyszłości połączyć. Jeden z głównych problemów stanowiło ułożenie kafelków na obwodzie Dziesięciokąta; płytki układane w środku wydawały się znacznie mniej interesujące — ale to było tylko złudzenie, bo przecież ułożenie tej w samym środku determinowało położenie wszystkich kafelków w całym Dziesięciokącie.
Starożytni oritheńczycy przypuszczali (chociaż nie umieli tego udowodnić), że płytki w teglonie są aperiodyczne, czyli że żaden ułożony z nich wzór nie będzie się powtarzał. Rozwiązanie teglonu byłoby łatwe, żeby nie powiedzieć: automatyczne, gdybym dysponował kwadratami, trójkątami lub dowolnym innym okresowym zestawem płytek. W przypadku zestawu aperiodycznego ułożenie mozaiki było niemożliwe, a z pewnością wysoce nieprawdopodobne dla kogoś pozbawionego boskiego daru widzenia całego układu jednocześnie. Metekoranes był przekonany, że taki układ istnieje w Hylaejskim Świecie Teorycznym i dlatego teglon może rozwiązać tylko ktoś, kto potrafi zajrzeć do HŚT.
Suur Spry chrząknęła znacząco. Spojrzałem na nią, przykucnięty na skraju pięćdziesięciostopowego kawałka mozaiki.
— Przepraszam — powiedziałem.
— Niektórzy przesuwają je patykiem. Plecy mniej bolą.
— Pewnie powinniśmy się zbierać, co?
— Niedługo.
Zanim jednak ruszyliśmy w drogę powrotną, Spry oprowadziła mnie po ruinach. Nie zachował się żaden dach, co było zrozumiałe. Część kolumn nadal stała, ocalało również kilka kawałków ścian, chociaż niższych niż dawniej i na wpół pogrzebanych w kamiennych blokach, które osunęły się z góry. Głównie mogliśmy podziwiać fundamenty, posadzki, schody i patia. Te rejony wykopalisk, w których prace trwały, zostały odgrodzone sznurkiem; Adrakhones z pewnością doceniłby jego geometryczną elegancję. Od początku wykopalisk kamienie opisywano równiutko malowanymi literami i cyframi. Wiedziałem już, że na górze znajduje się coś w rodzaju muzeum i tam trafia wiele eksponatów z Oritheny, w tym — zapewne — także posąg Metekoranesa. Pomyślałem, że takie muzeum jest pewnie ciemne. Klimatyzowane. Chłodne.
— Dobrze, chodźmy z tego piekarnika — zaproponowałem.
Suur Spry nie protestowała.
I tak zasiedzieliśmy się dłużej, niż zamierzałem — po części dlatego, że Orithena była fascynująca, ale przede wszystkim dlatego, że (co nie najlepiej o mnie świadczy) miałem świadomość, że jest to moja jedyna szansa, żeby przeżyć coś prawie tak samo fajnego jak kosmiczna przygoda Jesry’ego.
Moje ciało na tyle już doszło do siebie, że mogło mi dać trochę luzu, i na początku wspinaczki gadałem o teglonie jak nakręcony, jak ci wszyscy dawni geometrzy, którzy dostawali świra na jego punkcie. Wkrótce jednak obrażenia znów dały znać o sobie i ból zgasił moje podniecenie. Droga powrotna była długa, mozolna i upłynęła w milczeniu. Wziąłem drugą kąpiel i zasnąłem. Obudziłem się pod wieczór. Orolo miał dyżur w kuchni. Pomogłem mu, ale nie mieliśmy okazji porozmawiać — i w ten sposób straciłem już drugi z trzech dni. Zanim poszedłem spać, uprzedziłem Orola, że mamy mnóstwo spraw do omówienia. Zaraz po śniadaniu wymknęliśmy się z klauzury na łąkę.
Krakersi: Grupa teorów z Epoki Praksis, skupionych wokół saunty Baritoe. Koncentrowali się na analizie konsekwencji faktu, że nie postrzegamy materialnego kosmosu bezpośrednio, lecz wyłącznie za pośrednictwem zmysłów.
— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.
— Kiedy wylądowałem na Kopcu Bly’a, czułem się jak ci nieszczęśni kosmografowie, kiedy po Rekonstrukcji okazało się, że już nie mają do dyspozycji zderzaczy atomów — powiedział Orolo.
— Widziałem teleskop — odparłem. — I obrazy dwudziestościanu…
Pokręcił głową.
— Nic przez niego nie widziałem. Musiało mi wystarczyć to, co mogłem obserwować.
Nic z tego nie zrozumiałem.
— No dobrze… — zacząłem ostrożnie. — A co to było?
Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
— Ja sam.
Zamurowało mnie — co najlepiej dowodziło, że nadal mam do czynienia z tym samym starym, dobrym Orolem.
— W jaki sposób samoobserwacja miała ci pomóc zrozumieć Geometrów?
Zdążyłem mu już powiedzieć, że tak właśnie najczęściej nazywa się obcych.
— Zacznijmy od krakersów. Pamiętasz mucho-nietoperzo-dżdżownicę?
Roześmiałem się.
— Niedawno miałem powtórkę: Arsibalt tłumaczył jednemu statyście, dlaczego nie wierzymy w Boga.
— W mucho-nietoperzo-dżdżownicy nie o to chodzi. Rzecz w tym, że sama czysta myśl nie pozwala nam wyciągać wniosków odnoszących się do bytów nie-czasoprzestrzennych, takich jak Bóg.
— Zgadza się.
— Spostrzeżenie krakersów musi się odnosić także do umysłów obcych. Bez względu na to, jak bardzo się od nas różnią pod innymi względami, muszą w jakiś sposób budować spójny model otoczenia w oparciu o dane zmysłowe; model oparty na czasoprzestrzennym szkielecie. W ten właśnie sposób doszło do tego, że podzielają nasze idee geometryczne.
— Nie tylko. Wygląda na to, że rozumieją także ideę prawdy i dowodu.
Orolo wzruszył ramionami.
— Rozsądne domniemanie…
— To coś więcej niż domniemanie! — zaperzyłem się. — Wymalowali na burcie statku Twierdzenie Adrakhonesa!
O tym wcześniej nie wiedział.
— Poważnie? Mają tupet…
— Nie widziałeś?
— Przypominam ci, że zostałem odrzucony, zanim mogłem obejrzeć ostatnie obrazy przedstawiające statek obcych.
— Naturalnie. Zakładałem jednak, że zdążyłeś zobaczyć wcześniejsze obrazy… Rejestrowałeś je przecież już od dłuższego czasu…
— Same plamy i smugi! — prychnął Orolo. — Dopiero się uczyłem, jak rejestrować przyzwoity obraz.
— Czyli nie widziałeś dowodu, liter ani czterech planet.
— Nie, nie widziałem.
— To jeszcze nie wszystko, jeżeli interesujesz się Geometrami. Poznaliśmy mnóstwo nowych danych!
— Widzę, że jesteś nimi ogromnie podekscytowany, Erasmasie. Życzę ci powodzenia w analizowaniu ich, obawiam się wszakże, że mnie mogłyby jedynie rozpraszać i odciągać od głównego nurtu rozumowania.
— Głównego nurtu… Nie rozumiem.
— Datonomia evenedrycka — odparł Orolo takim tonem, jakby i to miało być dla mnie oczywiste.
— Datonomia… — powtórzyłem. — Czyli badanie danych, tak?
— Danych w sensie podstawowych myśli i wrażeń, z którymi pracują nasze umysły. Saunt Evenedryk zainteresował się datonomią u schyłku życia, kiedy odcięto go od zderzacza atomów. Jego bezpośrednim poprzednikiem był, rzecz jasna, saunt Halikaarn. Halikaarn uznał, że myśl krakerska wymaga solidnego odświeżenia, jeśli ma nadążyć za postępami, jakie dokonały się od czasów Baritoe w dziedzinie teoryki i jej cudownych zastosowań w świecie fizycznym.
— I jak sobie z tym poradził?
Orolo skrzywił się.
— Większość archiwów uległa zniszczeniu, ale wygląda na to, że pochłonęła go walka z Procem i opędzanie się od nasyłanych przez niego kundelków. Główny ciężar pracy spadł na Evenedryka.
— Czy to było ważne dla Dynastii?
Orolo posłał mi dziwne spojrzenie.
— Niespecjalnie… To znaczy, tak w ogóle to jak najbardziej. Tylko że trudno powiedzieć, żeby datonomia była szczególnie satysfakcjonująca, przynajmniej dopóki na orbicie twojej ojczystej planety nie pojawią się statki obcych.
— W takim razie… teraz jesteś usatysfakcjonowany?
— Porozmawiajmy szczerze. Obawiasz się, że udaję mądrego, a w rzeczywistości tracę czas; że na Kopcu Bly’a zająłem się datonomią nie dlatego, że była warta zachodu, ale dlatego, że brakowało mi danych na temat Geometrów. I uważasz, że skoro wiemy już, że są, albo byli, podobni do nas pod względem fizycznym i umysłowym, dalsze rozważania w tym guście są pozbawione sensu.
— Zgadza się. Tak właśnie uważam.
— Pozwolę sobie nie zgodzić się z tobą, ale nie zapominajmy, co się między nami zmieniło: nie jesteśmy już ojcem i fidem, tylko dwoma fraa. A fraa często się ze sobą nie zgadzają i mimo to nie żywią do siebie urazy.
— Miło mi, że tak mówisz, ale do tej pory nasza rozmowa jako żywo przypominała konwersację ojca z fidem.
— Głównie dlatego, że wiem trochę więcej niż ty.
Puściłem tę błahą uprzejmość mimo uszu.
— Mógłbyś się na chwilę oderwać od datonomii evenedryckiej? Chciałbym pomówić o ważnych sprawach sekularnych.
— Ależ oczywiście.
— Kilkanaścioro naszych deklarantów zostało powołanych na konwoks w Tredegarhu — zacząłem. Orolo nie wyraził nawet cienia ciekawości, jak to się stało, że zawitałem do Oritheny. Nie mieściło mi się to w głowie. — Był wśród nas fraa Jaad, tysięcznik. Pojechałem z nim, Arsibaltem i Lio na Kopiec Bly’a…
— I tam zobaczyliście arkusze poprzypinane do ścian mojej celi.
— On… to znaczy Jaad… szybko cię rozgryzł. Podejrzanie szybko. Domyślił się, że udałeś się na Ecbę. Chyba podejrzewał też, że możesz mieć coś ciekawego do powiedzenia o Geometrach.
— W jego domysłach nie było niczego podejrzanego. Wszystkie te sprawy łączą się ze sobą i wystarczył mu rzut oka na moją celę, żeby to zrozumieć.
— Ale jak? Jak wy się porozumiewacie? Musicie przecież łamać Dyscyplinę!
— Co rozumiesz przez „wy”? Masz chyba jakieś melodramatyczne wyobrażenia na temat Dynastii. Mam rację?
— Rozejrzyj się, Orolo! Co tu się dzieje?!
— Gdybym zainteresował się meteorologią, poświęcałbym dużo czasu na obserwowanie pogody. Miałbym wiele wspólnego z innymi meteorologami, mimo że nigdy ich nie spotkałem; myślelibyśmy w podobny sposób, ponieważ nasze wnioski wypływałyby z analizowania tych samych zjawisk. W ten sposób można wyjaśnić dziewięć z dziesięciu zbiegów okoliczności, które ty przypisujesz potajemnym machinacjom Dynastii.
— A różnica jest tylko taka, że zamiast meteorologii zainteresowałeś się datonomią evenedrycką?
— Mniej więcej.
— Ale ściany twojej celi nie miały nic wspólnego z Evenedrykiem ani datonomią! Były tam tylko materiały nawiązujące do Oritheny i wykres Dynastii.
— To, co nazywasz wykresem Dynastii, to w rzeczywistości specyficzne drzewo genealogiczne obejmujące wszystkich tych, którzy próbowali w przeszłości zrozumieć Hylaejski Świat Teoryczny. Okazuje się, że gdyby prześledzić jego rozwój i odciąć, jeśli można się tak wyrazić, gałęzie obsadzone przez fanatyków, entuzjastów, deolatrów oraz wszystkie ślepe zaułki, zostanie nam coś, co już wcale nie przypomina drzewa, tylko raczej kołek. Zaczyna się od Cnoüsa, przechodzi przez Metekoranesa i Protasa i w połowie długości napotykamy Evenedryka.
— Dlatego fraa Jaad, widząc twoje drzewo przycięte do postaci kołka, od razu się domyślił, że zajmujesz się datonomią evenedrycką.
— Oraz że usiłuję w ten sposób zrozumieć funkcjonowanie umysłów Geometrów.
— A Ecba? Skąd wiedział, że popłyniesz na Ecbę?
— Ten matem założyli ludzie pochodzący z tych samych cel, w których fraa Jaad spędził całe życie. Wiedział, albo przynajmniej się domyślał, że jeśli tu dotrę, wpuszczą mnie za bramę, nakarmią i zapewnią mi dach nad głową, a to więcej, niż miałem na Kopcu Bly’a.
— W porządku. — Kamień spadł mi z serca; kamień, który ciążył mi od dnia wizyty w Sambie. — Nie ma żadnego spisku. Dynastia nie porozumiewa się za pomocą szyfrowanych wiadomości.
— Porozumiewamy się nieustannie — powiedział Orolo. — W opisany przeze mnie sposób.
— Jak meteorologowie obserwujący tę samą chmurę.
— Takie porównanie na tym etapie rozmowy w zupełności nam wystarczy. Nadal jednak nie zrzuciłeś z barków okrutnego brzemienia tej niezwykle istotnej misji, która przywiodła cię do bram Oritheny. Jakie zadanie wyznaczył ci fraa Jaad?
— Powiedział „Idź na północ tak długo, aż zrozumiesz”. Tę część chyba wykonałem.
— Czyżby? Miło mi słyszeć, że rozumiesz. Bo ja, niestety, nadal mam mnóstwo pytań.
— Przecież wiesz, co mam na myśli! — burknąłem. — Kazał mi potem jechać do Tredegarha i obiecał, że dopilnuje, żebym nie miał kłopotów. Chyba chciał, żebym cię przywiózł. Na konwoks.
— Na wypadek, gdyby się okazało, że mam jakieś ciekawe i użyteczne pomysły na temat Geometrów — domyślił się Orolo.
— Taka idea przyświeca konwoksom, prawda? Użyteczność.
Wzruszył ramionami.
— Obawiam się, że mam za mało danych do rozważań na temat Geometrów.
— Jestem przekonany, że wszystkie możliwe dane czekają na ciebie w Tredegarhu.
— A ja podejrzewam, że ci, którzy się tam spotkali, gromadzą nieistotne informacje.
— No to jedź tam i powiedz im, co jest istotne! Fraa Jaadowi na pewno przyda się twoja pomoc.
— Dla mnie, fraa Jaada i innych, którzy myślą tak jak my, próby wpłynięcia na tę sekularno-matemową hybrydę, jaką jest konwoks, niepokojąco przypominają politykę. Ja zaś słynę z tego, że polityk ze mnie beznadziejny.
— Mogę pomóc. Opowiedz mi o tym, nad czym tu pracujesz, a ja pojadę na konwoks i znajdę zastosowanie dla twojej wiedzy.
Najuprzejmiejsze określenie spojrzenia, jakim uraczył mnie Orolo, brzmiałoby „czułe, lecz zatroskane”. Czekał, aż mój mózg dogoni mój język.
— No dobrze — przyznałem. — Pewnie sam nie dałbym rady.
Przypomniałem sobie, o czym rozmawialiśmy z Tulią przed kwalifikiem.
— Nie mogę ci doradzać, co powinieneś zrobić na konwoksie — odparł w końcu Orolo, — Chętnie jednak wyjaśnię ci, czym się zajmuję.
— Niech będzie. To mi wystarczy.
— Ale na konwoksie ci nie pomoże. Ba, może nawet zaszkodzić. Pomyślisz, że zwariowałem.
— Nie sądzę. Przyzwyczaiłem się, że przez ten cały HŚT ludzie biorą nas za wariatów.
Orolo uniósł brwi.
— Wiesz co…? Jak się tak zastanowić, to to, o czym chcę z tobą porozmawiać, wcale nie jest aż takie szalone. Natomiast HŚT… — Ruchem głowy wskazał wykopaliska. — To łagodna i znajoma forma obłędu. — Zawiesił głos i spojrzał na mnie. — Z kim rozmawiasz?
Dziwaczne pytanie zbiło mnie z pantałyku. W pierwszej chwili pomyślałem wręcz, że musiałem się przesłyszeć.
— Z Orolem.
— Czym jest ten Orolo? Gdyby nagle wylądował tu jakiś Geometra i zaczął z tobą rozmawiać, jak opisałbyś mu Orola?
— Jako człowieka, czyli niezwykle złożoną, dwunogą, rozpaloną i ożywioną istotę, która stoi przede mną.
— Nie wiesz, w jaki sposób Geometra postrzega rzeczywistość. Mógłby ci przecież odpowiedzieć: „Ja tam widzę tylko próżnię z lekka przyprószoną falami prawdopodobieństwa”.
— Określenie „próżnia z lekka przyprószona falami prawdopodobieństwa” może odnosić się do dowolnego miejsca albo zjawiska we wszechświecie — zauważyłem. — Gdyby Geometra nie potrafił precyzyjniej opisywać rzeczywistości, wahałbym się, czy zasługuje na miano istoty rozumnej. Skoro wdał się w konwersację ze mną, musiał dostrzec we mnie coś więcej niż…
— Nie rozpędzaj się. Powiedzmy, że komunikujesz się z nim za pośrednictwem piszczka albo podobnej aparatury. Jesteś dla niego tylko ciągiem cyfr i za pomocą tych cyfr musisz teraz przekazać rozpoznawalny opis Orola. Albo nawet siebie samego.
— W porządku… Musielibyśmy zacząć od ustalenia zrozumiałego dla obu stron opisywania przestrzeni. Potem powiedziałbym tak: „Rozważmy wycinek przestrzeni znajdujący się w odległości pięciu stóp ode mnie: sześć stop wysokości, dwie stopy szerokości i dwie stopy długości. Fale prawdopodobieństwa, które nazywamy materią, są w tym wycinku przestrzeni bardziej zagęszczone niż poza jego obrębem”. Jakoś tak by to szło.
— Fale są bardziej zagęszczone, bo w tym wycinku znajduje się całkiem sporo ciałka. — Orolo poklepał się po brzuchu. — A na zewnątrz tylko powietrze.
— No właśnie. Każda istota świadoma powinna umieć wykryć granicę między ciałem i powietrzem. Wszystko, co znajduje się po wewnętrznej stronie tej granicy, jest Orolem.
— Zabawny jesteś z tym klarownym wyobrażeniem na temat tego, do czego zdolne są istoty świadome. Ale zobaczmy… — Wziął do ręki rąbek zawoju. — A to? Jakbyś to opisał?
— Skoro udało mi się opisać styk ciała i powietrza, tak samo mogę objaśnić, w jaki sposób materia zawoju różni się od jednego i drugiego, i dodać, że Orolo jest tą materią owinięty.
— Czyniąc po drodze nieuprawnione założenia!
— Jakie?
— Przypuśćmy, że Geometra, z którym rozmawiasz, jest zwolennikiem istniejącego w jego cywilizacji odpowiednika myśli krakerskiej. I odpowie ci tak: „Zaraz, zaraz, tego nie wiesz. Nie możesz wypowiadać się o naturze rzeczy, tylko o tym, jak ją postrzegasz”.
— Istotnie.
— Spróbuj wyrazić to, co przedtem, w kategoriach dostępnych ci danych.
— Dobrze. Zamiast mówić, że Orolo jest owinięty materią zawoju, powiem tak: „Kiedy patrzę na Orola z miejsca, w którym stoję, widzę głównie zawój, z którego wystają tylko kawałki Orola — jego głowa i dłonie”. Nie rozumiem jednak, dlaczego to takie ważne.
— Dlatego, że Geometra nie stoi tu gdzie ty. Znajduje się gdzie indziej i ma inny punkt widzenia.
— Co z tego? Przecież zawój okrywa cię całego!
— Skąd wiesz, że nie mam odsłoniętych pleców?
— Widziałem sporo zawojów i wiem, jak działają.
— Ale gdybyś był Geometrą i widział zawój pierwszy raz w życiu…
— To i tak mógłbym się domyślać, że nie masz nagich pleców, bo widzę, jak zawój się układa.
— A gdybym zrzucił zawój i stanął przed tobą nagi?
— Co wtedy?
— Jak opisałbyś mnie Geometrze? Co byś zobaczył?
— Zacząłbym tak: „Z miejsca, w którym stoję, widzę tylko skórę Orola. Z twojego punktu widzenia, o Geometro, prawdopodobnie wygląda to tak samo”.
— Dlaczego prawdopodobnie?
— Bo gdybyś nie miał skóry, krew by ci się wylała, a wnętrzności rozsypały. Nie widząc na ziemi kałuży krwi i bebechów, domyślam się, że twoja skóra jest na swoim miejscu.
— Tak samo jak domyślasz się, że mój zawój otula mnie całego, co wnioskujesz z ułożenia jego widocznej dla ciebie części.
— Zasada jest ta sama.
— W takim razie wygląda na to, że proces, który nazywasz świadomością, jest nieco bardziej skomplikowany, niż początkowo myślałeś. Istota świadoma musi umieć przyjmować dane z próżni przyprószonej falami prawdopodobieństwa…
— Czyli musi widzieć.
— Otóż to. Musi również umieć przetwarzać te dane w trwałe obiekty, które mogłaby zachować w świadomości. Nie koniec na tym. Postrzegasz tylko jedną stronę mojej osoby, ale pozwala ci to wyciągać wnioski na temat drugiej strony: że mój zawój okrywa mnie całego, że mam skórę… Takie wnioski zdradzają zrozumienie praw teorycznych; nie udałoby ci się ich wyciągnąć bez przeprowadzania w głowie małych eksperymentów myślowych: „Gdyby zawój nie oblekał Orola od tyłu, inaczej by się układał”; „Gdyby Orolo nie miał skóry, wypadłyby mu wnętrzności”. W obu wypadkach wykorzystujesz znajomość praw dynamiki do eksploracji małego wszechświata istniejącego w twojej głowie, w którym nie używam zawoju albo nie mam skóry. Przewijasz ten wszechświat do przodu w przyspieszonym tempie, jakbyś oglądał szpil, i patrzysz, co się wydarzy.
Orolo napił się wody i mówił dalej:
— Nie jest to zresztą jedyna aktywność twojego umysłu, kiedy opisujesz mnie Geometrom. Cały czas pamiętasz o tym, że znajdujecie się w różnych miejscach, różnie mnie widzicie, odbieracie różne dane. Ty na przykład widzisz pieg na moim lewym policzku, ale jesteś przy tym dostatecznie bystry, żeby zdawać sobie sprawę, że Geometra nie może go widzieć. To kolejny przejaw tego, że twój umysł nieustannie konstruuje wszechświaty kontrafaktyczne: „Gdybym stał tam, gdzie Geometra, nie widziałbym tego piega”. Empatia, umiejętność postawienia się w sytuacji innej istoty, nie jest zwyczajnym przejawem uprzejmości, lecz naturalnym, wrodzonym procesem odbywającym się w twojej świadomości.
— Zaraz… Chcesz powiedzieć, że nie jestem w stanie przewidzieć, że Geometra nie zobaczy twojego piega, dopóki nie zbuduję w wyobraźni kopii całego wszechświata?
— To nie jest dokładna kopia, tylko przybliżenie. W tamtym wszechświecie stoisz w innym miejscu.
— Mam wrażenie, że ten sam efekt można by uzyskać w znacznie prostszy sposób. Mogę na przykład pamiętać, jak wyglądasz oglądany z drugiej strony. Wystarczy, że przywołam z pamięci taki obraz i stwierdzę: „Hmm, nie ma piega”.
— Bardzo rozsądne spostrzeżenie. Muszę cię jednak ostrzec, że nie na wiele ci się przyda, jeśli szukasz prostego i zrozumiałego modelu funkcjonowania umysłu.
— Dlaczego? Mówiłem tylko o pamięci.
Orolo parsknął śmiechem, spoważniał i spróbował taktownie mi to wytłumaczyć:
— Do tej pory rozmawialiśmy tylko o przestrzeni w teraźniejszości. Pomijaliśmy czas. A ty znienacka próbujesz włączyć do dyskusji kwestię pamięci. Przywołujesz wspomnienie nosa Orola widzianego w innym miejscu i innym czasie: „Kiedy siedziałem z nim na kolacji, z prawej strony, nie widziałem tego piega”.
— To całkiem proste.
— A nie jesteś ciekawy, co dzieje się w twoim mózgu, że możesz robić takie rzeczy?
— Jakie rzeczy?!
— Jeden zestaw danych przyswajasz sobie wieczorem przy kolacji. Drugi zestaw przyjmujesz teraz, przed sekundą, przed minutą, mniejsza z tym; tak czy inaczej, jest to teraźniejszość. I twierdzisz, że jeden i drugi opisują tego samego człowieka, Orola.
— Nie rozumiem, co ci w tym przeszkadza. To zwykłe rozpoznanie wzorca. Nawet syntakty to potrafią.
— Czyżby? Daj mi jakiś przykład.
— No dobrze… Coś prostego… — Rozejrzałem się i mój wzrok padł na ślad aeroplanu na niebie nad naszymi głowami. — Radar śledzący aeroplan na ruchliwym niebie.
— Opowiedz mi, jak działa taki radar.
— Ma obrotową antenę, która emituje impulsy i odbiera je, kiedy się od czegoś odbiją. Znając opóźnienie między wysłaniem i odebraniem impulsu, wylicza odległość do przeszkody. Zna również kierunek, w którym znajduje się aeroplan: to dziecinnie proste, wystarczy sprawdzić, gdzie jest skierowana antena, kiedy odbiera echo.
— Antena może patrzeć tylko w jednym kierunku w danym momencie — zauważył Orolo.
— Rzeczywiście, ma bardzo ograniczone pole widzenia. Kompensuje to ruchem obrotowym.
— To trochę podobnie do nas. — Zaczęliśmy zejście z góry, idąc ramię w ramię. Orolo mówił dalej: — Nie patrzę we wszystkie strony jednocześnie, ale od czasu do czasu zerkam w bok i upewniam się, że idziesz obok mnie.
— Rzeczywiście wygląda to trochę podobnie. Tworzysz sobie w głowie model otoczenia, który uwzględnia mnie idącego po twojej prawej stronie. Masz go w pamięci, ale od czasu do czasu musisz dostarczać mu nowych danych, aktualizować go, synchronizować ze światem rzeczywistym.
— A w jaki sposób radar sobie z tym radzi?
— Podczas jednego obrotu antena zgarnia echa wszystkich znajdujących się na niebie obiektów i zapisuje ich położenie. Znowu się obraca i odbiera drugi zestaw ech, podobny do pierwszego, ale jednak inny, bo wszystkie obiekty się przemieszczają: każdy z inną szybkością i w innym kierunku.
— I rozumiem, że człowiek-obserwator, widząc je na ekranie, wypracowuje sobie w głowie model, który pozwala mu opisywać i przewidywać ruch aeroplanów — wtrącił Orolo. — My w taki sam sposób łączymy w całość poszczególne kadry szpilu, który w naszym umyśle przemienia się w nieprzerwaną historię. Ale jak to robi sterujące radarem urządzenie syntaktyczne? Dysponuje przecież tylko aktualizowanym regularnie ciągiem liczb.
— Przy jednym obiekcie nie byłoby z tym żadnego problemu.
— To prawda.
— Nawet przy kilku, jeśli znajdowałyby się daleko od siebie i poruszały powoli, a ich trajektorie się nie przecinały.
— Z tym również się zgodzę. Co jednak począć z tą trudną sytuacją, kiedy aeroplanów jest dużo, są szybkie i poruszają się po kursach kolizyjnych?
— Człowiek z łatwością by sobie poradził; przypomina to trochę oglądanie szpilu. A syntakt musiałby częściowo naśladować ludzki umysł.
— W czym?
— Człowiek odruchowo różnicuje prawdopodobieństwo wystąpienia różnych sytuacji. Wyobraźmy sobie dwa aeroplany pełne pasażerów, poruszające się z prędkością bliską prędkości dźwięku po takich trajektoriach, które przecinają się pomiędzy jednym i drugim obrotem anteny. Po takim przecięciu kursów maszyna nie będzie umiała ich rozróżnić, a nowe dane można interpretować na kilka sposobów. Pierwszy: obie maszyny równocześnie wykonały ostry zwrot i poleciały w całkiem nowych kierunkach. Drugi: zderzyły się i odbiły od siebie jak gumowe piłeczki. Trzeci: od początku leciały na różnej wysokości, w ogóle się nie spotkały i dalej lecą każda swoim kursem. To ostatnie wyjaśnienie jest wyjaśnieniem najprostszym i zarazem jedynym zgodnym z prawami dynamiki. Syntakt należałoby więc zaprogramować w taki sposób, żeby umiał ocenić wiarygodność różnych interpretacji danych i wybrać najbardziej prawdopodobną z nich.
— Wpoiliśmy zatem syntaktowi podstawowe zasady działania, a następnie kazaliśmy mu odfiltrowywać interpretacje, w których nasz wszechświat odbiegałby od wiarygodnej trajektorii w przestrzeni Hemna.
— Sądzę przy tym, że syntakt realizuje to w dość toporny sposób. W rzeczywistości wcale nie potrafi stosować tych reguł do przestrzeni Hemna i niewiele z tego rozumie.
— A my?
— Niektórzy z nas tak.
— Teorowie z pewnością. Ale zwykły slog bawiący się piłką wie, jak zachowa się piłka, a także, co ważniejsze, jak się nie zachowa, mimo że nie ma zielonego pojęcia o teoryce.
— Naturalnie. To potrafią nawet zwierzęta. Dokąd prowadzi nas datonomia evendrycka, Orolo? Dostrzegam pewną zbieżność z dialogiem o różowym smoku, który prowadziliśmy parę miesięcy temu w matemie, ale…
Orolo zrobił dziwną minę. Zapomniał.
— Ach tak… O tobie i twoich zmartwieniach.
— Zgadza się.
— No właśnie, i to jest coś, czego zwierzęta nie potrafią: reagują na konkretne zagrożenie, ale nie przejmują się zagrożeniem abstrakcyjnym, czyhającym w odległej o całe lata przyszłości. Do tego trzeba mieć łeb jak Erasmas.
Parsknąłem śmiechem.
— Wcale nie. Ostatnio rzadko się czymś zamartwiam.
— I dobrze! — Orolo szturchnął mnie dobrodusznie w ramię.
— Może to wpływ jestokeju.
— Wcale nie, po prostu nareszcie masz jakieś prawdziwe zmartwienia zamiast wydumanych. Przypomnij mi jednak, z łaski swojej, ten dialog o smoku pierdzącym gazem paraliżującym…
— Opracowaliśmy teorię, że nasz umysł postrzega możliwe wizje przyszłości jako trajektorie w przestrzeni konfiguracyjnej i odrzuca te, które są sprzeczne z realistyczną zasadą działania. Jesry stwierdził, że takie wytłumaczenie to jak strzelanie z armaty do komara. Ja się z nim zgodziłem, Arsibalt nie.
— To było już po powołaniu fraa Paphlagona, prawda?
— Tak.
— Arsibalt czytał jego prace.
— Owszem.
— Powiedz mi, Erasmasie, komu teraz przyznałbyś rację: Jesry’emu czy Arsibaltowi?
— Nadal uważam za lekką przesadę twierdzenie, że w naszych umysłach nieustannie budujemy i burzymy kontrafaktyczne wszechświaty.
— Ja tak się do tego przyzwyczaiłem, że przesadą wydaje mi się pogląd przeciwny. Może jutro znów wybierzemy się na spacer i wrócimy do tej rozmowy?
— Z przyjemnością.
Kiedy dotarł do nas zapach kolacji, przypomniałem sobie, że następnego dnia powinienem odezwać się do moich towarzyszy za bramą. Nie był to jednak najlepszy moment, żeby o tym wspominać. Postanowiłem wrócić do sprawy rano.
Wiedziałem, że poruszając ten problem, wymuszę na Orolu podjęcie jakiejś decyzji, ale gdy tylko wyłuszczyłem mu sprawę, poczynił spostrzeżenie, które wydało mi się wręcz zawstydzająco oczywiste: trzydniowy termin, który sobie wyznaczyliśmy, był całkowicie umowny i jedynym sensownym rozwiązaniem było odrzucenie go bez dalszych dywagacji. Spytał o radę fraa Landashera, a ten zaproponował, żebym zaprosił przyjaciół do matemu; zapewnił mnie, że będą mile widzianymi gośćmi. W pierwszej chwili byłem wstrząśnięty — dopóki nie przypomniałem sobie, że matem na Ecbie jest inny niż wszystkie, a Landasher odpowiada co najwyżej przed fundą, która jest właścicielem wyspy. Byłem przekonany, że moi towarzysze nie będą mieli najmniejszej ochoty zatrzymać się na dłużej w takim miejscu, ale kiedy dwie godziny później zszedłem do kramu z pamiątkami i wyjaśniłem im, jak się sprawy mają, przyjęli propozycję Landashera jednomyślnie i bez zastrzeżeń. Zrobiło mi się trochę nieswojo, więc na wszelki wypadek wróciłem z nimi do zatoczki i pomogłem im zwinąć obozowisko, wykorzystując ten czas na mały wykład z etykiety matemowej. Szczególnie niepokoiła mnie wizja Ganeliala Crade’a wygłaszającego w matemie swoje kazania, ale dość szybko zaczęli się ze mnie nabijać, że tak się tym przejąłem (Yul był pierwszy, inni zaraz poszli w jego ślady), i zrozumiałem, że ich uraziłem. Nie odzywałem się zatem, dopóki nie dotarliśmy do Oritheny. Cord, Yul, Gnel i Sammann przeszli przez bramę i dostali pokoje w domu gościnnym stojącym z dala od klauzury; pozwolono im nawet zatrzymać piszczki i inne sekularne udogodnienia. Ubrani w swoje zwykłe stroje (chociaż już bez piszczków) dołączyli do nas przy kolacji, gdzie fraa Landasher oficjalnie ich przywitał i wzniósł toast na ich cześć.
Obudziłem ich wcześnie rano i zaprowadziłem na teren wykopalisk. Gnel wyglądał, jakby doznał jakiegoś deolatryjskiego objawienia; powinienem jednak uczciwie przyznać w tym miejscu, że kiedy pierwszy raz zszedłem na dół w towarzystwie suur Spry, miałem pewnie podobną minę.
Zapytałem Sammanna, czy dowiedział się czegoś więcej o właścicielach Ecby. Odparł „Tak” oraz „To nudne”. Po Trzeciej Łupieży jakiś miastowy zapałał entuzjazmem do wszystkiego, co oritheńskie. Ponieważ był bardzo bogaty, kupił sobie Ecbę, a do zarządzania nią powołał specjalną fundację, którą zaopatrzył w przeraźliwie nudny, tysiącstronicowy regulamin; fundacja miała trwać wiecznie, więc regulamin musiał przewidzieć i uwzględnić wszystkie ewentualności. Władzę wykonawczą sprawowała mieszana, sekularno-matemowa rada gubernatorów… Sammann rozkręcał się równie szybko, jak ja się zniechęcałem.
Przez dwa dni byłem zajęty oprowadzaniem moich towarzyszy po Orithenie. Dopiero na trzeci dzień mogliśmy z Orolem wznowić nasze górskie wycieczki.