Pielgrzym: (1) Teor, który przeżył zagładę Oritheny i udał się na tułaczkę po świecie antycznym, sam lub w towarzystwie podobnych sobie osób. (2) W nowoczesnym użyciu: deklarant, który pod pewnymi warunkami w drodze wyjątku opuszcza mury matemu i wędruje po Saeculum, starając się przestrzegać ducha, choć nie zawsze litery, Dyscypliny.
Pielgrzymka (Peregrynacja): (1) Dawniej: epoka zapoczątkowana zniszczeniem Oritheny (-2621) i zakończona po kilkudziesięciu latach rozkwitem i Złotym Wiekiem Ethras. (2) Forma dialogu wywodząca się najprawdopodobniej z tego okresu. Wiele takich dialogów zostało następnie spisanych i włączonych do tradycji literackiej świata matemowego.
Podzieliliśmy się i w kilku turach przebraliśmy w cywilne ubrania, korzystając z męskiej i damskiej toalety. Buty natychmiast zaczęły mnie doprowadzać do szału: zrzuciłem je i wstawiłem pod ławkę, a potem znalazłem kawałek czystej podłogi w narteksie, rozpostarłem na nim zawój i go złożyłem. Wymagało to sporo schylania się i kucania, co w dżinsach wcale nie było takie proste. Nie mogłem uwierzyć, że są ludzie, którzy chodzą w nich przez całe życie!
Złożyłem zawój w kostkę wielkości książki, przewiązałem go sznurem, wrzuciłem do torby razem z pomniejszoną sferą i upchnąłem na dnie plecaka. Po drugiej stronie narteksu Lio ćwiczył ruchy dronu w nowym ubraniu: poruszał się jak człowiek z porażeniem nerwowym. Na Tulię nowy strój w ogóle nie pasował i próbowała się zamienić z jedną z centenarystek.
Szykuje się konwoks?
Teraz już tak.
W historii było zaledwie osiem konwoksów. Pierwszy zbiegł się z Rekonstrukcją. Następne zwoływano na zakończenie każdego milenium i poświęcano redagowaniu Słownika, który miał obowiązywać przez następne tysiąc lat, oraz innym sprawom dotyczącym tysięczników. Dodatkowe konwoksy odbyły się z okazji pojawienia się Wielkiej Grudy oraz po zakończeniu każdej Łupieży.
Barb najpierw zrobił się nerwowy, potem narowisty, na koniec zaczął wariować. Hierarchowie nie wiedzieli, co z nim począć.
— Nie lubi zmian — przypomniała mi Tulia.
Niewypowiedziana na głos wiadomość brzmiała: twój kumpel — twój problem.
Barb nie lubił również tłumu, więc naparliśmy z Lio na niego i zapędziliśmy go do kąta, w którym Arsibalt obozował w towarzystwie swoich książek.
— Voco przełamuje Dyscyplinę, ponieważ powołany wyrusza w drogę sam i zanurza się w świecie sekularnym — zaczął Arsibalt. — Dlatego nie ma dla niego powrotu. Co innego konwoks. Zostaliśmy powołani w tak licznej grupie, że podróżując wspólnie, możemy podczas naszej pielgrzymki podporządkować się Dyscyplinie.
— Pielgrzymka zaczyna się i kończy w matemie — powiedział Barb, nagle całkiem spokojny.
— To prawda, fraa Tavener.
— Więc kiedy dotrzemy do Saunta Tredegarha…
— Urządzą nam przygarnięcie — podpowiedział Arsibalt. — A potem…
— Spotkamy się z innymi deklarantami na konwoksie — domyślił się Barb.
— I…?
— I kiedy skończymy to, co mamy tam do zrobienia, udamy się na pielgrzymkę z powrotem do Saunta Edhara.
— Doskonale, fraa Tavenerze — pochwalił Barba Arsibalt. Widziałem, że zmaga się z pokusą dodania „Chyba że wcześniej obcy spalą nas promieniem śmierci albo Niebiański Strażnik postanowi nas zagazować”.
Barb się uspokoił, ale wiedziałem, że długo to nie potrwa. Po wyjściu za bramę mieliśmy nieustannie zmagać się z drobnymi naruszeniami Dyscypliny, a on z całą pewnością będzie je zauważał i wytykał. Dlaczego, ach, dlaczego został powołany?! Przecież dopiero niedawno został fidem! A teraz będę musiał mu matkować przez cały konwoks.
Upływały poranne godziny, lazurowa kula przedstawiająca w planetarium Arbre przesuwała się po swojej orbicie, a ja w końcu trochę się uspokoiłem. Połowę swojej wiedzy teorycznej zawdzięczałem Barbowi. Gdybym go odepchnął, jakie wystawiłbym sobie świadectwo?
Zaczynało świtać. Połowa powołanych już opuściła koncent. Hierarchowie dobierali w pary dziesiętników z setnikami, mając na uwadze to, że ci ostatni będą potrzebowali pomocy w Saeculum, chociażby z tego powodu, że słabiej znali współczesny fluksyjski. Lio wyruszył w drogę z parą setników. Arsibalt i Tulia szykowali się do wyjścia.
Nie mogłem wyjść boso. Buty zostawiłem na ławce przy planetarium, na której teraz rozsiadł się fraa Jaad. Siedział z pochyloną głową, ręce złożył na podołku… Pogrążył się w jakiejś głębokiej, typowej dla tysięczników medytacji. Gdybym mu przeszkodził tylko po to, żeby wziąć buty, zamieniłby mnie pewnie w kijankę.
Zresztą nikt się nie odważył mu przeszkadzać. Tulia i Arsibalt wyszli, zabierając ze sobą setników, i została nas trójka: Barb, Jaad i ja. Jaad jeszcze się nawet nie przebrał.
Barb ruszył w jego kierunku. Puściłem się biegiem i dopadłem go tuż przed tym, jak doskoczył do Jaada.
— Fraa Jaad musi zmienić ubranie — oznajmił, tak niemiłosiernie kalecząc swój pierwszoroczniacki orthyjski, że ten wyzionął ducha.
Fraa Jaad podniósł wzrok. Do tej pory myślałem, że po prostu trzyma ręce na kolanach, ale z bliska zobaczyłem, że obraca w palcach maszynkę do golenia, jednorazówkę w kolorowym opakowaniu. Też miałem taką w torbie, to była maszynka popularnej marki. Fraa Jaad czytał etykietkę. Duże znaki były kinagramami, jakich nigdy w życiu nie widział, ale w drobnym druku pod spodem użyto tego samego alfabetu, którym posługiwaliśmy się w koncencie.
— Z tego dokumentu nie wynika, jak działa ten pasek nawilżający Dynaglide — stwierdził. — Jest trwały czy się ściera?
— Ściera się — odpowiedziałem.
— Nie powinieneś tego czytać — wtrącił się Barb. — To naruszenie Dyscypliny.
— Zamknij się — powiedział Jaad.
— Nie chciałbym, żebyś wziął moje słowa za oznakę braku szacunku, ale… — zagaiłem po długim, krępującym milczeniu.
— Czas na nas? — Fraa Jaad spojrzał na planetarium jak na zegarek.
— Właśnie.
Wstał i płynnym ruchem ściągnął zawój przez głowę. Niektórzy hierarchowie, ci najbardziej zaskoczeni, odwrócili się do nas plecami. Przez chwilę nic się nie działo, a ja szukałem w torbie Jaada kalesonów. W końcu znalazłem je i mu podałem.
— Muszę to tłumaczyć? — zapytałem, wskazując rozporek.
Wziął ode mnie bieliznę i sam zapoznał się z zasadą działania rozporka.
— Topologia to przeznaczenie — powiedział.
Włożył kalesony: po kolei — najpierw jedna nogawka, potem druga. Trudno było mi ocenić jego wiek. Skórę miał obwisłą i pokrytą plamami, ale bez wysiłku balansował na jednej nodze.
Dalsze doprowadzanie fraa Jaada do przyzwoitego stanu przebiegło już bez przygód. Wyjąłem spod ławki buty i wysilając pamięć, spróbowałem je zawiązać. Barb przyjął polecenie zamknięcia się z takim spokojem i zadowoleniem, że zacząłem sobie pluć w brodę, że wcześniej nie spróbowałem tej metody.
Potykając się, szurając butami i podciągając spodnie, wyszliśmy przez Bramę Dzienną. Plac był pusty. Przeszliśmy groblą między fontannami i znaleźliśmy się na terenie zamieszkanym przez miastowych. W tym miejscu znajdował się dawniej targ, który władze nazwały Starym Targiem i wyburzyły (miałem wtedy sześć lat), a na jego miejscu postawiły całkiem nowy targ, na którym handlowano koszulkami i innymi pamiątkami z wizerunkiem Starego Targu. Przez ten czas kupcy ze Starego Targu przenieśli się w inne miejsce, na obrzeża miasta, i tam znów rozstawili swoje kramiki, tworząc tak zwany Nowy Targ, chociaż w istocie był to stary targ. Stary Targ obrósł kasynami nastawionymi na zarabianie na jego klientach oraz gościach koncentu, nikt jednak nie chciał odwiedzać Starego Targu otoczonego kasynami, a koncent nie prezentował się szczególnie atrakcyjnie, toteż kasyna popadły w nędzę i zapomnienie. Czasem w nocy słyszeliśmy muzykę z sal tanecznych w ich piwnicach, ale w tej chwili były okropnie ciche.
— Możemy tam zjeść śniadanie — zaproponował Barb.
— Restauracje w kasynach są drogie — zaoponowałem.
— Mają śniadanie w formie bufetu, za darmo. Czasem jadaliśmy tam z ojcem.
Posmutniałem, ale z taką logiką nie mogłem się spierać, więc poszedłem za Barbem, a Jaad poszedł za mną. Kasyno było labiryntem identycznie wyglądających korytarzy. Z oszczędności przygasili światła i nie prali dywanów; od zapachu pleśni kręciło nas w nosie. Wylądowaliśmy w pozbawionym okien pomieszczeniu pod ziemią. Pachnący mydłem pulchni mężczyźni siedzieli przy stolikach, pojedynczo i w parach. Nie było nic do czytania. Na ścianie wisiał wyświetlacz do szpilów, przez który przewijały się wiadomości, prognoza pogody i serwis sportowy. Dla fraa Jaada był to pierwszy wytwór praksis ruchomych obrazów, jaki zobaczył w życiu, i oswojenie się z nim zajęło mu chwilę: zostawiłem go zapatrzonego w wyświetlacz i razem z Barbem podszedłem do bufetu. Dopiero kiedy postawiliśmy pełne tace na wybranym stoliku, wróciłem po Jaada, który śledził skrót meczu piłkarskiego. Siedzący obok mężczyzna próbował go wciągnąć w rozmowę na temat jednego z zespołów: koszulka fraa Jaada była ozdobiona herbem tej właśnie drużyny, co popchnęło obcego człowieka do wyciągnięcia zupełnie błędnych wniosków. Stanąłem między Jaadem i wyświetlaczem, udało mi się zwrócić uwagę fraa i zaprowadzić go do bufetu. Tysięcznicy rzadko jadali mięso, bo w matemie nie bardzo mieli gdzie trzymać żywy inwentarz, i Jaad zamierzał chyba nadrobić wieloletnie zaległości. Próbowałem podsuwać mu produkty zbożowe, ale on dobrze wiedział, czego chce.
Jedliśmy, kiedy w serwisie informacyjnym pojawił się szpil przedstawiający matemową kamienną wieżę, widzianą w nocy, z daleka, oświetloną z góry ziarnistą czerwoną poświatą. Scena do złudzenia przypominała widok, który znałem z ubiegłej nocy, z tą tylko różnicą, że sam budynek widziałem pierwszy raz w życiu.
— Wieża milenarystów w Koncencie Saunta Rambalfa — stwierdził fraa Jaad. — Widziałem ją na rysunkach.
Saunt Rambalf znajdował się na innym kontynencie. Niewiele o nim wiedzieliśmy, ponieważ zamieszkujący go deklaranci należeli do zupełnie innych zakonów. Sama nazwa niedawno obiła mi się o uszy, ale nie mogłem skojarzyć, przy jakiej okazji…
— Jeden z trzech Nieskalanych — powiedział Barb.
— Tak nas nazywacie? — Jaad się uśmiechnął.
Barb miał rację. Na Lotnym Klinie, pomniku za Bramą Roku, znajdowała się tabliczka z opisem Trzeciej Łupieży, wymieniająca jedyne trzy matemy tysiącletnie, które nie zostały zdobyte i splądrowane: Saunt Edhar, Saunt Rambalf i…
— Trzeci jest Saunt Tredegarh — dodał Barb.
Szpil jakby zareagował na jego słowa: obraz się zmienił i przedstawiał teraz inny matem, jak wyrzeźbiony w litej skale. On również był oświetlony czerwoną poświatą.
— Dziwne… — powiedziałem. — Po co obcy mieliby oświetlać trzy Niepokalane Koncerny? Przecież to zamierzchła przeszłość…
— Chcą nam w ten sposób coś powiedzieć — zasugerował fraa Jaad.
— Ale co? Że naprawdę interesuje ich historia Trzeciej Łupieży?
— Nie. Po prostu chyba już odkryli, że w Edharze, Rambalfie i Tredegarhu państwo sekularne składuje odpady radioaktywne.
Cieszyłem się, że rozmawiamy po orthyjsku.
Poszliśmy na stację paliw przy drodze wylotowej i kupiliśmy sobie mapomat. Mogliśmy przebierać w wielu stylach i formatach. Wybrałem taki, który miał wielkość książki oraz zdobienia — na rogach i krawędziach — w postaci zgrubień mających przypominać opony pojazdów terenowych. Oznaczało to, że jest przeznaczony dla użytkowników takich właśnie maszyn i zawiera mapy topograficzne. Zwyczajne mapomaty były inaczej oznakowane i wyświetlały tylko drogi, ulice i centra handlowe.
Włączyłem go zaraz po wyjściu ze stacji. Po paru sekundach wyświetlił komunikat o błędzie i przełączył się na ustawienia awaryjne, pokazując mapę całego kontynentu. Nie wskazał naszej pozycji, chociaż powinien.
— Halo! — zawołałem do sprzedawcy, wróciwszy do sklepu. — Ten mapomat jest zepsuty.
— Nie, proszę pana.
— Właśnie, że tak. Nie pokazuje naszego położenia.
— Dzisiaj żaden nie pokazuje. Proszę mi wierzyć, mapomatowi nic nie dolega. Wyświetlił mapę, prawda?
— Mapę tak, ale…
— Facet ma rację — wtrącił się klient: kierowca, który przed chwilą zajechał na stację dalekobieżnym drumonem. — Chyba satelity wysiadły. Ja nie mogę się namierzyć, nikt nie może. — Parsknął śmiechem. — To po prostu kiepski dzień na zakup mapomatu.
— To znaczy, że to się stało dziś w nocy?
— Mniej więcej o trzeciej nad ranem. Ale nie ma się co przejmować, Najwyżsi są od nich całkowicie uzależnieni. Zwłaszcza wojsko. Naprawią to w trymiga.
— Tak się zastanawiam, czy to może mieć coś wspólnego z tym czerwonym światłem, które w nocy świeciło na… na zegary. Widziałem na szpilu.
— Nie, tamci po prostu mają teraz swój festiwal — odparł sprzedawca. — To światło to część rytuału, tak słyszałem.
Kierowca drumonu wyraźnie się zdziwił, zapytałem więc sprzedawcę, skąd to wie. Postukał w zawieszony na szyi piszczek.
— Z porannej transmisji z mojej arki.
Nasuwało się pytanie: „Od Niebiańskiego Strażnika?”, ale nadmierna ciekawość mogłaby mnie zdradzić jako zbiega z koncentu. Dlatego tylko pokiwałem głową, wyszedłem na dwór i poprowadziłem Barba i Jaada w stronę hali maszyn.
— Obcy zakłócają sygnał satelitów nawigacyjnych — poinformowałem ich.
— Może po prostu je zestrzelili? — zasugerował Barb.
— Kupmy sobie sekstans — zaproponował fraa Jaad.
— Od czterech tysięcy lat nie produkuje się już sekstansów — odparłem.
— No to sami go sobie zróbmy.
— Nie wiem jak. Nie znam tych wszystkich części i w ogóle…
— Ja też nie. — Jaad był wyraźnie rozbawiony. — Zakładam, że damy radę to zrobić w oparciu o prawa podstawowe.
— Pewnie! — prychnął Barb. — Przecież to czysta geometria, Ras.
— W czasach współczesnych cały kontynent pokrywa gęsta sieć utwardzonych dróg, obfitujących w drogowskazy i inne pomoce nawigacyjne — zauważyłem.
— Aha… — mruknął fraa Jaad.
— Dysponując mapomatem i wspomagając się drogowskazami, znajdziemy drogę do Saunta Tredegarha. Nie ma potrzeby odwoływać się do praw podstawowych.
Fraa Jaad nie był chyba zachwycony, ale kiedy kawałek dalej mijaliśmy sklep z artykułami biurowymi, kupiłem w nim kątomierz i wręczyłem Jaadowi jako pierwszy element przyszłego sekstansu. Był pod wrażeniem, a ja uświadomiłem sobie, że kątomierz jest dla niego pierwszym zrozumiałym przedmiotem pochodzącym z extramuros.
— Czy to świątynia Adrakhonesa? — zapytał z podziwem, patrząc na sklep.
— Nie. — Odwróciłem się plecami do sklepu i ruszyłem dalej. — To wytwór praksis. Ludzie potrzebują prostej trygonometrii do budowy prostych konstrukcji, takich jak podjazdy dla wózków.
Fraa Jaad dołączył do mnie, ale cały czas oglądał się tęsknie na sklep.
— Na pewno mają jakiś dostęp do…
— Fraa Jaadzie, zapewniam cię, że nie mają pojęcia o istnieniu Hylaejskiego Świata Teorycznego.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Jeżeli ktoś tutaj zaczyna mieć wizje HŚT, wypiera je, wariuje albo trafia do Saunta Edhara. — Zatrzymałem się i spojrzałem na niego. — Jak ci się wydaje, skąd wzięliśmy się ja i Barb?
Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, Barb i Jaad z przyjemnością poszli ze mną, dyskutując o sekstansach. Szerokim łukiem okrążyliśmy Saunta Edhara od zachodu, zmierzając do hali maszyn.
— Trzeba ci przyznać, że pojawiasz się i znikasz w ciekawych momentach.
Tak przywitała mnie Cord.
Zastaliśmy ją i jej współpracowników w trakcie jakiejś konwokacji. Wszyscy wytrzeszczyli oczy na nasz widok; pewien starszy mężczyzna przyglądał się nam ze szczególnym zaciekawieniem.
— Co to za facet? — zapytałem. — I dlaczego mnie nienawidzi?
— To szef — odparła Cord. Miała wilgotną twarz.
— No jasne. Nie przyszło mi do głowy, że musisz mieć szefa.
— Tutaj prawie każdy ma szefa, Ras. I kiedy szef tak na ciebie patrzy, nie wypada się na niego gapić w taki sposób, jak ty to robisz.
— Czy to jest jakiś wyraz społecznej dominacji?
— Tak. Podobnie zresztą nie należy bez zaproszenia wpadać na prywatne spotkanie w miejscu pracy drugiej osoby.
— Wiesz co? Korzystając z tego, że twój szef tak mi się przygląda, powinienem go chyba uprzedzić…
— Że zwołaliście tu dzisiaj większe spotkanie?
— No właśnie.
— Z jego punktu widzenia wygląda to inaczej: ty, obcy człowiek, zaprosiłeś masę innych obcych ludzi na jego teren, do czynnego zakładu przemysłowego, gdzie jest mnóstwo niebezpiecznego sprzętu, i nie raczyłeś go nawet zapytać o zdanie.
— Posłuchaj, Cord, to naprawdę ważne spotkanie i nie potrwa długo. A wy zebraliście się z naszego powodu?
— Taki miał być pierwszy punkt porządku obrad.
— Myślisz, że wasz szef będzie chciał się na mnie rzucić? Bo wiesz, ja trochę znam dron, może nie tak dobrze jak Lio, ale…
— Byłby to raczej niecodzienny sposób załatwienia sprawy. U nas takie rzeczy rozstrzyga się na gruncie prawnym, ale wy macie swoje własne prawa i tutaj jesteście nietykalni. Zresztą wszystko wskazuję na to, że Najwyżsi naciskają na niego, żeby się zgodził. Szef będzie z nimi później negocjował odszkodowanie. Rozmawia również ze swoim ubezpieczycielem, bo chce mieć pewność, że godząc się na wasze spotkanie, nie naruszy warunków polisy.
— No proszę… Ależ wy tu macie skomplikowane życie.
Cord spojrzała w stronę praesidium. Pociągnęła nosem.
— A ty… Dlaczego nie jesteś u siebie?
Zastanowiłem się nad odpowiedzią.
— Moje zniknięcie w Dziesiątą Noc musiało być dla ciebie równie dziwne, jak dla mnie kwestia polisy ubezpieczeniowej twojego szefa.
— Nie da się ukryć.
— To nie była sprawa osobista, zapewniam cię. I bardzo cierpiałem, kto wie, czy nie tak samo jak ty teraz, w tym zamieszaniu.
— To mało prawdopodobne. Dziesięć sekund przed tym, jak weszliście do hali, zostałam wylana z pracy.
— To chyba wysoce irracjonalna reakcja? Nawet według standardów extramuros!
— I tak, i nie. Tak, ponieważ nie powinno się mnie zwalniać za decyzję, którą podjąłeś ty, w dodatku bez mojej wiedzy. Ale pod pewnymi względami nie ma w tym nic niezwykłego, bo ja sama jestem tu dziwadłem: jestem dziewczyną, wykorzystuję maszyny do robienia biżuterii, produkuję części zamienne dla itów i pobieram za nie zapłatę w miodzie.
— Strasznie cię przepraszam…
— Przestań.
— Jeżeli mógłbym ci jakoś pomóc… Może chciałabyś wstąpić do matemu…
— Tego, z którego właśnie cię wyrzucili?
— Chciałem tylko powiedzieć, że jeżeli mógłbym ci to jakoś wynagrodzić…
— Podaruj mi przygodę.
W następnej chwili Cord zdała sobie sprawę, że musiało to dziwnie zabrzmieć, i jej pewność siebie gdzieś się ulotniła.
— Nie chodzi mi o żadną wielką przygodę — zastrzegła się. — Po prostu coś, przy czym wylanie z pracy wydałoby mi się mało ważne. Coś, co mogłabym zapamiętać na starość.
Cofnąłem się pamięcią o pół doby i wszystkie ostatnie wydarzenia stanęły mi przed oczami. Zakręciło mi się w głowie.
— Ras? — spytała zaniepokojona Cord.
— Nie mogę przewidzieć przyszłości, ale opierając się na mojej dotychczasowej wiedzy, mogę ci zaproponować tylko i wyłącznie wielką przygodę.
— To świetnie!
— Przygodę, która może się zakończyć zbiorowym pochówkiem.
To ją trochę zgasiło, ale nie zniechęciła się całkowicie.
— Czego potrzebujecie: środka transportu? Narzędzi? Jakiegoś sprzętu?
— Naszym wrogiem jest obcy statek kosmiczny wyładowany bombami atomowymi — odparłem. — A my mamy kątomierz.
— W porządku. Poszukam w domu, może uda mi się znaleźć linijkę i kawałek sznurka.
— Byłoby świetnie.
— Spotkamy się tutaj w południe. Pod warunkiem, że mnie tu jeszcze wpuszczą.
— Wpuszczą, załatwię to. Cord…?
— Słucham?
— To pewnie nie jest najlepszy moment, ale… chciałbym cię prosić o przysługę.
Wszedłem w cień dachu nad kanałem, przysiadłem na stosie drewnianych palet, wyjąłem mapomat i zacząłem się uczyć go obsługiwać. Zajęło mi to więcej czasu, niż się spodziewałem — wszystko przez to, że zaprojektowano go z myślą o analfabetach. Nie potrafiłem nawet skorzystać z wyszukiwarki, która nieporadnie i całkiem bez sensu próbowała mi się narzucać z pomocą.
— Gdzie jest Kopiec Bly’a, do licha? — zapytałem Arsibalta.
Zjawił się pół godziny przed południem. Do tego czasu zdążyła już przybyć mniej więcej połowa powołanych i przed wiatą formowała się flotylla aportów i mobów: nie miałem pojęcia, czy zostały ukradzione, wypożyczone, czy może otrzymane w prezencie.
— Przewidziałem to — powiedział Arsibalt.
— Relikwie Bly’a są w Sauncie Edharze — przypomniałem mu.
— Były — poprawił mnie.
— No pięknie! Co ukradłeś?
— Rysunek kopca sprzed tysiąca trzystu lat.
— I notatki kosmograficzne? — spytałem błagalnym tonem.
Ale nie miałem aż tyle szczęścia: na twarzy Arsibalta odmalowało się bezbrzeżne zaciekawienie.
— Po co ci notatki kosmograficzne saunta Bly’a?
— Spodziewam się, że podał w nich długość i szerokość geograficzną miejsca, z którego prowadził obserwacje.
W tym momencie przypomniałem sobie, że i tak nie mamy jak określić swojej długości i szerokości geograficznej. Chyba że udałoby się to jakoś wyczytać z mapomatu.
Arsibalt westchnął.
— Może dobrze się stało z tymi notatkami.
— Jak to?!
— Mamy udać się prosto do Saunta Tredegarha. Kopiec Bly’a nie leży po drodze.
— Ale niedaleko.
— Tylko mi się wydawało, czy przed chwilą powiedziałeś, że nie wiesz, gdzie jest?
— Mam zgrubne pojęcie…
— Nawet nie wiesz, czy Orolo faktycznie tam poszedł. Jak zamierzasz namówić siedemnaścioro deklarantów, żeby wbrew oficjalnym zaleceniom zgodzili się pójść okrężną drogą, bo ty chcesz odszukać człowieka, któremu parę miesięcy temu odśpiewali peanatemę?
— Nie rozumiem cię, Arsibalcie. Po co kradłeś relikwie Bly’a, jeżeli nie zamierzasz szukać Orola?
— Kiedy je kradłem, nie wiedziałem jeszcze, że idziemy na konwoks.
Jego logika wcale nie była dla mnie oczywista.
— Nie wiedziałeś, że wrócimy…
— No właśnie.
— I myślałeś, że kiedy już załatwimy, co mamy do załatwienia, moglibyśmy…
— Znaleźć Orola i żyć jak dzikusy.
Bardzo to było wszystko ciekawe, powiedziałbym nawet: poruszające, ale w żaden sposób nie przybliżało mnie do rozwiązania bieżącego problemu.
— Arsibalcie? Zauważyłeś pewną prawidłowość w żywotach sauntów?
— Niejedną. Na którą konkretnie chciałbyś zwrócić moją uwagę?
— Wielu z nich zostało odrzuconych, zanim zorientowano się, że są sauntami.
— Nawet jeśli masz rację, Orolo nie jest sauntem i jego kanonizacja wydaje się bardzo odległa.
— Przepraszam… — wtrącił mężczyzna, który od dłuższej chwili kręcił się w pobliżu z rękami w kieszeniach. — Ty tu rządzisz?
Patrzył na mnie, ja zaś — naturalnie — rozejrzałem się dookoła, pełen najgorszych przeczuć, w co też tym razem wpakowali się Barb z Jaadem. Barb stał nieopodal i obserwował ptaki, które uwiły sobie gniazda wśród dźwigarów. Robił to od godziny. Jaad przykucnął na skrawku piaszczystego gruntu i ułamaną końcówką gwintownika rysował na nim jakieś diagramy. Niedługo po naszym przybyciu zabłąkał się w hali maszyn i przypadkiem uruchomił tokarkę (przez co były szef Cord omal się na mnie nie rzucił), ale od tamtej pory obaj z Barbem zachowywali się przyzwoicie. Dlaczego w takim razie ten statysta wziął mnie za przywódcę grupy? Nie złościł się, nie był chyba przestraszony, raczej… zagubiony.
Doszedłem do wniosku, że udając przywódcę, zdołam załatwić parę spraw po swojej myśli — przynajmniej na krótką metę, dopóki się nie zorientują, że ich oszukałem.
— Tak — odparłem. — Jestem fraa Erasmas.
— Miło poznać. Ferman Beller. — Z wahaniem podał mi rękę, jakby nie był pewny, czy znamy ten rodzaj powitania, ale kiedy mocno uścisnąłem jego dłoń, wyraźnie się odprężył. Był korpulentnym człowiekiem w piątej dekadzie życia. — Ładny mapomat — dodał.
Ta uwaga wydała mi się niezwykle dziwaczna, dopóki nie przypomniałem sobie, że statystom wolno posiadać na własność więcej niż trzy przedmioty i że często stanowią one punkt wyjścia do grzecznościowej konwersacji.
— Dzięki — odparłem na próbę. — Szkoda tylko, że nie działa.
— Nie przejmuj się. — Zaśmiał się. — Dowieziemy was na miejsce. — Domyśliłem się, że jest jednym z naszych kierowców-ochotników. — Posłuchaj, taki jeden gość chciałby z tobą porozmawiać, ale… nie wiedzieliśmy, czy mamy go… no wiesz… wpuścić.
Spojrzałem we wskazanym kierunku, gdzie na słońcu, poza obrębem wiaty, stał mężczyzna z kominem na głowie.
— Znam Sammanna — powiedziałem. — Niech podejdzie.
— Chyba żartujesz! — wysyczał Arsibalt, kiedy Ferman nie mógł nas usłyszeć.
— Posłałem po niego.
— Niby jak? Jak mogłeś posłać po itę?!
— Poprosiłem Cord, żeby go przyprowadziła.
— To ona tu jest? — spytał Arsibalt zupełnie innym tonem.
— Zaraz powinna przyjść — odparłem. — Razem ze swoim chłopakiem — dodałem z naciskiem. Zeskoczyłem ze sterty palet. — Masz. — Podałem mu mapomat. — Znajdź Kopiec Bly’a.
Na dźwięk dzwonów certyfiku coś przeskoczyło mi w głowie, jakbym był jednym z tych nieszczęsnych psów, które dawni sauntowie podłączali do aparatury, żeby prowadzić na nich doświadczenia psychologiczne. Najpierw poczułem wyrzuty sumienia: znów się spóźnię! Potem przyszło rwanie w rękach i nogach, obolałych od nakręcania zegara. Następnie zaczął mi dokuczać przedobiedni głód. Na koniec zrobiło mi się przykro, że udało im się nakręcić zegar bez naszej pomocy.
— Będziemy rozmawiać głównie po orthyjsku, ponieważ nie wszyscy znają fluksyjski — zapowiedziałem.
Stojąc na podwyższeniu z palet, przemawiałem do całej grupy — siedemnaściorga deklarantów, jednego ity oraz gromady mieszkańców extramuros — której liczebność oscylowała wokół tuzina, dyktowana rytmem przypływów i odpływów ich koncentracji oraz dzwonkami piszczków.
— Suur Tulia będzie tłumaczyła część naszych słów na fluksyjski, ale uprzedzam, że rozmowa ma w znacznej mierze dotyczyć spraw interesujących wyłącznie z punktu widzenia deklarantów. Dlatego nie krępujcie się, jeśli chcecie porozmawiać na inny temat albo po prostu zjeść drugie śniadanie.
Arsibalt pokiwał głową, a ja przeszedłem na orthyjski. Nie spieszno mi było do zagajenia, ponieważ czekałem, aż ktoś mi wytknie, że wcale nie jestem ich przywódcą, ale — jakkolwiek by na to patrzeć — to ja zwołałem to spotkanie i to ja wlazłem na podwyższenie.
W dodatku byłem dziesiętnikiem. Na przywódcę najlepiej nadawał się dziesiętnik, który zna fluksyjski i będzie mógł wchodzić w interakcje ze światem extramuros. Co prawda, nie byłem w tych kwestiach ekspertem, ale setnik wypadłby w tej roli jeszcze gorzej. Fraa Jaad i setnicy nie bardzo mogli wybierać, który z nas, dziesiętników, powinien przewodzić, ponieważ znali nas dopiero od paru godzin, ale od lat widzieli mój zespół w akcji podczas nakręcania zegara: Lio, Arsibalta i mnie znali przynajmniej z widzenia. Jesry’ego, naturalnego przywódcy, nie było. Wzmianka o drugim śniadaniu zapewniła mi dozgonną wdzięczność Arsibalta, Lio zachowywał się zbyt dziwacznie — i w ten sposób, w drodze niezbyt racjonalnego procesu eliminacji, zostałem przywódcą grupy. Nie miałem pojęcia, co im powiem.
— Musimy się podzielić — zacząłem, próbując zyskać na czasie. — Nie pomieścimy się w jednym pojeździe. Na razie będziemy się trzymać podziału ustalonego nad ranem w narteksie. To dobry system, prosty — dodałem, widząc, że fraa Wyburt, jeden z dziesiętników, ale starszy ode mnie, zamierza zaprotestować. — Później będziecie się mogli pozamieniać, ale na razie każdy dziesiętnik jest odpowiedzialny za to, żeby jego podopieczni, setnicy, nie trafili do pojazdu, w którym nie będzie poza nimi nikogo, kto by mówił po orthyjsku.
Spojrzałem fraa Wyburtowi w oczy. Chyba miał ochotę mnie splantować, ale z sobie tylko wiadomych powodów postanowił mi dać spokój.
— Jak się podzielimy? — ciągnąłem. — Moja koligatka, Cord, ta młoda kobieta w kamizelce obwieszonej narzędziami, zabierze kilku z nas do swojego „aportu”. To fluksyjska nazwa: oznacza ten oto industrialny pojazd, wyglądający jak skrzynia na kołach. Cord chce wziąć mnie i Roska; to jej partner, ten barczysty, z długimi włosami. Fraa Jaad i Barb pójdą ze mną. Zaprosiłem także Sammanna, itę. Wiem, że nie wszystkim podoba się jego obecność… — Niektórzy już zaczynali się krzywić. — Dlatego ita pojedzie ze mną.
— Ita nie powinien jechać z tysięcznikiem — zaoponowała suur Rethlett, dziesiętniczka. — To by była zniewaga.
— Fraa Jaadzie, wybacz, proszę, że rozmawiamy o tobie w taki sposób, jakby nie było cię tu z nami. Możesz oczywiście dowolnie wybrać pojazd, którym ruszysz w dalszą drogę.
— Podczas pielgrzymki mamy przestrzegać Dyscypliny — podsunął usłużnie Barb.
— Nie straszcie statystów — zażartowałem.
Patrząc ponad głowami moich fraa i suur, widziałem mieszkańców extramuros, którzy popatrywali nerwowo po sobie, zaniepokojeni naszym sporem. Tulia przełożyła moje słowa. Statyści się roześmiali, deklaranci zachowali powagę, ale przynajmniej emocje trochę opadły.
— Fraa Erasmasie, pozwolisz…? — zapytał Arsibalt.
Skinąłem głową. Arsibalt zwrócił się do Barba, ale mówił głośno, tak żeby wszyscy słyszeli:
— Otrzymaliśmy dwa sprzeczne zalecenia. Pierwszym jest odwieczny nakaz przestrzegania Dyscypliny podczas pielgrzymki, drugim zupełnie nowy wymóg dotarcia do Saunta Tredegarha za pomocą wszelkich dostępnych środków. Nie dostaliśmy opieczętowanego wagonu kolejowego ani innego środka transportu, który mógłby stać się naszą ruchomą klauzurą. Nie mamy wyboru: musimy skorzystać z małych prywatnych pojazdów. Których nie umiemy prowadzić. Twierdzę, że nowe polecenie unieważnia stare i każe nam podróżować w towarzystwie statystów. Podróż w towarzystwie ity na pewno nie jest od tego gorsza, a nawet, powiedziałbym, lepsza, ponieważ itowie nie gorzej od nas rozumieją wymogi Dyscypliny.
— Sammann pojedzie ze mną — powiedziałem, zanim Barb wystrzelił kolejny protest z tych, które pracowicie gromadził w kołczanie podczas wystąpienia Arsibalta. — W aporcie Cord. Fraa Jaad ma wolną rękę.
— Posłucham twojej sugestii i pojadę z tobą — powiedział fraa Jaad. — Jeśli później uznam, że ten układ mi nie odpowiada, zmienię środek transportu.
Tymi słowami uciszył większość naszej siedemnastki — chociażby dlatego, że mało kto słyszał wcześniej jego głos.
— To może nastąpić bardzo szybko — uprzedziłem go. — Aport Cord uda się najpierw na Kopiec Bly’a, gdzie zamierzam odszukać Orola.
Po tych słowach statyści mieli prawo się zaniepokoić, ponieważ deklaranci wyraźnie się wkurzyli i zaczęli hałasować, a moja krótkotrwała kadencja na stanowisku przywódcy prawdopodobnie miała się ku końcowi. Zanim jednak ściągnęli mnie z podium i obłożyli peanatemą, skinąłem głową na Sammanna, a ten podszedł bliżej. Podałem mu rękę i pomogłem wspiąć się na stos palet. Nieznany wcześniej widok deklaranta dotykającego ity na chwilę uspokoił towarzystwo — a potem Sammann zabrał głos, co było tak niezwykłe, że jego pierwsze słowa padły w absolutnej ciszy. Dwie centenarystki demonstracyjnie zatkały sobie uszy i zamknęły oczy w niemym proteście; trzech innych setników odwróciło się do ity plecami.
— Fraa Spelikon kazał mi wyjąć z Teleskopu Mithry i Mylaksa tabliczkę fotomnemoniczną, pozostawioną tam przez fraa Orolo na kilka godzin przed tym, zanim Regulatorka kazała zamknąć gwiezdny krąg — oznajmił Sammann po orthyjsku. Mówił poprawnie, chociaż z dziwnym akcentem. — Posłuchałem go. Spelikon nie wydał mi żadnych zaleceń odnoszących się do poufności zawartych na tabliczce informacji. Dlatego przed oddaniem mu jej sporządziłem kopię. — Z przerzuconej przez ramię torby wyjął tabliczkę fotomnemoniczną. — Zawiera obraz, który fraa Orolo zarejestrował, ale którego nie zdążył już obejrzeć. Wywołam go teraz… — Zaczął manipulować interfejsem tabliczki. — Pokazałem go już fraa Erasmasowi, reszta z was również może go zobaczyć.
Podał tabliczkę stojącemu najbliżej deklarantowi, wokół którego zebrało się paru kolejnych. Nadal jednak byli tacy, którzy udawali, że Sammann nie istnieje.
— Proszę o dyskrecję — przypomniałem. — Statyści nie powinni tego oglądać. Wątpię, żeby mieli chociaż przybliżone pojęcie, co może nas czekać.
Mówiąc „nas”, miałem na myśli wszystkich mieszkańców Arbre. Nikt mnie jednak nie słuchał. Wszyscy wpatrywali się w tabliczkę. Zarejestrowany na niej obraz nie musiał nikogo przekonać do moich racji, z pewnością jednak odciągnął powszechną uwagę od zagrażającej nam przed chwilą kłótni. Ci, którzy się ze mną zgadzali, mogli utwierdzić się w swoim przekonaniu; ci, którzy byli przeciw, stracili animusz.
Ustalenie, kto z kim i czym pojedzie, zajęło nam godzinę. Nie pomyślałbym, że okaże się to takie skomplikowane. Ludzie co chwila zmieniali zdanie; sojusze zawiązywały się, kruszyły i rozpadały; koalicje sojuszów pojawiały się i znikały równie nagle jak wirtualne cząstki elementarne. Pudełkowaty aport Cord, zaopatrzony w trzy rzędy siedzeń, miał zabrać ją, Roska, mnie, Barba, Jaada i Sammanna. Ferman Beller miał duży mob, przystosowany do jazdy po nierównej powierzchni. Zabierał Lio, Arsibalta i trzech setników, którzy postanowili zaryzykować i pojechać z nami. W ten sposób całkiem efektywnie zapełniliśmy dwa największe pojazdy, ale w końcu jeszcze jeden statysta, do tej pory zajęty głównie wydzwanianiem przez piszczek, oznajmił, że dołączy do naszej karawany. Nazywał się Ganelial Crade i wyglądał mi na deolatrę z jakiejś antybazyjskiej arki, może od Niebiańskiego Strażnika, ale tego na razie nie mogliśmy być pewni. Miał duży aport z otwartą skrzynią ładunkową, którą prawie w całości zajmował trycykl na grubych, gruzłowatych oponach. W szoferce było miejsce tylko dla trzech osób. Nikt nie chciał jechać z Crade’em. Zrobiło mi się trochę głupio, chociaż nie aż tak, żeby się do niego przesiąść. W ostatniej chwili zjawił się jakiś jego młody towarzysz, wrzucił na tył pojazdu torbę z rzeczami i wskoczył do kabiny. W ten sposób skompletowaliśmy ekipę wyruszającą do Kopca Bly’a.
Kontyngent udający się prosto do Saunta Tredegarha miał do dyspozycji cztery moby. W każdym jechał właściciel/kierowca oraz jeden dziesiętnik: Tulia, Wyburt, Rethlett i Ostabon. Pozostałe miejsca zajęli setnicy, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z ekspedycją poszukującą Orola, oraz statyści, którzy na ochotnika zgłosili się do udziału w podróży.
Nie licząc Cord i Roska, wszyscy statyści należeli do jakichś ugrupowań religijnych, co deklarantów napawało mniejszym lub większym niepokojem. Wyobrażałem sobie, że gdyby w pobliżu znajdowała się jakaś baza wojskowa, państwo sekularne mogłoby kazać paru żołnierzom przebrać się w cywilne ubrania i ofiarować nam swoje usługi w charakterze kierowców. Ponieważ jednak żadnej takiej bazy nie było, postanowiono się oprzeć na innych organizacjach, którym można było zaufać na podobnej zasadzie: w tym czasie i miejscu oznaczało to arki. Kiedy w ten sposób przedstawiłem sprawę, deklaranci trochę się uspokoili; dziesiętnicy dobrze mnie rozumieli i tylko setnicy, nie bardzo mogący się z tą ideą pogodzić, zadawali pytania o wyznawane przez kierowców deologie. Nie muszę chyba dodawać, że nie skróciło to bynajmniej procesu zajmowania miejsc w pojazdach.
Ganelial Crade rozpoczął już chyba czwartą dekadę życia, ale wyglądał młodziej; był szczupły i nie nosił zarostu. Powiedział, że wie, gdzie znajduje się Kopiec Bly’a, i zaofiarował się, że nas tam zaprowadzi; mieliśmy po prostu jechać za nim. Wsiadł do swojego aportu i uruchomił silnik, kiedy Ferman Beller podszedł do niego i tak długo szczerzył zęby w uśmiechu, aż Crade uchylił okno. Zaczęli rozmawiać. Dość szybko stało się dla mnie oczywiste, że w czymś się nie zgadzają — głównie dzięki temu, że widziałem pasażera Crade’a, który patrzył na Bellera spode łba.
Zakłopotanie znów dało mi się odczuć jako wysychające błoto na głowie. Ganelial Crade zaproponował swoją pomoc z taką pewnością siebie, jakby dawno już uzgodnił swój plan z Fermanem Bellerem — tymczasem wyglądało na to, że żadne takie ustalenia nie nastąpiły. Ja byłem gotowy jechać za Crade’em.
Zaczynałem rozumieć, że przywództwo to dokuczliwy obowiązek: wszyscy chcą, żebym albo robił niewłaściwe rzeczy, albo jak najszybciej ustąpił.
— Też mi przywódca… — mruknąłem pod nosem.
— Że co? — zainteresował się Lio.
— Nie pozwól mi robić więcej głupstw — poprosiłem go.
Lio zrobił zdumioną minę, a ja ruszyłem w stronę aportu Crade’a. Lio i Arsibalt szli za mną w pewnej odległości. Crade i Beller wdali się już w regularną kłótnię. Naprawdę nie miałem ochoty się wtrącać, ale coś musiałem zrobić.
Crade twierdził, że w przeciwieństwie do nas wie, gdzie znajduje się Kopiec Bly’a. To była moja wina; nie powinienem był się przyznawać, że nie znam jego położenia. W koncencie przyznanie się do niewiedzy nie było niczym nagannym, gdyż stanowiło pierwszy krok na drodze do prawdy. Tutaj, extramuros, dawało ludziom pokroju Crade’a okazję do przejęcia władzy.
— Przepraszam! — zawołałem. Beller i Crade przestali się kłócić i spojrzeli na mnie. — Jeden z moich braci zabrał z koncentu starożytny dokument zawierający wskazówki, jak trafić do Kopca Bly’a. Ta wiedza, w połączeniu z umiejętnościami naszego ity oraz mapami z mapomatu, wystarczy, żebyśmy znaleźli drogę.
— Ale ja dokładnie wiem, dokąd udał się wasz przyjaciel… — zaczął Crade.
— My tego nie wiemy — przyznałem. — Jak już jednak wspomniałem, ustalimy to na długo przed dotarciem na miejsce.
— Po prostu jedźcie za mną i…
— To kiepski pomysł. Jeżeli zgubimy cię w tłoku, zabłądzimy.
— Jeżeli mnie zgubicie, możecie do mnie zadzwonić. Mam piszczek.
To był bolesny cios: Crade zachowywał się bardziej racjonalnie ode mnie. Ale nie mogłem się teraz wycofać.
— Panie Crade, może pan jechać przodem, jeśli taka pańska wola, i mieć satysfakcję z faktu, że nas pan uprzedzi. Jeżeli jednak w którymś momencie przestanie nas pan widzieć w lusterku wstecznym, będzie to oznaczało, że postanowiliśmy dotrzeć na miejsce na własną rękę.
Crade i jego pasażer znienawidzili mnie na zawsze, ale przynajmniej jedną sprawę miałem z głowy.
Mój plan wymagał jednak przetasowania, po którym ja i Sammann wylądowaliśmy w pojeździe Bellera, obok Arsibalta: we trzech mieliśmy zająć się nawigacją. Lio i jeden z setników przesiedli się do aportu Cord, żeby zrównoważyć obciążenie pojazdów; mieli jechać za nami. Ganelial Crade obryzgał nas żwirem, ruszając z piskiem opon.
— Ten człowiek do tego stopnia przypomina mi czarne charaktery z beletrystyki, że aż wydaje mi się śmieszny — przyznał Arsibalt.
— To prawda — przytaknął jeden z setników. — Jakby nigdy nie słyszał o zwiastunach w literaturze.
— Pewnie nie słyszał — zauważyłem. — Nie zapominajcie, proszę, że nasz kierowca jest jedynym statystą w tym pojeździe i uprzejmość wymaga, żebyśmy przynajmniej część rozmów prowadzili po fluksyjsku.
— Śmiało, spróbujcie — zaproponował setnik. — Zobaczę, ile uda mi się rozgryźć.
Fraa Carmolathu, bo tak się nazywał, zachowywał się czasem jak dureń, ale skoro zgłosił się na ochotnika do misji poszukiwawczej, nie mógł być taki całkiem zły. Był o pięć, może dziesięć lat starszy od Orola; podejrzewałem, że przyjaźnił się z Paphlagonem.
— Ile dróg prowadzi na północny wschód, równolegle do gór? — spytałem Bellera, licząc na to, że odpowie „jedna”.
— Kilka — odparł. — Którą chcesz jechać, szefie?
— Kopiec jest z definicji odosobnioną formą terenu… — wtrącił po orthyjsku Arsibalt. — Nie wchodzi w skład pasma gór, więc…
— Wznosi się na równinie na południe od gór — dokończyłem po fluksyjsku. — Nie musimy wcale jechać drogą wzdłuż gór.
Beller wrzucił bieg i ruszyliśmy. Pomachałem Tulii na pożegnanie: odprowadzała nas wzrokiem, wyraźnie poruszona. Zgoda, odjechaliśmy bez uprzedzenia, ale bałem się, że jeśli będziemy zwlekać jeszcze chociaż minutę, wybuchnie nowy kryzys. Ona postanowiła jechać prosto do Tredegarha, żeby jak najszybciej odszukać Alę. Może i ja powinienem był tak zrobić — ale nie była to łatwa decyzja i uważałem, że dokonałem właściwego wyboru. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, do Tredegarha dotrzemy dwa dni później niż kontyngent Tulii, która świetnie poradzi sobie z rolą przewodniczki.
Przed opuszczeniem miasta zatrzymaliśmy się (a właściwie zwolniliśmy) w miejscu, gdzie bez zbędnej straty czasu mogliśmy kupić coś do jedzenia. Ja pamiętałem tego rodzaju restauracje z czasów mojego dzieciństwa, dla setników było to jednak zupełnie nowe doświadczenie. Wyobraziłem sobie, jak to wygląda z ich punktu widzenia: mętna rozmowa z niewidoczną kelnerką, wpadające przez okno torebki z potrawami, woń gorącego tłuszczu, paczuszki z przyprawami, jedzenie w pędzącym pojeździe, tony śmieci wypełniających niemal całą wolną przestrzeń we wnętrzu mobu, zapach unoszący się w powietrzu długo po tym, jak przestał być przyjemny.