Requiem: Ryt odprawiany po śmierci deklaranta.
Ciemność była prawie absolutna. Arbre znajdowała się po przeciwnej stronie statku i tylko księżyc w nowiu, wschodzący właśnie nad nieregularnym horyzontem najbliższego amortyzatora, słał słabiutką poświatę, przy której udało nam się wyplątać z lin i doprowadzić do porządku. Buty na magnetycznej podeszwie lekko trzymały się niklowo-żelaznej powierzchni dwudziestościanu. Sammann obszedł wszystkich, poruszając się takim krokiem, jakby szedł po lepkiej powierzchni, i sprawdził połączenia.
— Ta ściana będzie zaciemniona jeszcze przez dwadzieścia minut — poinformował nas Jesry. — Potem musimy się przenieść na tamtą.
Nie widziałem go, ale domyślałem się, że wskazuje jeden z trzech amortyzatorów tworzących nasz lokalny widnokrąg. Kiedy Daban Urnud okrążał Arbre, linia terminatora, oddzielająca połówkę oświetloną od zacienionej, przesuwała się po jego powierzchni. Na każdej ścianie wschody (i zachody) słońca następowały z niezwykłą gwałtownością. Nie chcieliśmy czekać na taki świt, gdyż z cytadelowatych konstrukcji na wierzchołkach dwudziestościanu roztaczał się doskonały widok na zbiegające się przy nich ściany.
— Radar krótkiego zasięgu nas nie namierzył — obwieścił fraa Gratho. — Tak wskazują moje przyrządy.
— Jest wyłączony — powiedział Lio. — Jednak prędzej czy później zauważą odcięte przez fraa Jaada manifiki albo Zimne Czarne Zwierciadło i ogłoszą stan podwyższonej gotowości. W którą stronę do Wypalacza Światów?
— Za mną — powiedział fraa Ossa i zaczął iść.
O ile można w ten sposób nazwać ten niezgrabny styl przemieszczania się. Chciałbym móc powiedzieć, że zataczaliśmy się jak pijani, ale uraziłbym w ten sposób wszystkich wstawionych fraa, którym zdarzało się po nocy wracać do cel. Większość dwudziestominutowego okresu ciemności zużyliśmy na pokonanie pierwszych dwustu stóp. Dopiero wtedy nauczyliśmy się może nie tyle jak się poruszać, ile raczej jak się nie poruszać. Do najbliższej linii widnokręgu dotarliśmy z kilkuminutowym zapasem.
Amortyzator przywodził na myśl rurociąg, do połowy zagrzebany w gruzie i wzmocniony płetwiastymi podporami, żeby pod obciążeniem nie giął się jak słomka. Na obu końcach, odległych od nas o mniej więcej milę, pęczniał jak główka kości i tworzył masywny stalowy guz. Pięć takich guzów, z pięciu schodzących się z różnych stron amortyzatorów, tworzyło wierzchołek dwudziestościanu i podstawę budowanych na nim konstrukcji. Każdy wierzchołek wyglądał inaczej, ale wszystkie składały się z mnóstwa kopuł, cylindrów, kratownic i anten. Zainstalowane na czubku ekstrawaganckie bukiety srebrnych parabolicznych tub czekały na chwilę, kiedy będą mogły spojrzeć w słońce i skraść mu trochę blasku.
Trójkątne gruzowisko, które przemierzyliśmy, nie dochodziło do samego amortyzatora. W układzie musiało zostać trochę luzu; amortyzator na stałe przyspawany do sztywnej trójkątnej płyty nie spełniałby swojej funkcji. Dlatego pole gruzu kończyło się dziesięć stóp od obejmującej amortyzator sieci wsporników i było z nią połączone za pomocą układu lin przewleczonych przez bloczki. Na pierwszy rzut oka wydawało się to okropnie skomplikowane i budziło skojarzenia raczej z żaglowcem niż statkiem kosmicznym, ale ponieważ Urnudczycy budowali takie pojazdy od tysiąca lat, zakładałem, że znają się na rzeczy.
Z dołu, spod skraju ściany, biło światło. Zwolniliśmy, schyliliśmy się i zajrzeliśmy w głąb dwudziestościanu: w przestrzeń o objętości około dwudziestu trzech mil sześciennych, delikatnie rozświetloną blaskiem wpadającym przez inne szczeliny przy amortyzatorach i rozpraszanym na wewnętrznych powierzchniach ścian i szesnastu kulach. Widok dokładnie odpowiadał modelowi, który znaliśmy na pamięć — ale ujrzenie tego wszystkiego na własne oczy było, rzecz jasna, zupełnie innym przeżyciem. Najbliższa z kul przesuwała się przed nami w tempie sekundnika zegara. Była oznaczona wielgachną urnudzką cyfrą, ja zaś na tyle poznałem ten system zapisu, żeby wiedzieć, że mam przed sobą „piątkę”. W kuli numer 5 mieszkali najwyżsi rangą Troanie.
Instynkt podpowiadał mi, że powinienem bać się skoku nad przepaścią, bo jeśli w nią „wpadnę”, przelecę kawał drogi w próżni, a na koniec rozpłaszczę się na jednej z wirujących kul. Tylko że tu nie było mowy o grawitacji, wpadaniu i rozpłaszczaniu się.
Ossa skoczył pierwszy: przesadził dziurę jednym susem i wczepił się we wsporniki amortyzatora. Vay była ostatnia na linie. Kiedy wszyscy znaleźliśmy się po drugiej stronie, zaczęliśmy się poruszać na samych rękach; obawialiśmy się, że stukot magnetycznych podeszew o amortyzator okaże się za głośny. Nastąpiła chwila zamieszania, gdy ustalone w naszych głowach pojęcia „góry” i „dołu” uległy zakłóceniu przez pojawienie się nowej ściany statku, określającej nowy „poziom” i nowy horyzont. Szybko się jednak przyzwyczailiśmy i następną szczelinę pokonaliśmy w taki sam sposób. Być może zachowywaliśmy przesadną ostrożność (chodziło przecież tylko o dziesięć stóp!), ale gdybyśmy skoczyli wszyscy naraz i za mocno się wybili, moglibyśmy odpłynąć w przestrzeń.
Słońce zalśniło na wspornikach, z których przed chwilą zeszliśmy, my zaś wylądowaliśmy na następnej ścianie dwudziestościanu, gdzie ciemność miała nas chronić przez najbliższe kilka godzin, czyli dłużej niż tego potrzebowaliśmy — i prawdę mówiąc dłużej niż mogliśmy sobie pozwolić: został nam godzinny zapas tlenu, a zasobnika już się pozbyliśmy.
Dwie mile od nas, dokładnie po drugiej stronie gruzowiska, znajdowała się bomba wodorowa wielkości pięciopiętrowego biurowca. Miała w przybliżeniu jajowaty kształt i przypominała oplatanego pajęczyną żuka, ponieważ jej czyste linie psuła plątanina dźwigarów i przewodów łączących ją z wybudowaną w wierzchołku dwudziestościanu cytadelą. Wydawało się, że, cały wierzchołek ma tylko jeden praktyczny cel: służy jako podpora dla Wypalacza Światów. Zresztą nawet gdyby Wypalacz nie był tak ogromny, i tak byłoby trudno go nie zauważyć, ponieważ był rzęsiście oświetlony.
Na użytek setki ludzi w kombinezonach, którzy tłumnie go obleźli.
— Myślicie, że szykują go do wystrzelenia? — zapytał Arsibalt.
— Nie sądzę, żeby przyszli go tylko odmalować — odparł zgryźliwie Jesry.
— W porządku — powiedział Lio.
Nie wiedziałem, do kogo mówi ani na co wyraża zgodę, ale pstryknięcie, które usłyszałem, dowodziło, że ktoś się odłączył.
Widok na Wypalacz Światów przesłoniły nam cztery sylwetki w czarnych kombinezonach, które przed chwilą odłączyły się od naszej retikuli. W ciemnościach i z zasłoniętymi pulpitami piersiowymi były nie do odróżnienia, ale coś w ich sposobie poruszania się zdradzało, że pochodzą z Doliny Dzwoneczków. Szli w szeregu; jeden — zapewne fraa Ossa — wysforował się odrobinę naprzód. Z każdym krokiem rozchodzili się coraz bardziej na boki.
— Lio? — odezwałem się. — Co się dzieje?
— To ujawnienie.
Kiedy ustawili się w dwudziestostopowych odstępach, fraa Ossa wysunął szkieletowe dłonie i — niczym stepowy jeździec podczas pojedynku — z olster na biodrach wyciągnął dwa podobne do pistoletów przedmioty: dysze na sprężony gaz. Pozostała trójka zrobiła to samo. A potem fraa Ossa się przewrócił. Tak to w każdym razie wyglądało: zestawił razem stopy i czekał, aż siła bezwładności poderwie magnetyczne podeszwy butów do góry. Gdy tylko stracił kontakt z dwudziestościanem, wierzgnął lekko, wyrównał, ułożył ciało dokładnie poziomo i zaczął sunąć (głową naprzód) w kierunku Wypalacza Światów. Ręce trzymał przy bokach, dysze wycelował w stronę stóp i szybował nad gruzowiskiem jak nisko latający superbohater. Vay, Esma i Gratho zrobili to samo. Za ich plecami obraz lekko drżał i marszczył się jak oglądany w gorącym powietrzu: to gaz z dysz rozpływał się w próżni. Z początku przemieszczali się powoli, z mozołem, ale wkrótce zaczęli się rozpędzać i korygując kierunek lotu delikatnymi ruchami nadgarstków, zmierzali w różne rejony Wypalacza Światów. Było w ich ruchu jakieś ciche, złowrogie piękno, kiedy sunęli nad połyskliwym fioletowo-błękitnym gruzowiskiem. Widzieliśmy ich sylwetki na tle powodzi świateł — ale tylko w pierwszych chwilach lotu, bo potem stali się dla nas tak samo niewidoczni jak dla Geometrów pracujących przy bombie.
— Mamy najwyżej kilka minut na to, żeby dostać się do wnętrza i znaleźć zdatne do oddychania powietrze — powiedział Lio. — Potem wszystkie drzwi na Daban Urnudzie zostaną przed nami zamknięte.
— Co z Dzwonecznikami? — zapytał Arsibalt.
— Najrozsądniej będzie chyba założyć, że zarówno oni, jak i wszyscy robotnicy zatrudnieni do obsługi Wypalacza Światów są martwi — odparł Lio po krótkim zastanowieniu.
— Chcą go zaatakować? — spytałem. — Teraz?!
— Polecieli dokonać abordażu — wyjaśnił Lio.
A właściwie nie tyle wyjaśnił, ile przypomniał, bo już wcześniej rozważaliśmy tę możliwość.
Co zrobimy, kiedy zobaczymy Wypalacz Światów z bliska i okaże się, że Geometrzy szykują się do wystrzelenia go?
No tak, to by wszystko zmieniło. Musielibyśmy natychmiast rozpocząć realizację planu awaryjnego.
Wiedziałem, że o tym rozmawialiśmy, ale skategoryzowałem ten scenariusz w głowie pod hasłem „rzeczy niezwykle mało prawdopodobne, o których można bezpiecznie zapomnieć”.
Lio nie zapomniał.
— Jeżeli Dzwonecznikom uda się dyskretnie wejść na pokład Wypalacza Światów, ukryją się i poczekają z dalszymi działaniami do chwili, kiedy zapas powietrza będzie na wyczerpaniu. Dzięki temu my zyskamy więcej czasu na wejście do statku. Jeśli jednak Wypalacz zostanie wystrzelony albo ktoś ich tam zobaczy i podniesie alarm… wtedy…
— Wtedy będzie źle — dopowiedział Jesry.
— Czyli może mamy trochę czasu, a może nie — zauważyłem.
— Co oznacza, że musimy działać tak, jakbyśmy nie mieli go w ogóle — podsumował Lio. — Jules? — Spojrzał na milczącego Laterryjczyka. — Słuchasz?
— Przepraszam… Zdumiewa mnie zamieszanie, jakiego źródłem staną się Dzwonecznicy. To dla Piedestału niewyobrażalny koszmar, najgorsza kompromitacja od tysiąca lat. Muszę przyznać, że czuję się rozdarty.
— Rozumiem konflikt w twojej duszy… — powiedziałem — ale chyba nie masz nic przeciwko zniszczeniu Wypalacza Światów?
— Nie — przyznał Jules cicho, ale wyraźnie. — W tym względzie moje uczucia są klarowne. Przykro mi, że niektórzy z robotników zginą, ale sama praca przy tak potwornym urządzeniu…
Nie skończył zdania, a ja domyśliłem się, że pod kombinezonem wzruszył ramionami.
— Po prostu nie chcesz wprowadzić megazabójców na pokład Daban Urnuda — dodałem.
— To na pewno.
— Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale… — wtrącił Lio — zaprowadź nas do waszego przywódcy.
— Słucham?
— Wskaż nas Urnudczykom i twoja misja się skończy. Będziesz mógł wrócić do domu i porządnie się najeść.
— Na co my nie możemy liczyć — mruknął Arsibalt.
— Rzeczywiście… — przyznał Jules. — Co za ironia losu: tutaj nie ma dla was nic do jedzenia.
— Jak brzmi twoja decyzja? — zapytał Lio.
Wszyscy trochę się niecierpliwiliśmy, chociażby z powodu kurczących się zapasów tlenu. Chciałbym móc się pochwalić, że cały czas myślałem racjonalnie i oddzielałem Grabiami ziarno od plew w kłębiących mi się w głowie myślach, ale prawda wyglądała inaczej: byłem oszołomiony, skonfundowany i — chociaż brzmi to trochę bezsensownie — urażony nieoczekiwanym odłączeniem się Ossy, Vay, Esmy i Gratha. Zdawałem sobie sprawę z istnienia różnych planów awaryjnych i nigdy się nie łudziłem, że znam je wszystkie, ale przez cały czas wmawiałem sobie, że Dzwonecznicy do końca zostaną z nami. Kiedy zobaczyłem ich w autokarze w Tredegarhu, przeraziłem się, że wyruszam na misję, podczas której potrzebne będą osoby z ich umiejętnościami. Z czasem jednak przyzwyczaiłem się do ich obecności i nawet zacząłem odczuwać dumę z faktu, że mogę im towarzyszyć. A teraz w decydującym momencie Dzwonecznicy po prostu nas zostawili bez słowa wyjaśnienia, bez „do widzenia” czy „powodzenia”. Sensowność ich decyzji nie ulegała wątpliwości: unieszkodliwienie Wypalacza Światów było najważniejsze. Ale co z nami?
— Czy to możliwe, że jesteśmy zużytym mechanizmem nośnym? — usłyszałem swój głos. — Jak te silniki pomocnicze, które wystrzeliły nas w kosmos, a potem pospadały do morza?
— Niewykluczone — przytaknął bez wahania Jesry. — Odrobiliśmy pracę domową, zrobiliśmy parę cwanych sztuczek, żeby dostarczyć Dzwoneczników na miejsce… Zadanie wykonane, a my zostaliśmy bez jedzenia, tlenu, łączności i możliwości powrotu do domu.
— Przeceniacie znaczenie Wypalacza Światów — odezwał się fraa Jaad. — To blef. Jego istnienie wymusza na naszej armii określone działania, których w innej sytuacji by nie podjęła. Jego zniszczenie zwróci Arbre odrobinę wolności, ale nie wiemy, w jaki sposób państwo sekularne zechce ją wykorzystać. Dlatego wszystko, co zrobimy, może jeszcze mieć znaczenie. Musimy działać dalej.
— Jules? — zapytał Lio. — Co ty na to?
— Kusi was, żeby wskoczyć do tej dziury? — odpowiedział pytaniem Jules.
Instynktownie odwróciliśmy się plecami do Wypalacza Światów, tak jakby mogło nas to ochronić przed wybuchem przemocy w jego pobliżu, i znów spojrzeliśmy w głąb szczeliny — na przesuwające się kule numer 6 i 7 i na widoczny między nimi rdzeń.
— W tym świetle będziemy dobrze widoczni — ciągnął Jules. — A Kulostos wiruje z tak dużą prędkością, że nie uda nam się go dogonić. Dlatego musimy wejść do środka przez rdzeń. Żeby zaś znaleźć się we wnętrzu rdzenia, musimy się do niego dostać przez wierzchołek. — Obrócił się, drobiąc w miejscu, i ustawił przodem do wierzchołka, który (patrząc na amortyzator) mieliśmy po lewej stronie. — Tam jest obserwatorium. Widzieliście je na fototypach. — Obrócił się w prawo. — A to jest wojskowe centrum dowodzenia.
— Czy w obserwatorium są śluzy? — zainteresował się Arsibalt.
Wszyscy rzecz jasna zwróciliśmy się w lewo. Nikt nie zamierzał atakować placówki wojskowej — zwłaszcza po tym, jak opuścili nas Dzwonecznicy.
— Ależ naturalnie, właśnie na nią patrzysz — odparł Jules i ruszył przed siebie.
Dogoniliśmy go.
— Naprawdę?
— Kopuła z teleskopem cała jest jedną wielką śluzą.
— To brzmi sensownie… — przyznał Jesry. — Podczas pracy nad teleskopem napełnili kopułę powietrzem, a potem, kiedy chcieli rozpocząć obserwacje, otworzyli ją i opróżnili.
W innej sytuacji drażniłby mnie tym objaśnianiem rzeczy oczywistych, ale teraz było mi to obojętne. Oszołomiła mnie myśl, której przez ostatni tydzień nie odważyłem się dać przystępu do mojej głowy: będę mógł zdjąć kombinezon. Dotknąć swojej twarzy.
Arsibalt pomyślał o tym samym.
— Kiedy na starość będę wspominał tę eskapadę, własny smród wyda mi się pewnie zabawny.
— Coś w tym jest… — zgodził się z nim Lio. — Jeżeli zapachy przenoszą się między kosmosami, wszystko, co znajduje się na Knocie niżej od nas, wyginie.
— Dzięki za zapowiedź — mruknął Jesry.
— Nie uprzedzajmy faktów — zaproponowałem.
— Czy ktoś pełni dyżur w obserwatorium? — zapytał Sammann.
— Raczej nie w sensie dosłownym — odparł Jules. — Teleskopami można sterować zdalnie przez nasz odpowiednik Retikulum. Ale główny teleskop z pewnością jest w tej chwili używany: bada wasz piękny kosmos, który dla nas jest zupełnie nowy.
Konstrukcja wierzchołka wznosiła się coraz wyżej nad naszymi głowami i stary instynkt podszeptywał mi, że czeka nas wyczerpująca wspinaczka — ale oczywiście o żadnej wspinaczce mowy być nie mogło, bo nic nie ważyliśmy. Bez dalszej dyskusji ruszyliśmy prosto w stronę „najwyższej” i największej z kopuł, zgodnie z zapowiedzią Julesa — otwartej. Miała kształt sfery podzielonej na dwie ruchome połówki, które zostały rozchylone i odsłoniły wielosegmentowe zwierciadło o średnicy około trzydziestu stóp. Wśliznęliśmy się do środka przez przestrzeń między półsferami (dostatecznie szeroką, żeby zmieścił się w niej czteropokojowy dom) i zsunęliśmy się na rękach jak najniżej, na poziom dźwigarów i przegubów zwierciadła; wydaje mi się, że kierował nami wiekowy odruch nakazujący się schronić, schować, uciec od przerażającej pustki, w której musieliśmy przeżyć ostatnie kilka dni. Jules pokazał nam właz, przez który mogliśmy dostać się do hermetycznie zamkniętego wnętrza statku, kiedy kopuła zostanie już zamknięta i wypełniona powietrzem. Znaleźliśmy nawet piękny czerwony guzik — naciśnięcie go miało uszczelnić kopułę i zassać do niej powietrze w trybie awaryjnym, ale Jules stanowczo nam to odradził, ponieważ alarmy rozdzwoniłyby się wtedy na całym Daban Urnudzie. Zamiast tego podciągnął się na wspornik obiektywu umieszczonego w ognisku zwierciadła, zerwał refleksyjną osłonę panelu piersiowego, zatkał nią obiektyw i wrócił do nas „na dół”. My w tym czasie staraliśmy się nie denerwować i nie dyszeć. Arsibalt, który zużył najwięcej tlenu z nas wszystkich, miał jeszcze dziesięciominutowy zapas; dostał trochę od Sammanna, któremu zostało powietrza na dwadzieścia pięć minut. Ja miałem osiemnaście. Lio zaproponował, żebyśmy najedli się na zapas, bo jeśli rozstaniemy się z kombinezonami, zostaną nam tylko batoniki energetyczne, które zabierzemy do kieszeni. Zassałem więc porcję brei z rurki i podjąłem długi, żmudny wysiłek powstrzymywania odruchu wymiotnego.
— Halo! — zawołał Jules.
Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że zareagował na pojawienie się twarzy w przeszklonym przezierniku włazu: jakaś kosmografka przyszła sprawdzić, co się stało, że główny teleskop oślepł. Pomny objaśnień Julesa, z kształtu nosa i koloru oczu domyśliłem się, że mamy przed sobą Fthozyjkę, i nawet nie umiejąc odczytywać uczuć z fthozyjskiej mimiki, mogłem śmiało stwierdzić, że obserwuję właśnie dwa z nich: zdziwienie płynnie przeszło w osłupienie, gdy kobieta zobaczyła czarny kombinezon próżniowy nieznanej konstrukcji. Jules złapał uchwyty po obu stronach włazu i przytknął osłonę twarzy do szybki przeziernika — a potem musieliśmy wszyscy ściszyć głośniki w kombinezonach, kiedy zaczął coś wykrzykiwać — jak się domyślaliśmy, po fthozyjsku. Kosmografka zrozumiała jego zamysł i przyłożyła ucho do szkła. W próżni dźwięk się nie rozchodził, ale głośne wrzaski Julesa wzbudzały wibracje w szkle, które mogły przenieść się w powietrze po drugiej stronie i do ucha kobiety.
Jules powtórzył swoją wiadomość; jakimś cudem w jego głosie było słychać więcej entuzjazmu niż desperacji, tak jakby był w szampańskim humorze. Usta kobiety się poruszyły. Coś mu odkrzyknęła.
Kopułę zalało światło. Pomyślałem, że to Fthozyjka włączyła oświetlenie, żeby lepiej widzieć, co się dzieje, ale po chwili stwierdziłem, że światło wlewa się do środka przez szparę między połówkami kopuły. Czyżby wzeszło słońce? Ostrzegano nas, że wschody słońca są tu bardzo nagłe, ale ta iluminacja wydała mi się gwałtowna na kilka różnych sposobów. Światło rozbłysło oślepiająco, przygasło, znowu się wzmogło; pulsowało, gotowało się i bulgotało. Stelaż dwudziestościanu zadygotał od bezgłośnego wstrząsu. Lio podskoczył do góry z takim zapałem, że omal nie wyfrunął w kosmos przez otwór między półsferami, ale udało mu się naprężyć przewód łączący go z retikulą, jak wahadło przeleciał w poprzek nad zwierciadłem i zatrzymał się na samej krawędzi otworu. Dogasające światło odbiło się w osłonie jego twarzy.
— To Wypalacz Światów — powiedział. — Chyba wysadzili zbiorniki paliwa.
A potem krzyknął coś niewyraźnie, odepchnął się i zleciał do nas „na dół”. Połówki kopuły drgnęły i zaczęły się zamykać. Szczelina między nimi błyskawicznie się zwężała. I tym razem naprawdę zapaliły się światła.
Szczelina zamknęła się z wyraźnie wyczuwalnym — choć kompletnie niesłyszalnym — szczękiem. Zostaliśmy uwięzieni w statku na dobre i na złe. Cały czas zerkałem na czerwony guzik awaryjny. Zostało mi osiem minut.
Jedno ze wskazań na moim wyświetlaczu zaczęło się zmieniać: zewnętrzne ciśnienie, które od startu pozostawało na czerwonym, zerowym poziomie, pomału wspinało się do strefy żółtej. Jules też to zauważył, bo podpłynął do zakratowanego otworu obok włazu i przyłożył do niego rękę. Podmuch powietrza odepchnął mu ją na bok.
— Cartas niech będą dzięki — mruknął Arsibalt. — Nie obchodzi mnie, z którego kosmosu pochodzi to powietrze. Chcę nim pooddychać.
— Skoro i tak musimy chwilę poczekać, odświeżcie sobie procedurę zdejmowania kombinezonów — polecił nam Lio. — Pokażcie się.
Odsłonił wyświetlacz na piersi. Wszyscy poszliśmy w jego ślady i pierwszy raz od paru godzin mogliśmy obejrzeć twarze swoich towarzyszy i sprawdzić wskazania ich biomonitorów. Nie widziałem wszystkich, bo stłoczyliśmy się w ciasnej przestrzeni „pod” zwierciadłem, ale zobaczyłem Jesry’ego, któremu zostały dwie minuty. Ja miałem w zapasie jeszcze pięć. Wymieniliśmy się pojemnikami. Napełnianie kapsuły powietrzem trwało bardzo długo.
W końcu wskazania manometrów z żółtych zrobiły się zielone, co oznaczało, że ciśnienie jest wystarczające do oddychania. W tej samej chwili wskaźnik mojego zbiornika z tlenem z czerwonego („zagrożenie dla życia”) stał się czarny („nie żyjesz”). Resztki arbryjskiego powietrza zużyłem na wydanie komendy, która rozszczelniła mi skafander. Pyknęło mi w uszach. Zakłuło mnie w nosie i poczułem dziwny zapach — woń czegoś innego niż moje ciało. Lio, który z troską śledził wskazania moich instrumentów (z osób, które widziałem, miałem najmniej tlenu), podszedł do mnie od tyłu i zdjął mi osłonę pleców. Wyciągnąłem ręce, zaparłem się o krawędź MGT, podciągnąłem się i wylazłem nagusieńki z tego cholerstwa. Wciągnąłem do płuc obce powietrze. Moi towarzysze obserwowali mnie w napięciu. Jedynym Arbryjczykiem, oprócz mnie oddychającym tym powietrzem, był Niebiański Strażnik, który wytrzymał kilka minut.
Dotknąłem twarzy. Rozmasowałem ją, podrapałem się po nosie, przetarłem niewyspane od tygodnia oczy, przeczesałem palcami włosy. Miałem jeszcze inne, cenniejsze dla obserwatorów pomysły, co mógłbym zrobić, ale na razie kierował mną imperatyw biologiczny.
Lio namacał przełącznik na piersi swojego kombinezonu. Pstryknął.
— Słyszysz mnie? — zapytał.
— Tak, słyszę cię.
Wszyscy sięgnęli do pstryczków.
— Co prawda, mój fraa, i tak wszyscy musimy wyskoczyć z kombinezonów, ale… jak tam jest?
— Serce wali mi jak młotem — odparłem i zawiesiłem głos. Wypowiedzenie tego zdania zmęczyło mnie. — Najpierw myślałem, że to z podniecenia, ale może jednak to powietrze nam nie służy. — Cały czas mówiłem z przerwami, którymi rozdzielałem spazmatyczne wdechy. Ciało kazało mi oddychać szybciej. — Teraz rozumiem, dlaczego Niebiańskiemu Strażnikowi rozsadziło tętniak.
— Ras?
Oddychaj. Oddychaj.
— Tak?
Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj.
— Pomóżcie mi wyjść — powiedział Lio.
Jesry złapał go, obrócił i szarpnięciem otworzył drzwiczki na plecach. Lio wyskoczył z kombinezonu, jakby w środku się paliło, i podpłynął do mnie z obłąkanym wyrazem twarzy. Nabyte w koncencie nawyki kazały mi się od niego odsunąć, kiedy był w takim nastroju, ale zwyczajnie zabrakło mi siły. Te same ramiona, które wielokrotnie mnie sponiewierały, zamknęły się teraz wokół mnie w niedźwiedzim uścisku. Lio przytulił ucho do mojej piersi. Na głowie miał szorstką szczecinę. Jak oset. Czułem, jak klatka piersiowa zaczyna mu się gwałtownie rozszerzać i kurczyć. Jesry, Arsibalt i Jules również wygramolili się z kombinezonów. Jules podpłynął prosto do włazu, przestawił dźwignię i go otworzył. I wszystko rozpłynęło mi się przed oczami, ale zamiast czerni ujrzałem żółtawą szarość, jakby nadmiar blasku prześwietlił czerń.
Unosiliśmy się z fraa Jaadem w powietrzu w białym korytarzu. Ja byłem nagi, Jaad włożył cienki szary skafander, jaki każdy z nas miał na wyposażeniu. Sądząc po tym, co zobaczyłem, musiał przed chwilą grzebać we wbudowanej w ścianę stalowej szafce. Obok niego szybowały dwie grudy srebrzystej materii. Kiedy otworzył jedną z nich, okazało się, że ma rękawy i nogawki. Czasem zerkał w moją stronę i kiedy zauważył, że mu się przyglądam, rzucił mi szarawy pakunek w poliplastowej torebce: zwinięty skafander.
— Włóż go — polecił. — Na wierzch naciągnij ten drugi, srebrny.
— Będziemy gasić pożar?
— W pewnym sensie.
Otworzenie torby kosztowało tyle wysiłku, że krew zatętniła mi w uszach; wciągnięcie skafandra wpędziło mnie w dług tlenowy. Kiedy doszedłem do siebie na tyle, żeby móc coś powiedzieć, zapytałem:
— Gdzie reszta?
— Jest taka Historia, całkiem podobna do tej, którą postrzegamy my dwaj, w której poszli rozejrzeć się po statku. Kiedy ktoś ich znajdzie, chcą się poddać. Nie będą stawiali oporu.
— Jest jakiś powód, dla którego nas zostawili?
— Wyjście z kombinezonu po tak długim czasie. Zamknięcie w ograniczonej przestrzeni po tym, jak przyzwyczailiśmy się do bezkresnej przestrzeni. Oddychanie powietrzem z innego kosmosu. Skutki długotrwałej nieważkości. Ogólny stres i podniecenie. Wszystko to wywołuje specyficzny zespół objawów, utrzymujących się przez kilka minut; jest to rodzaj wstrząsu, który może powodować dezorientację, a nawet utratę przytomności, ale u zdrowego człowieka szybko mija. Podejrzewam jednak, że dla Niebiańskiego Strażnika było to zbyt wiele.
— No dobrze. Zrzuciliśmy kombinezony i przez kilka minut byliśmy zdezorientowani lub nieprzytomni. Czyli, mówiąc twoim językiem, straciliśmy kontakt z naszą Historią. Przestaliśmy śledzić trajektorię naszego świata. Ta część naszej świadomości, która pozwala nam na bieżąco robić sztuczkę z muchą, nietoperzem i dżdżownicą, chwilowo się wyłączyła.
— Zgadza się. Tamci odzyskali świadomość w takiej trajektorii świata, w jakiej my dwaj jesteśmy martwi.
— Martwi.
— Tak właśnie powiedziałem.
— Nic dziwnego, że nas zostawili. Tak naprawdę wcale nas nie zostawili, bo w ogóle nie dotarliśmy na statek.
— No właśnie. Włóż to. — Jaad podał mi obejmującą całą twarz maskę tlenową.
— A ta fthozyjska astronomka? Dlaczego nie wezwała policji czy coś w tym rodzaju?
— Jules z nią rozmawia. Facet ma dar przekonywania.
— A Lio, Arsibalt, Jesry i Sammann po prostu chodzą sobie po statku jakby nigdy nic i szukają kogoś, komu mogliby się poddać, tak?
— Istnieje taka trajektoria.
— To naprawdę dziwne.
— Bynajmniej. W wojennej zawierusze często się tak zdarza.
— A co z naszą trajektorią? Co tamci czterej robią w Historii, w której w tej chwili jesteśmy?
— Ja jestem w kilku naraz — poprawił mnie fraa Jaad. — Utrzymanie tego stanu rzeczy sprawia mi trochę kłopotu, a twoje pytania wcale mi tego nie ułatwiają. Dlatego udzielę ci prostej odpowiedzi: wszyscy pozostali zginęli.
— Nie chcę tkwić w Historii, w której moi przyjaciele nie żyją. Zabierz mnie z powrotem do tamtej.
— Nie ma żadnego „z powrotem”. Nie mogę cię nigdzie zabrać. Możemy tylko posuwać się naprzód.
— Nie chcę być w Historii, w której moi przyjaciele nie żyją — upierałem się.
— W takim razie masz wybór: możesz albo od razu wyskoczyć przez śluzę, albo pójść ze mną.
Fraa Jaad naciągnął maskę tlenową na twarz i w ten sposób zakończył rozmowę. Wręczył mi gaśnicę, sam wziął drugą, odepchnął się od ściany i popłynął w głąb korytarza.
Mój umysł zachował się w tym momencie zupełnie niedorzecznie, bo skupił się na wszystkich śrubach i mutrach użytych do budowy statku, zamiast zająć się czymś naprawdę istotnym. Miałem wrażenie, że jakaś Barbopodobna cząstka mnie wysforowała się do przodu, stłamsiła moją duszę i kazała mi skoncentrować się na rzeczach, które Barbowi wydałyby się interesujące — takich jak na przykład zamki w drzwiach. Podukłady odpowiedzialne za takie drobiazgi jak opłakiwanie przyjaciół, strach przed śmiercią, niemożność zrozumienia trajektorii światów oraz chęć uduszenia fraa Jaada zostały pozbawione środków do życia.
Drzwi było mnóstwo, wszystkie zatrzaśnięte, ale nie zamknięte na zamek; Jules twierdził, że na Daban Urnudzie to normalny stan rzeczy. Zewnętrzne rubieże statku były podzielone na odrębne, niezależnie hermetyzowane przedziały, żeby uszkodzenie przez meteor jednego z nich nie zagrażało sąsiednim. Z tego powodu poświęcaliśmy masę czasu na otwieranie i zamykanie drzwi, czy raczej lekko wypukłych włazów trzystopowej średnicy z ciężkimi zamknięciami jak w skarbcach. Chcąc je otworzyć, należało złapać dwa symetrycznie umieszczone uchwyty i przekręcić je w przeciwne strony — co przydawało się w zerowym ciążeniu, kiedy próby zaparcia się stopami i wykorzystania masy ciała nie znajdowały oparcia w prawach teorycznych. Zawsze po takim siłowaniu się z włazem dyszałem ciężko, płynąc w powietrzu za fraa Jaadem.
Jedno z pytań, którymi wcześniej chciałem go rozdrażnić, brzmiało: Dlaczego właśnie ja? Nie mógłbyś sam zrobić tego, co masz do zrobienia, a mnie zostawić w Historii, w której moi przyjaciele żyją?
Kto wie, może właśnie poznałem na nie odpowiedź. Może trafiłem tutaj z tego samego powodu, dla którego hierarchowie w Edharze wytypowali mnie do nakręcania zegara: byłem osiłkiem. Mogłem otwierać ciężkie drzwi. Wolałem to od nicnierobienia, więc wyprzedzałem fraa Jaada i przykładałem się do swojej roboty najlepiej jak umiałem. Za każdym razem spodziewałem się spojrzeć wprost w wylot lufy urnudzkiego komandosa kosmicznego, ale w obserwatorium było mało ludzi, i kiedy wreszcie natknęliśmy się na jakąś kobietę, po prostu zaniemówiła i zeszła nam z drogi. Przebranie strażaków było tak proste, tak oczywiste, że wątpiłem, czy w ogóle zadziała — ale skoro zadziałało doskonale w przypadku pierwszej napotkanej osoby, można się było spodziewać, że zwiedzie także sto następnych.
Korytarz doprowadził nas do kulistej komory, pełniącej chyba rolę przedsionka całego wierzchołka. Musieliśmy przez nią przejść, żeby dostać się do innych części Daban Urnuda. Metodą prób i błędów odkryliśmy, że jedno z wyjść łączy się z długim rurowatym szybem.
— To musi być ścięgno — powiedziałem.
Fraa Jaad pokiwał głową i wleciał do środka.
Do tej pory moje wrażenia z Daban Urnuda ograniczały się prawie wyłącznie do widoków niewiarygodnego dwudziestościanu i imponujących cytadeli na wierzchołkach. Wobec ich rozmiarów i niezwykłości łatwo zapominałem o tym, że prawdziwe cuda konstrukcji i wszyscy mieszkańcy statku znajdują się gdzie indziej: w obracającym się Kulostosie. Do tej pory przypominaliśmy z Jaadem dwójkę barbarzyńców, którzy wyważają kopniakami drzwi w porzuconej strażnicy na obrzeżach cesarstwa. Teraz weszliśmy na trakt prowadzący do stolicy.
W sumie było dwanaście ścięgien: po sześć odchodziło od dwóch potężnych łożysk na krańcach Kulostosu. Sam Kulostos przypominał małpę w skrzynce, zapierającą się wszystkimi czterema łapami o ściany: czasem musi łapę ugiąć, żeby zamortyzować wstrząs, czasem wyprostować. Łapa jest żywa; składa się z kości (wytrzymałość), mięśni (reakcja), naczyń krwionośnych (transport surowców), nerwów (łączność) oraz skóry (ochrona całości). Ścięgno na statku musiało spełniać te same funkcje, toteż miało podobnie skomplikowaną konstrukcję. My z fraa Jaadem widzieliśmy tylko wewnętrzną powierzchnię szybu dziesięciostopowej szerokości, ale z rozmów z Julesem wiedzieliśmy, że całe ścięgno ma ponad sto stóp średnicy i jest po brzegi wypakowane elementami konstrukcyjnymi i funkcjonalnymi, których istnienia mogliśmy się domyślać po mijanych włazach, zaworach, pulpitach, ekranach i tabliczkach. Nowicjusze — tacy jak my — nie potrafili ustawić się precyzyjnie w środku rury, tylko ślizgali się od ściany do ściany. Za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do dogodnego chwytu, korzystaliśmy z okazji, odbijaliśmy się od niego, żeby nabrać szybkości, i głęboko oddychając, lecieliśmy na spotkanie następnego. Mniej więcej w połowie drogi natknęliśmy się na grupę Geometrów, którzy na nasz widok uczepili się ścian i skulili, robiąc nam miejsce. Kiedy ich mijaliśmy, coś wykrzykiwali pod naszym adresem; domyślałem się, że były to jakieś pytania, które z konieczności musieliśmy puścić mimo uszu.
Właz na końcu ścięgna wychodził na sklepioną komorę o średnicy stu stóp — zdecydowanie największą otwartą przestrzeń, jaką do tej napotkaliśmy. Domyślałem się, że jest to hala przedniego łożyska. Moje domysły potwierdzał fakt, że w podłodze pomieszczenia znajdował się dwudziestostopowej średnicy otwór, a po jego drugiej stronie wszystko się obracało. Dotarliśmy do przedniego krańca rdzenia i znaleźliśmy się we wnętrzu olbrzymiego — i niewidocznego dla nas — łożyska, łączącego wirujący Kulostos z nieruchomym kompleksem dwudziestościanu i ścięgien.
Pół tuzina szybów łączyło się z komnatą przez wbudowane w półkulisty „sufit” portale. Fraa Jaad i ja przed chwilą wyłoniliśmy się z jednego z nich. Przy wylocie sąsiedniego panował wściekły ruch; przypominało to te sale w wielkich miastach, gdzie handluje się akcjami. Było to oczywiście ścięgno prowadzące do Wypalacza Światów, a właściwie do tego, co z niego zostało po ataku Dzwoneczników. Ludzie wlatywali i wylatywali w tempie około dwóch na sekundę; czułem się, jakbym obserwował gniazdo szerszeni w środku lata. Wlatujący najczęściej zabierali ze sobą broń i narzędzia; niektórzy z wylatujących byli ranni. Dwa przeciwbieżne strumienie zderzały się w hali łożyska, gdzie jeszcze inni ludzie próbowali zaprowadzić ład, tłumaczyć im, dokąd mają się udać i co robić, ale bez żadnego widocznego efektu — może poza tym, że wszyscy kłócili się ze wszystkimi. Cieszyłem się, że nie rozumiem, co mówią. W tym zamieszaniu dyskretne poruszanie się było dziecinnie proste — do tego stopnia, że moim największym zmartwieniem było odróżnienie fraa Jaada od innych postaci w strażackim rynsztunku. W pewnym momencie przestraszyłem się nawet, że go zgubiłem, ale po chwili dostrzegłem podejrzanego strażaka — gapił się na mnie i pokazywał na płaską powierzchnię z otworem w środku, którą w myślach zacząłem już nazywać „podłogą”.
Otwór się zmniejszał.
Jules tłumaczył nam, że kiedy konstruktorzy Daban Urnuda chcieli połączyć dwie duże części rdzenia, używali do tego zaworu kulowego, czyli kuli przewierconej na wylot i uwięzionej w sferycznym łożu spinającym wspomniane dwa obszary. Kula nie miała szans wywinąć się z tej pułapki, mogła natomiast swobodnie się obracać i w zależności od położenia wydrążonego w niej kanału albo umożliwiać przejście z jednego segmentu do drugiego, albo stanowić nieprzebytą zaporę. Taki właśnie zawór został wbudowany w „podłogę” hali łożyska. Był tak ogromny, że w pierwszej chwili nie zorientowałem się, co mam przed sobą. Dopiero teraz, kiedy został wprawiony w ruch, jego natura i funkcja stały się dla mnie oczywiste. Poruszał się powoli, ociężale, ale zanim fraa Jaad zwrócił nań moją uwagę, otwór w kuli zdążył się w połowie zamknąć jak zapadające w sen oko.
Jaad odbił się nogą od tyłka jakiegoś żołnierza, dzięki czemu żołnierz pofrunął pod sufit, a Jaad w stronę zaworu. Ja odepchnąłem się od znajdującej się nieopodal drabinki albo pomostu i poleciałem za nim. Nim znaleźliśmy się przy zaworze, otwór skurczył się do mniej więcej trzech stóp — nadal więc swobodnie moglibyśmy się przez niego przecisnąć. Kłopot w tym, że zużyliśmy całą naszą energię na dotarcie do niego, a nie wycelowaliśmy najlepiej, dlatego dostanie się do wnętrza zaworu wymagało od nas paru chwil rozpaczliwej szarpaniny i młócenia kończynami. Już ze środka patrzyliśmy, jak ślepię się zamyka. Nie znaleźliśmy żadnych uchwytów, od których moglibyśmy się odepchnąć, żeby przyspieszyć nasz ruch, a wiedzieliśmy, że jeżeli nie wylecimy natychmiast z drugiej strony, zostaniemy uwięzieni we wnętrzu zaworu do chwili jego ponownego otwarcia.
Ale ja i tak byłem całkiem bez tchu i nie zdobyłbym się na żaden większy wysiłek. Odwróciłem gaśnicę w kierunku, z którego przylecieliśmy, i wyszarpnąłem zawleczkę. Siła odrzutu pchnęła mnie w przeciwną stronę; przyjąłem ją na barki i zacząłem koziołkować wstecz. Najważniejsze, że się poruszałem. Uderzyłem w ścianę zamykającą tunel, namacałem krawędź otworu i podciągnąłem się na zewnątrz. Sekundę po mnie z dziury wyprysnął fraa Jaad na śnieżnobiałej kolumnie środka gaśniczego. Złapałem go za kostkę i trochę wyhamowałem. Koziołkowaliśmy powoli w powietrzu u wlotu dwumilowego szybu o średnicy stu stóp, biegnącego przez całą długość Kulostosu. Dotarliśmy do rdzenia.
Jeżeli nawet wzbudziliśmy jakieś podejrzenia u obserwatorów w hali łożyska, nikt nie był na tyle sprytny, żeby podążyć za nami przez zawór. W oddzielającej nas teraz powierzchni znajdowały się jeszcze mniejsze włazy, prowadzące do jednoosobowych śluz powietrznych, przez które przechodziło się, kiedy zawór był zamknięty. Zerkałem nerwowo w ich stronę, spodziewając się, że lada chwila wyskoczy z którejś kosmogliniarz, żeby nas aresztować, ale w końcu doszedłem do wniosku, że nic podobnego się nie wydarzy. Przypomniałem sobie niedawne słowa Julesa. To, co zrobili Dzwonecznicy… to znaczy to, co my wszyscy zrobiliśmy, było dla Piedestału największą kompromitacją militarną od tysiąca lat. Bomba nadal płonęła, katastrofa dopiero się rozpoczynała, Dzwonecznicy mogli jeszcze żyć i stawiać opór. Nikt nie zamierzał się przejmować parą strażaków-dziwaków.
Nasza paniczna ucieczka przez zawór nadała nam takiego rozpędu, że polecieliśmy w stronę ściany rdzenia, obracającej się z prędkością sekundnika na zegarze — czyli kiedy się z nią zderzyliśmy, przesuwała się koło nas w tempie żwawego piechura. Ponieważ w tej części rdzenia była pokryta kratownicą z wygodnymi otworami, w sam raz na rozmiar dłoni, złapanie się jej przyszło nam całkiem naturalnie. Nastąpiło łagodne, acz nieuniknione przyspieszenie, które zmusiło nas do poszukania na kratownicy oparcia dla stóp, i po chwili wirowaliśmy razem ze wszystkim, co nas otaczało. Nasze ciała ważyły mniej niż ciała noworodków, ale dawno już nie odczuwaliśmy takiego „ciążenia” i chwilę musieliśmy się do niego przyzwyczajać.
Przez kilka minut po prostu wisieliśmy na kratownicy, dysząc ciężko i walcząc o zachowanie świadomości — dopóki fraa Jaad, który nigdy nie omawiał swoich planów i zamiarów z towarzyszami podróży, nie odepchnął się od ściany i nie poszybował wzdłuż niej w stronę pierwszego z czterech ogromnych węzłów, rozmieszczonych w regularnych odstępach na całej długości rdzenia. Podróżowanie w mikrograwitacji było nawet łatwiejsze niż przy zupełnym braku ciążenia, ponieważ automatycznie „spadaliśmy” z niewielką prędkością na ściany rdzenia, od których mogliśmy się odepchnąć i tym sposobem rozpędzić. Zainstalowano tu również system szybkiego transportu: krzyżówkę pasa transmisyjnego z drabiną, która po jednej stronie rdzenia przesuwała się do góry, po przeciwnej zaś sunęła w dół. Szczebelki były elastyczne, żeby szarpnięcie drabiny nie wyrwało człowiekowi ręki z barku. Większość mijanych przez nas ludzi (było ich około setki, w której zdecydowaną przewagę liczebną mieli żołnierze i strażacy) korzystała z tego mechanizmu. Byłem zmęczony i kusiło mnie, żeby też go wypróbować, bałem się jednak wystawić na pośmiewisko, a fraa Jaad nie wykazywał nim zainteresowania. Poruszaliśmy się wolniej od tych, którzy jechali na drabince — co działało na naszą korzyść: niektórzy usiłowali zadawać nam jakieś pytania, ale nikt nie był na tyle dociekliwy, żeby zeskoczyć za nami i spróbować nas wciągnąć w rozmowę.
Po kilku minutach dotarliśmy do węzła łączącego cztery kule wysunięte najdalej do przodu: pierwszą, piątą, dziewiątą i trzynastą. Każda z nich stanowiła zwieńczenie jednego stosu. Kule od pierwszej do czwartej zajmowali Urnudczycy, od piątej do ósmej Troanie, od dziewiątej do dwunastej Laterryjczycy, a pozostałe Fthozyjczycy. Przyjęło się, że w każdym stosie kulę oznaczoną najniższym numerem (czyli tę, która znajdowała się w najwyższym, pierwszym węźle) zamieszkiwali najwyżsi rangą przedstawiciele każdej z ras. Węzeł, do którego trafiliśmy, był więc najdogodniejszym miejscem spotkań dla VIP-ów. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, wyglądał niepozornie: znajdowały się w nim cztery ogromne dziury w ścianach — wyloty prostopadłych do rdzenia szybów, prowadzących na zewnątrz, do poszczególnych kul. Jules twierdził jednak, że widziany z zewnątrz przypominał zlepek biur, sal konferencyjnych i korytarza w kształcie torusa, przy którym mieściły się gabinety dowódców. Ich obecność zdradzało kilkanaście włazów w ścianach. Konflikt między Piedestałem i Opoką doprowadził jednak do podzielenia torusa na nierówne części. Włazy zostały pozamykane, torus zaspawano przegrodami, wystawiono straże, poprzecinano kable.
Wszystko to nie dotyczyło nas i nie obchodziło, ponieważ przestrzeń, w której wylądowaliśmy, służyła tylko jako korytarz serwisowy lub szyb windy i rzadko bywała przedmiotem zainteresowania dowództwa. Znacznie ciekawsze były cztery olbrzymie otwory w ścianie rdzenia. Wlatując do węzła, mogliśmy w nie zajrzeć: miały po dwadzieścia stóp szerokości i przez ćwierć mili prowadziły prosto „w dół”, a na ich „dnie” znajdowały się następne ogromne zawory kulowe, w tej chwili zamknięte. Za zaworami rozpościerały się milowej średnicy zamieszkane kule.
Zidentyfikowanie szybu prowadzącego do kuli numer jeden nie było specjalnie trudne, ponieważ obok jego wlotu na ścianie wymalowana została wielka jedynka — cyfra była urnudzka, ale każda istota świadoma, z dowolnego kosmosu, rozpoznałaby w tym znaku 1, symbol jedności, oznaczenie jednego egzemplarza czegokolwiek. Nie miałem wiele czasu na kontemplowanie głębi jego znaczeń, gdyż fraa Jaad odszukał już drabinkę na ścianie szybu i zaczął po niej schodzić.
Ruszyłem za nim. Ciążenie powoli narastało. Trudno opisać, jak fatalnie się czułem; przed zemdleniem powstrzymywała mnie tylko świadomość, że spadnę z drabinki fraa Jaadowi na głowę. Ale kiedy nadeszły naprawdę trudne chwile, czyjś głos przebił się do mojej świadomości i zaczął mi szumieć w głowie: to fraa Jaad zaintonował jakąś pieśń tysięczników, podobną do tej, która obudziła mnie w bazyjskim klasztorze w noc po powołaniu. Moja świadomość nagle odkryła, że ma się czego uczepić, tak jak moje ciało — za pośrednictwem dłoni — czepiało się stalowych szczebli, jedynego łącznika z wirującą wokół mnie olbrzymią konstrukcją. I tak jak szczeble nie dawały mi spaść, tak dźwięk głosu Jaada pod czaszką powstrzymywał mój umysł przed odpłynięciem w te rejony, w których znalazłem się między utratą przytomności w obserwatorium i przebudzeniem w niewłaściwej Historii.
Schodziłem dalej.
Kucnąłem na szczycie dużej stalowej półkuli, schowałem głowę między kolana i starałem się nie zemdleć.
Fraa Jaad wklepywał jakieś cyfry na wbudowanej w ścianę klawiaturze.
Półkula zaczęła się obracać pode mną.
— Skąd znałeś kod? — zapytałem.
— Wpisałem przypadkowe cyfry — odparł.
Klawiatura zapiszczała cztery razy: czterocyfrowa liczba. Tylko dziesięć tysięcy możliwości. W dziesięciu tysiącach różnych odgałęzień trajektorii żyło dziesięć tysięcy Jaadów… i ja miałem to szczęście, że towarzyszył mi ten właściwy…
Przez otwór w zaworze świeciło słońce. Położyłem się na kuli i z wysokości pół mili gapiłem się na wodę, rośliny i domy.
Tym razem dziura w zaworze była zaopatrzona w drabinkę. Zaczęliśmy po niej schodzić, nie czekając, aż zawór otworzy się do końca, i wyszliśmy na pomost w kształcie pierścienia, podwieszony pod sufitem kuli i okalający otwór w sklepieniu: świetlik na szczycie olbrzymiej kopuły, odrobinkę nieba nad maciupeńkim światem. Po prowadzących na pomost schodach wbiegali ludzie z bronią, którzy koniecznie chcieli nas powitać. Na ich widok fraa Jaad zerwał z twarzy maskę. Nie było sensu dłużej się ukrywać.
Zrobiłem to samo.
Dwaj żołnierze wbiegli na pomost, mierząc do nas z karabinów. Kiedy jeden z nich doskoczył do fraa Jaada, instynktownie zastąpiłem mu drogę, podnosząc rękę. Zauważyłem w rękach Jaada jakiś mały srebrzysty przedmiot, do złudzenia przypominający piszczek. Drugi żołnierz odwrócił się do mnie, zamachnął się bronią i uderzył mnie kolbą w szczękę. Zatoczyłem się na barierkę, przeleciałem przez nią i poczułem, jak stara dobra znajoma — nieważkość — znów bierze mnie w ramiona, gdy rozpocząłem swobodny spadek w kierunku środka kuli.
Coś złego stało się z moim brzuchem. Chwilę później usłyszałem huk karabinowego wystrzału. Trafili mnie? Niemożliwe… Nie w tej sytuacji. Przed oczami zrobiło mi się całkiem biało. Moje wnętrzności zapłonęły ogniem i zaczęły się topić.
Żołnierze strzelili do fraa Jaada. Megazabójcy zostali uruchomieni. Stałem się żywą bombą atomową, ciemnym słońcem rażącym zabójczym promieniowaniem domy i tarasowe pola urnudzkiej społeczności.
Wypełniliśmy nasze zadanie.