Klarant: Inaczej: deklarant. Określenie pejoratywne używane extramuros i wiązane z sekularami, którzy hołdują ikonografiom przedstawiającym deklarantów w wybitnie niekorzystnym świetle.
Mahsht był cztery razy większy niż miasto przy Sauncie Edharze — co oznaczało, że nie widziałem drugiego tak dużego miasta podczas całej mojej peregrynacji (przez całe życie także nie, nawiasem mówiąc). Ku wielkiemu rozczarowaniu bywalców naszego statku — podróżnych, którzy regularnie pływali po całej Arktyce — nie dostaliśmy zezwolenia na wejście do portu i zacumowanie przy nabrzeżu. Musieliśmy stanąć na redzie. Z mostka rozeszły się plotki, że w Mahshcie panuje zamieszanie wywołane przybyciem konwoju wojskowego i przepisy zmieniają się z godziny na godzinę.
Większość dnia spędziłem na pokładzie: podziwiałem miasto i napawałem się pobytem w miejscu, w którym pogoda nie próbuje mnie zabić. Mimo że Mahsht leżał dalej na północ niż Edhar (na pięćdziesiątym siódmym równoleżniku), miał łagodny klimat, który zawdzięczał ciepłemu prądowi oceanicznemu — nie znaczy to, że było ciepło, ale chłód był znośny i przewidywalny. Wystarczyło włożyć kurtkę i nie zmoknąć, żeby żyło się przyjemnie — tylko z tym niemoknięciem bywały kłopoty.
Mahsht zbudowano nad fiordem, który w głębi rozwidlał się na trzy odnogi. Nad każdą z nich usadowił się inny sektor lokalnej gospodarki. Jedna należała do wojska i w tej chwili panował w niej spory ruch. Nad drugą kwitł handel. Pod koniec Epoki Praksis zbudowano nad nią kontenerowy port przeładunkowy; od tamtej pory niewiele się zmieniło. W normalnych warunkach nasz statek przybiłby do jednego z nabrzeży w tym właśnie rejonie. Trzecia odnoga, najstarsza, tysiące lat przed Rekonstrukcją została wzmocniona i obudowana nabrzeżami z cegły i kamienia. Działo się to w okresie, kiedy po oceanach pływały statki napędzane wiatrem. Wyglądało na to, że nadal jest zapotrzebowanie na takie usługi, ponieważ w fiordzie roiło się od małych jednostek żaglowych.
Stare miasto i port wybudowano na nadsypanych terenach zalewowych poszatkowanych siecią kanałów — wąskich i krętych w Starym Mahshcie, regularnych i przecinających się pod kątem prostym w sektorach wojskowym i handlowym. Jęzory lądu oddzielające odnogi fiordu były w większości zbyt strome, żeby dało się na nich coś zbudować. Skalne iglice i granie podtrzymywały głównie zabytkowe zamki, luksusowe kasyna i stacje radarowe. Za miastem teren wznosił się jeszcze ostrzej: do przymglonej szaro-zielonej ściany przywarły jakieś niezidentyfikowane konstrukcje, zawieszone pod dziwacznymi kątami milę nad ziemią. Alwash wyjaśnił mi, że są to miejsca, z których za opłatą można zjechać w dół po ubitym śniegu. Chwilowo nie potrafiłem się ekscytować taką perspektywą.
Następnego dnia holownik przeciągnął nas do nabrzeża w Starym Mahshcie. Stare wygi zgodnie twierdziły, że nigdy wcześniej się to nie zdarzyło: statek zawsze cumował w „nowej” dzielnicy handlowej. Dlatego, mimo że pochłaniało mnie obserwowanie holownika i podziwianie przesuwających mi się przed oczami magazynów, ark i katedr starego miasta, musiałem zacząć myśleć o tym, jak odszukać Cord, Sammanna, Gnela i Yula; albo jak pomóc im odszukać mnie. Może powinienem po prostu przejść się do portu handlowego i liczyć na to, że tam na mnie czekają? Z drugiej strony, jeśli wiedzieli o zamieszaniu z transportem, mogli mnie szukać od razu w Starym Mahshcie.
Gdy tylko postawiłem nogę na trapie, stwierdziłem, że nie powinienem się nigdzie ruszać. Ponieważ w strefie wojskowej bałagan był niedopuszczalny, a w strefie handlowej szkodliwy, cały miejski chaos został wtłoczony do starego miasta, które stało się królestwem niezrealizowanych planów i wszechobecnej improwizacji. Wszystkie porządne noclegi zagarnęli przybysze z południa zaangażowani w obsługę podążającego na północ konwoju wojskowego, toteż zwyczajni ludzie spali gdzie popadło: w mobach, aportach, na ulicy. Zamykano im przed nosem drzwi, a dla pewności wystawiano straże, więc naturalną koleją rzeczy gromadzili się na wszelkich otwartych przestrzeniach: na nabrzeżach, niezabudowanych skrawkach równin zalewowych i niechcianych parcelach opróżnionych pod budowę nowych domów, które nigdy nie powstały. Zszedłszy po trapie, wylądowałem w takiej właśnie okolicy. Szurając nogami, schodziłem pomału z rampy załadunkowej, wypatrując moich przyjaciół; im dłużej ich szukałem, tym wolniej szedłem i tym niżej spychał mnie tłum, a ja coraz mniej widziałem, aż w końcu znalazłem się na samym dole, na nabrzeżu, gdzie nie widziałem już nic. Nie miałem żadnego planu, dałem się więc nieść nurtowi masy ludzkiej. Gdy tylko wyczułem jakąś strefę względnego bezruchu, dawałem w nią nura, zatrzymywałem się i rozglądałem. Z mojego dotychczasowego opisu można by wywnioskować, że w Mahshcie panowała jakaś przejmująca bieda, ale im dłużej przyglądałem się okolicy, tym bardziej oczywiste stawało się dla mnie, że w porcie jest mnóstwo pracy, ludzie się do niej garną, a to, co widzę (i czego stałem się częścią), jest w istocie obrazem względnej zamożności. Młodzi mężczyźni ustawiali się w kolejkach do ważnych jegomościów, którzy, jak się domyślałem, werbowali robotników. Inni sprzedawali towary i usługi tym, którzy już znaleźli pracę: gotowali jedzenie na obwoźnych straganach, sprzedawali poukrywane w kieszeniach płaszczy tajemnicze towary albo zachowywali się w specyficzny sposób, mający zasygnalizować (co powoli uczyłem się dostrzegać), że byliby skłonni sprzedać swoje ciało. Stare, zdezelowane autokary publiczne przeciskały się przez ciżbę wolniej od piechura, zbierając lub wypluwając pasażerów. Wyglądało na to, że jedynym sensownym środkiem transportu są rowery i skutery. Kaznodzieje z różnych ark wystawali na rogach i przez trzeszczące megafony wykrzykiwali swoje ewangelie i proroctwa. Wszędzie walały się śmieci i było pełno odchodów. Cieszyłem się, że nie jest cieplej.
Łagodny klimat od dawna przyciągał imigrantów z całego świata. Przybywali pojedynczo lub falami, wpływali w głąb fiordów i wspinali się w góry, żeby tam żyć po swojemu. Z biegiem czasu wykształcali własny styl ubierania, a nawet zaczynali się różnić powierzchownością od innych mieszkańców okolicy. Kupiłem na straganie coś do jedzenia (z całą pewnością najlepszą rzecz, jaką jadłem po opuszczeniu Saunta Edhara), stanąłem w spokojnym miejscu i podziwiałem wielobarwny pochód. Długowłosi mieszkańcy gór, zawsze w pojedynkę. Liczna rodzina, poruszająca się w ciasnym szyku: mężczyźni w kapeluszach z szerokimi rondami, kobiety z zasłonami na twarzach. Mieszana, wielorasowa grupa ludzi obojga płci ogolonych na łyso i noszących czerwone T-shirty. Rasa — o ile to właściwe określenie — wysokich ludzi o orlich nosach i przedwcześnie posiwiałych włosach, sprzedających świeże małże z poliplastowych skrzyń z wodorostami.
Godzinę po zejściu ze statku uświadomiłem sobie, że poszukiwania Cord, Sammanna i Crade’ów prawie na pewno zajmą mi więcej niż jeden dzień, zacząłem się więc zastanawiać, gdzie mógłbym spędzić najbliższą noc; dotarłem przecież w końcu na taką szerokość geograficzną, na której słońce o tej porze roku przynajmniej na kilka godzin znikało za widnokręgiem. Wiedziałem, że na dalekiej północy nie ma żadnych koncentów, ale w takim starym mieście musiał chyba być chociaż jeden mały matem, może nawet pochodzący jeszcze ze Starej Epoki Matemowej. Zastanawiałem się, czy powinienem go poszukać i się do niego wprosić. Szedłem szeroką ulicą prowadzącą z portu do bazyjskiej katedry i przyglądałem się domom, wypatrując przykładów architektury matemowej albo czegoś, co przypominałoby klauzurę.
Na widok szpilołapu przymocowanego do czarnej żelaznej latarni ulicznej pomyślałem o Sammannie, który umiał z takich urządzeń wyciągać informacje. Może źle się zabrałem do rzeczy; może Sammann szukał mnie przez szpilołapy, ale nie mógł mnie namierzyć, bo cały czas kręciłem się po okolicy. Znalazłem więc miejsce na widoku i postanowiłem trochę tu postać. Chwilę wcześniej napatoczyłem się na Alwasha i Maltera, którzy podali mi adres schroniska misyjnego, w którym w razie czego mógłbym się zatrzymać. Mając w zanadrzu taki plan awaryjny, uznałem, że warto trochę poczekać. Przystanąłem na placu przed katedrą, na wprost obiektywu szpilołapu zainstalowanego na fasadzie miejskiego ratusza.
I właśnie tam padłem ofiarą rabusiów.
Tak przynajmniej pomyślałem w pierwszej chwili. Przyglądałem się akrobacie, który pięćdziesiąt stóp ode mnie popisywał się przed widzami, kiedy za plecami, z prawej strony, usłyszałem:
— Hej, Vit!
Odwróciłem się i zderzyłem z nadlatującą z tego kierunku pięścią.
Upadłem na ziemię. Ktoś podciągnął mi bluzę, odsłaniając brzuch. Przypomniał mi się Lio, pobity podczas apertu przez slogów, którzy naciągnęli mu zawój na głowę, i dlatego zamiast chronić twarz, próbowałem obciągnąć bluzę z powrotem. Tym bardziej że ktoś szamotał się z moimi spodniami, próbując wyszarpnąć mi coś zza paska.
Tam trzymałem zawój, sznur i sferę: zrobiłem z nich zgrabną paczuszkę, którą dla bezpieczeństwa schowałem w spodniach i zasłoniłem wypuszczoną na wierzch bluzą.
Z poziomu gruntu niewiele widać, zwłaszcza kiedy człowiek leży na boku, skulony w pozycji płodowej, i obserwuje świat kątem oka, ale miałem wrażenie, że dwóch mężczyzn wyrywa sobie mój pakunek, jakby chcieli go rozszarpać. Sznur się rozplątał. Zawój, który zaplotłem w tak zwaną Ośmiokrotną Kopertę, otworzył się i ze środka wypadła pomniejszona napompowana sfera. Złapałem ją po drugim odbiciu od ziemi.
Czyjaś stopa przygwoździła mi dłoń.
— Chce jej użyć! — zawołał ktoś.
Inny mężczyzna przyklęknął nade mną okrakiem — i w tym momencie odezwał się we mnie odruch. Lio zawsze mi powtarzał, że jak już ktoś na mnie usiądzie, nie mam szans wstać, dlatego kiedy poczułem, że coś takiego się dzieje, przetoczyłem się na brzuch i podciągnąłem kolana do piersi. Zanim napastnik zdołał mnie dosiąść, mógł mi co najwyżej zgnieść tyłek zamiast brzucha, a ja mogłem jeszcze wykorzystać podkulone nogi. Czyjś bucior nadal przyciskał mi rękę, ale między nią i ziemią znajdowała się jeszcze moja sfera. Powiększałem ją stopniowo, i kiedy uzyskała rozmiar ludzkiej głowy, intruz musiał cofnąć nogę i oswobodzić mi dłoń. Przysunąłem rękę do piersi i wypchnąłem się z całej siły, z obu rąk i obu nóg jednocześnie. Siedzący na mnie napastnik chwycił mnie w pół. Złapałem go za mały palec, zacisnąłem na nim pięść i szarpnąłem w tył. Zawył i puścił. Zacząłem biec, nie oglądając się za siebie.
— Rzucił na mnie czar! — darł się ktoś. — Klarant rzucił na mnie czar!
Jakaś cząstka mnie (niezbyt mądra) chciała mu wytłumaczyć, że jest skończonym idiotą, ale inne cząstki uparły się, żeby jak najszybciej oddalić się od tajemniczych napastników. Skąd znali moje przybrane imię? Obejrzałem się przez ramię: tam, gdzie przebiegłem, w tłumie ziała pustka, w którą właśnie wpadła grupa pościgowa. Nigdy wcześniej ich nie widziałem, ale mimo to wyglądali znajomo: należeli do tej samej grupy etnicznej co Laro i Dag. Brajj nazwał ich gheethami.
Nie mogli za mną nadążyć, ja jednak nie mogłem prześcignąć ich głosów:
— Łapać go! Łapać klaranta!
Niewiele im to pomogło, więc zmienili taktykę:
— To morderca! Łapać mordercę! Łapać go!
Ułatwili mi zadanie, bo nikt się nie kwapił do zastąpienia drogi postawnemu i rozpędzonemu mordercy. Moi prześladowcy poszli po rozum do głowy:
— Złodziej! Łapać złodzieja! Okradł staruszkę!
Tłum wokół mnie zgęstniał, pierwsi odważni zaczęli mi podstawiać nogi.
Kilka razy udało mi się nad nimi przeskoczyć, ale nie ulegało wątpliwości, że muszę przede wszystkim wymknąć się z zatłoczonego placu. Skręciłem w pierwszą odchodzącą od niego uliczkę, potem w pierwszą jej przecznicę. Była tak wąska, że mogłem dotknąć ścian domów po obu stronach, ale przynajmniej pozbyłem się poczucia, że dławi mnie ogromny wrogi tłum.
Usłyszałem warkot skuterów. Nie odpuścili mi. Miejscowe dzieciaki znały rozkład uliczek lepiej ode mnie i zamierzały odciąć mi drogę.
Próbowałem skręcać w mijane drzwi, ale wszystkie były zamknięte, aż za którymś razem popełniłem błąd i zrobiłem to samo na oczach uzbrojonego strażnika, pilnującego kantoru wymiany pieniędzy kilka domów dalej. Zdjął broń z ramienia i mruknął coś w kołnierz. Cofnąłem się, skręciłem w pierwszą przecznicę, która się napatoczyła, i pobiegłem nią sto jardów do miejsca, w którym przechodziła nad wąskim kanałem. Nie dotarłem do mostu, bo drogę zablokowało mi dwóch chłopaków na skuterach. Spojrzałem w bok i w dół i zobaczyłem muliste dno kanału: był odpływ. Bez namysłu skoczyłem, przeturlałem się po miękkim błocku i wstałem. Coś mnie zabolało, ale raczej niczego sobie nie złamałem. Kanał z jednej strony prowadził łukiem na główny plac miasta, z drugiej zaś na otwartą przestrzeń nabrzeża. Zacząłem biec w tym kierunku. Gdyby udało mi się dotrzeć na plażę, mógłbym ukraść jakąś łódkę albo ubłagać kogoś, żeby wziął mnie na pokład. Zresztą nawet gdybym musiał płynąć wpław, czułbym się bezpieczniej niż w ścigającym mnie tłumie.
Niestety, w błocie nie mogłem biec zbyt szybko. W dodatku byłem wyczerpany i brakowało mi tchu. Mosty spinały brzegi kanału co kilkaset stóp; na najbliższym widziałem już gromadzących się gapiów, którzy z podnieceniem wytykali mnie palcami. Odwróciłem się: na moście za moimi plecami było ich znacznie więcej i wymachiwali butelkami i kamieniami. Musiałbym być samobójcą, żeby chcieć przebiec pod którymś z mostów. Ściany kanału piętrzyły się pionowo do góry, ale miały swoje lata i nie były idealnie gładkie. Spróbowałem wspiąć się na jedną z nich. Usłyszałem zbliżający się pomruk skuterów i coś wyrżnęło mnie w głowę.
Ocknąłem się dobrą po chwilę po lądowaniu w sięgającej kolan wodzie na środku kanału. Wynurzyłem się, zaczerpnąłem rozpaczliwie powietrza — i w dziesięć sekund oberwałem dziesięcioma kamieniami i butelkami.
— Przestańcie! Uspokójcie się. Już nam nie ucieknie. — To mówił jakiś samozwańczy przywódca tłumu, krępy, kudłaty gheeth. — Świadek zaraz tu będzie.
Czekaliśmy zatem na „świadka”. Tłum trochę się posegregował. Większość stanowili przypadkowi ludzie, którzy przybiegli nad kanał z ciekawości albo w przekonaniu, że pomagają złapać złodzieja. Szybko ich jednak ubywało, a ich miejsce zajmowała nowa publika: gheethowie z piszczkami. Dlatego kiedy po minucie świadek przyjechał w napędzanej pedałami rikszy, gheethowie stanowili sto procent gapiów. Wiedzieli, że nie jestem złodziejem. Ciekaw byłem, co jeszcze o mnie wiedzą, ale podejrzewałem, że jest im to zupełnie obojętne.
Świadkiem był Laro, z nogą w wojskowym gipsie.
— To on! Nigdy nie zapomnę tej gęby! Użył klaranckiej magii, żeby się uratować, ale Daga zostawił!
Wytrzeszczyłem oczy, jakbym chciał zapytać Żartujesz?!, ale on dalej wykrzykiwał z takim przekonaniem, że zacząłem wątpić w swoje wspomnienia.
— Gliny! — ostrzegł ktoś.
Prawdę mówiąc, takie ostrzegawcze okrzyki słyszałem od samego początku i nie marzyłem o niczym innym, jak tylko o tym, żeby gliniarze wreszcie się pojawili — chociaż wątpiłem, czy mógłbym liczyć na lepsze traktowanie z ich strony.
— Załatwmy to szybko! — krzyknął inny gheeth.
Spojrzał na przywódcę, który podszedł do krawędzi kanału. Obok stanął olbrzymi facet, trzymający nad głową brukowiec i wpatrujący się we mnie natarczywie. Przywódca wskazał mnie wyciągniętą ręką.
— To klarant. Laro to potwierdził, a ci dwaj znaleźli dowody, które nosił ukryte pod ubraniem.
Dwaj młodzi gheethowie, którzy wcześniej mnie napadli, zostali wypchnięci na czoło tłumu z takim impetem, że sami omal nie wpadli do kanału. Na dany przez przywódcę znak podnieśli mój zawój, sznur i sferę wysoko, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Gapie odpowiedzieli takimi ochami i achami, jakby ktoś im pokazał bombę atomową.
— Klarant złamał odwieczne prawo, zakazujące takim jak on mieszać się w nasze sprawy. Przyszedł nas szpiegować. Wszyscy wiemy, co zrobił biednemu Dagowi; możemy sobie wyobrazić, jaki los czekał Lara, który jednak walczył dzielnie i wyrwał się z jego klaranckich łap. Czy puścimy mu to płazem?
— Nie! — odpowiedziała tłuszcza.
— Czy możemy zdać się na gliny, że wymierzą sprawiedliwość?
— Nie!
— Ale sprawiedliwość musi zostać wymierzona?
— Tak!
Przywódca skinął na olbrzyma z brukowcem, a ten cisnął nim we mnie tak nieporadnie, że z łatwością uskoczyłem. Tylko że w ślad za jednym dużym kamulcem pofrunęło dwadzieścia mniejszych i szybszych. Zacząłem biec (zygzakiem, żeby stanowić trudniejszy cel), kiedy w odległości stu stóp dostrzegłem kamienne schody prowadzące z kanału na poziom ulicy. Gdybym do nich dopadł, mógłbym przynajmniej wyleźć na górę, zamiast tkwić w tej beznadziejnej sytuacji, w rowie, poniżej tłumu. Oberwałem jeszcze paroma pociskami w plecy, ale biegnąc, osłaniałem tył głowy rękami, więc nie stała mi się poważniejsza krzywda.
Bez przeszkód wbiegłem po schodach, ale na górze już na mnie czekali: ledwie się wynurzyłem, ktoś mnie podciął i przewrócił na plecy. Ktoś inny na mnie upadł, może dlatego, że próbował mnie powalić, ale mu nie wyszło. Złapałem go za klapy i przytrzymałem jako żywą tarczę. Ludzie przepychali się, żeby wymierzyć mi kopniaka, ale widząc jednego ze swoich, powstrzymywali mordercze zapędy. W końcu liczne ręce wyciągnęły się po niego, zwlokły go ze mnie i pomogły mu wstać, a ja zostałem z jego kurtką w garści. Próbowałem się podnieść, ale mi nie pozwolili. Skuliłem się i zakryłem głowę rękami.
Kilka sekund później usłyszałem wrzask.
Bez wątpienia był to wrzask ludzki, nie przypominał jednak niczego, co w życiu słyszałem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, żeby w pełni opisać jego przeraźliwość, to stwierdzenie, że doskonale wyrażał moje wszystkie ówczesne odczucia. Byłem tak spanikowany i zagubiony, że przez chwilę pomyślałem nawet, że wrzask dobył się z mojego gardła. Na jego dźwięk wszyscy zamarli w bezruchu: przestali mnie atakować, przestali się przepychać… Rozstąpili się i rozglądali w poszukiwaniu źródła i znaczenia wrzasku.
Przetoczyłem się na plecy. Wokół mnie zrobiło się luźniej, a dokładniej: wokół mnie i łysego mężczyzny w czerwonej koszulce.
Podszedł do mnie i wyciągnął z kieszeni coś, co natychmiast się powiększyło: sfera! Błyskawicznie nadał jej średnicę pięciu stóp i narzucił ją na mnie. Była miękka, więc spłaszczyła się wokół mnie, osłaniając przed dalszymi ciosami; tylko głowa i stopy wystawały mi poza jej obręb. Wszystko było dobrze, dopóki stał przy mnie i ją trzymał, bo pierwszy mocniejszy podmuch wiatru mógł ją przemieścić. Mój wybawca zadbał jednak i o to: wskoczył na sferę i tam znieruchomiał. Byłaby to pozycja dość ryzykowna nawet gdyby stanął normalnie, na obu nogach, on jednak przykucnął na jednej, a drugą tylko podkulił. Kiedy byłem młodszy, bawiliśmy się czasem w ten sposób, że stawaliśmy na sferach i próbowaliśmy na nich balansować; niektórzy dorośli ćwiczyli w ten sposób refleks i zmysł równowagi.
Nieznajomy wybrał sobie dziwne miejsce i czas na takie ćwiczenia.
Jego zachowanie miało jeszcze jeden zbawienny efekt uboczny: zaskoczyło napastników nie mniej od wrzasku. Nie trzeba jednak było długo czekać, żeby jeden z młodszych gheethów wypatrzył moją głowę (cel oczywisty i kuszący), podszedł i zamierzył się do kopniaka. Zamknąłem oczy w oczekiwaniu na cios i usłyszałem przenikliwy bezdźwięczny odgłos. Kiedy rozwarłem powieki, mój niedoszły dręczyciel padał właśnie na wznak, a ja poczułem na twarzy deszcz ciepłych kropelek: bryźnięcie krwi. Jakieś drobne kamyki zagrzechotały o bruk. Zamrugałem, bo krew ściekała mi do oczu, i dopiero wtedy zorientowałem się, że to nie kamyki, tylko zęby.
Na obrzeżach tłumu rozległ się kolejny wrzask, ale zupełnie inny od poprzedniego. Wydał go człowiek doświadczający niewiarygodnego bólu — i to niewiarygodnego w sensie dosłownym, bo krzyk wyrażał przede wszystkim zdumienie w stylu Nie miałem pojęcia, że coś może boleć tak, jak mnie teraz boli! Krzyk zwrócił uwagę wszystkich gheethów — poza jednym, który parł w moją stronę z dziwnym, zastygłym uśmiechem na twarzy. Wyjął i otworzył nóż sprężynowy. Tym razem niczego nie przegapiłem. Człowiek przykucnięty na czubku sfery zamarkował kopnięcie. Nożownik dźgnął w miejsce, w którym — jego zdaniem — powinna się znaleźć noga tamtego. Zanim jednak zdążył się zorientować, jak bardzo się pomylił, mój obrońca złapał go za rękę z nożem i wykręcił ją w zupełnie niewłaściwą stronę, przy czym, zamiast po prostu przekręcić mu nadgarstek, zeskoczył ze sfery i wykonał wokół niego salto. Rozległa się seria głuchych trzasków, gdy popękały wszystkie kości i stawy w ręce napastnika. Sfera stoczyła się ze mnie. Nóż upadł na ziemię. Sięgnąłem po niego, ale nie byłem dostatecznie szybki: mój obrońca posłał go kopniakiem na dno kanału.
Zostałem pozbawiony osłony, co jednak nie miało większego znaczenia, ponieważ cały tłum zgodnie przemieścił się w kierunku, z którego dochodził tamten makabryczny, wyrażający najwyższe zdumienie krzyk. Dźwignąłem się na kolana.
Źródłem wrzasku był dorosły gheeth płci męskiej, trzymany w jakimś skomplikowanym chwycie zapaśniczym przez łysą kobietę w czerwonym T-shircie. Podobny do niej mężczyzna, na oko osiemnastoletni, stał za jej plecami i metodycznie powalał na ziemię wszystkich, którzy próbowali się do niej zbliżyć. W chwili, kiedy zobaczyłem całą scenę, tłum zabrał się już do obrzucania ich kamieniami. Mój opiekun porzucił mnie, dołączył do tamtych dwojga i pomógł im oganiać się od pocisków. Zaczęli się wycofywać. Większość napastników ruszyła za nim, ale tłum pomału się rozpraszał. Rzucanie kamieniami w samotnego deklaranta zapowiadało się na fajną rozrywkę, ale z tym, co się teraz działo, woleli nie mieć nic wspólnego.
Obejrzałem się, licząc na to, że uda mi się dyskretnie wymknąć, i spojrzałem prosto w oczy przywódcy gheethów. W ręce trzymał pistolet. Celował we mnie.
— Nie — powiedział. — Nie zapomnieliśmy o tobie. Ruszaj się!
Skinął pistoletem w tym samym kierunku, w którym odpływał tłum, spychając trójkę w czerwonych koszulkach w stronę morza, gdzie nad kanałem, w miejscu przecięcia dwóch ulic, znajdował się mały placyk.
— Odwróć się i idź — polecił mi gheeth.
Odwróciłem się i poszedłem. Większość ludzi zdążyła nas wyprzedzić i znalazłem się na tyłach mniej więcej stuosobowego tłumu, który najpierw truchtem, a potem już biegiem gonił zbiegów. Czerwone koszulki wywlokły tymczasem zakładnika na placyk, uchodząc przed watahą rzucających kamieniami i wymachujących nożami agresorów.
Ja i człowiek z pistoletem również weszliśmy na skrzyżowanie. Po lewej ręce miałem kanał, po prawej rozpościerał się placyk — i stamtąd właśnie dobiegały okrzyki wojenne, czyli takie same nieziemskie wrzaski, jak ten wydany przez mojego wcześniejszego wybawiciela w czerwonym T-shircie. Z tą różnicą, że teraz usłyszałem ich dziesięć jednocześnie. Ten pierwszy, jak już wspomniałem, wszystkich sparaliżował, ale od tamtej pory nauczyliśmy się go kojarzyć z wybijającymi zęby i łamiącymi kości mistrzami dronu. Po naszej prawej ręce zmaterializował się nagle szereg wojowników w czerwonych koszulkach: czekali, aż zajmiemy przewidziane pozycje na placyku. Wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku, wszystkie ciała — w kierunku wprost przeciwnym. Każdy z nich zdążył obić do krwi i powalić jednego lub dwóch gheethów, zanim ci zorientowali się w sytuacji. Szereg gładko wchłonął przybyłą z nami trójkę, która wreszcie uwolniła zakładnika. Tłuszcza — pojąwszy, że z prawej flanki zachodzi ją nieprzyjaciel, z lewej ciągnie się kanał, a cały plac sprawia wrażenie wrogiego terytorium — zawróciła, licząc na to, że uda jej się wycofać tą samą drogą, którą przybyła. Z tyłu jednak dał się słyszeć kolejny chóralny okrzyk wojenny i kilkunastu ludzi w czerwonych T-shirtach wyskoczyło z kanału. Siedzieli tam przyczajeni, uczepieni chropowatej ściany jak pająki, a my, niczego nieświadomi, po prostu ich minęliśmy. Teraz odcięli tłumowi drogę ucieczki i gheethom pozostały tylko dwa wyjścia: mogli albo próbować się przecisnąć obok pierwszego kontyngentu na placyk, albo od razu skakać do kanału. Kiedy pierwszym udało się czmychnąć przez kanał, nagle wszyscy postanowili pójść w ich ślady. Wybuchła panika. Nikt nie przeszkadzał gheethom w ucieczce i po paru chwilach znakomita ich większość się ulotniła. Ludzie w czerwonych koszulkach połączyli się i utworzyli krąg o średnicy około dwudziestu stóp. Stali zwróceni twarzami na zewnątrz i nie przestawali się rozglądać. W środku kręgu znalazły się trzy osoby: wymachujący bronią wódz gheethów, ja oraz człowiek w czerwonym, który cały czas ustawiał się w taki sposób, żeby znaleźć się między mną i pistoletem.
— Muszkiet! — zawołała jedna z kobiet w kręgu.
Było to niedorzecznie archaiczne orthyjskie słowo oznaczające długolufową broń palną. Dwaj jej sąsiedzi odwrócili się do niej plecami i spojrzeli w przeciwnych kierunkach, ale cała reszta zachowała się bardziej naturalnie i podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem. Na skraju placyku stał zaparkowany drumon. Uzbrojony w długą broń gheeth wspiął się na niego i celował w naszą stronę. Kobieta, która przed nim ostrzegła, ruszyła w jego kierunku, zrobiła gwiazdę, wybiła się z obu nóg i przysiadła na pokrywie kontenera na śmieci. Skoczyła w bok, przetoczyła się i wylądowała przy małej fontannie. Zaparła się o nią stopą i mocno odepchnęła, zmieniając w ten sposób gwałtownie kierunek ruchu. Rozpęd poniósł ją pod nieduże kostropate drzewo. Zaczepiwszy o nie ręką, zakręciła, prześliznęła się po ławce, zniknęła w grupce przechodniów, wynurzyła się z niej po drugiej stronie i pomknęła biegiem w stronę człowieka z bronią — ale znowu zrobiła zwód i uskoczyła za kiosk. Poruszając się w ten sposób, błyskawicznie skracała dystans dzielący ją od źródła zagrożenia — strzelca na drumonie, który miał sporo kłopotu z wzięciem jej na cel. Na jego miejscu i tak bym nie strzelił, nawet gdyby od tego miało zależeć moje życie: jej akrobacje były wprost fascynujące.
Padł strzał — ale nie strzelił ani człowiek z drumonu, ani zamknięty ze mną w ludzkim kręgu przywódca gheethów. Strzelano skądinąd, trudno jednak było ustalić skąd dokładnie, ponieważ huk odbijał się echem od fasad domów i niósł po całym placu. Nogi się pode mną ugięły.
Pięć stóp ode mnie przywódcę gheethów spotkała przykrość: mężczyzna w T-shircie wykorzystał moment jego nieuwagi, przewrócił go i rozbroił.
Gimnastyczka systematycznie zbliżała się do mężczyzny na drumonie, który rozglądał się w panice, poszukując strzelca.
Rozległ się drugi strzał. Broń wypadła z rąk niedoszłego snajpera i zaklekotała o bruk, a on złapał się za dłoń i zakwiczał z bólu. Kobieta darowała sobie dalsze popisy gimnastyczne, podbiegła do pojazdu i podniosła broń.
— Muszkiet! — zawołał jeden z jej towarzyszy, wskazując na drugą stronę kanału.
Znowu dwóch jego najbliższych sąsiadów zwróciło się w przeciwnych kierunkach, a reszta — w tym i ja — potrzebowała dłuższej chwili, żeby wypatrzyć nowe zagrożenie.
Na drugim brzegu kanału stał wózek z jedzeniem, który właściciel całkiem rozsądnie zostawił na pastwę losu. Za nim zaparkował trójkołowiec, wykorzystując wózek, tabliczki z reklamami i powiewające na wietrze proporczyki w charakterze osłony. Jeden człowiek prowadził trójkołowiec: Ganelial Crade. Drugi stał na platformie pasażerskiej: Yulassetar Crade. Yul, uzbrojony w karabin, zawołał do strzelca z drumonu:
— Pierwszy strzał cię sparaliżował. Drugi strzał cię unieszkodliwił. Jeżeli będę musiał strzelić trzeci raz, ty już się o tym nie dowiesz. Pokaż ręce. Pokaż ręce, mówię!
Gheeth podniósł ręce. Jedną dłoń miał zakrwawioną i zdeformowaną.
— Zmiataj! — ryknął Yul i przerzucił karabin przez plecy.
Gheeth spadł z drumonu, przeturlał się po ziemi i wstał w pełnym biegu.
— Ras? Musimy jechać! — zawołał Yul. — Panie i panów w czerwonym, kimkolwiek jesteście, również zapraszam. Pewnie chcecie tak jak my szybko wydostać się z miasta.
Przy placyku znajdował się most. Gnel przejechał po nim na naszą stronę. Ludzie w czerwonych koszulkach rozstąpili się przed nim, a on podjechał, spoglądając na nich nerwowo, i zahamował obok mnie. Nie bardzo mogłem się ruszać. Yul schylił się, złapał mnie z tyłu za pasek i wrzucił na trójkołowiec jak nieprzytomnego turystę, którego woda zmyła z tratwy. Zrobiło się ciasno, bo pojazd był nieduży. Gnel ostrożnie zakręcił i wjechał w odchodzącą od placyku ulicę. Na głowie miał słuchawki podłączone do piszczka. Domyślałem się, że Sammann mówi mu, jak jechać.
Ludzie w czerwonych koszulkach truchtali za trójkołowcem i z obu jego boków. Najwyraźniej Yul trafił im do przekonania, doradzając opuszczenie miasta. Kiedy zorientowali się, dokąd zmierzamy, przyspieszyli kroku i Gnel musiał dodać gazu, żeby nie wyprzedzili trójkołowca. W kilka minut przejechaliśmy milę i znaleźliśmy się w dzielnicy linii kolejowych i magazynów, luźniej zabudowanej niż centrum Starego Mahshtu. Pełnowymiarowe pojazdy mogły się swobodnie mijać na tutejszych ulicach, ale kiedy dwa z nich nagle wyskoczyły znikąd, omal nas nie staranowały. Były to aporty Yula i Gnela, prowadzone — odpowiednio — przez Cord i Sammanna.
Jak później stwierdziliśmy, ekipa w czerwonych T-shirtach liczyła dwadzieścia pięć osób. Jakimś cudem udało nam się zmieścić wszystkich w dwóch aportach i trójkołowcu; nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ludzie tak się upchnęli: jechali nawet na dachu aportu Yula, sczepieni łokciami, żeby nie spaść.
Cord przyjęła to wszystko całkiem spokojnie, biorąc pod uwagę, że do ostatniej chwili nie mogła wiedzieć, że przyjdzie jej przewozić półtora tuzina mistrzów dronu w czerwonych T-shirtach. Jednak kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, zerkała na mnie z lękiem w oczach.
— Nie bój się — uspokoiłem ją. — To deklaranci. Pewnie też zostali powołani. Nie wiem, z jakiego są matemu, ale z pewnością specjalizują się w dronie… Może to jakiś odłam z Doliny Dzwoneczków…
Za moimi plecami rozbawiony mężczyzna w czerwonej koszulce przełożył moje słowa na orthyjski. Odpowiedziały mu chichoty.
Poczułem się zakłopotany. Bardzo zakłopotany. Błoto znów zlepiło mi włosy.
Oczywiście, że byli z Doliny Dzwoneczków.
Chciałem się do nich odwrócić, ale coś utrudniało mi ruchy. Sięgnąłem ręką i namacałem trzy dłonie, należące do Dzwoneczników siedzących obok mnie lub za moimi plecami i przyciskające nasiąknięte krwią zwitki materiału do mojej twarzy i głowy. Moje rany. Nie zdawałem sobie z nich sprawy. To nie wciśnięci do aportu obcy tak przerazili Cord. To moja twarz.
Podczas ostatnich wydarzeń cały czas targały mną niewłaściwe emocje. Na początku, kiedy zaatakowało mnie dwóch gheethów, przeraziłem się — i to było w porządku. Uciekłem. Potem wmówiłem sobie, że dam radę. Że ucieknę w labiryncie ulic i kanałów. Że jakoś się wybronię, przemówię Larowi do rozsądku. Przecież tak naprawdę wcale nie chcą mnie zabić, to niemożliwe. Zaraz przybiegną gliny. Kiedy oszołomiony zacząłem się godzić z losem, zjawili się fraa i suur z Doliny Dzwoneczków. Wszystko, co wydarzyło się później, było fascynujące i niesamowite; przeżyłem ten okres w uniesieniu, jakby na jakimś chemicznym haju — w ten sposób moje ciało zareagowało na rany i stres. Jeszcze przed minutą cały zalany krwią wyściskałem Cord, jakby nic się nie stało.
Jednakże po paru minutach jazdy całkiem się rozkleiłem. Wszystkie obrażenia jednocześnie zaczęły się skarżyć mózgowi bólem, jak żołnierze wywoływani na apelu. Dopływ tych sympatycznych substancji, jakie moje gruczoły pompowały mi do krwi, nagle został odcięty. Jakby otworzyła mi się pod nogami zapadnia. Zmieniłem się w rozdygotany, popłakujący kłębek nerwów, skulony i pojękujący z bólu.
Kierowani przez Sammanna, po dwudziestu minutach dotarliśmy na duży plac na lewym brzegu szerokiej rzeki spływającej z gór do fiordu, nad którym rozłożył się Stary Mahsht. W przeszłości była tu pewnie piaszczysta łacha, ale dawno została wybetonowana i posłużyła za fundament licznych kompleksów przemysłowych, które jeden po drugim popadły w ruinę. Na jednym końcu znajdowała się przystań dla łódek rekreacyjnych i plac piknikowy z cuchnącymi latrynami. Kiedy tam zajechaliśmy, przepłoszyliśmy jakichś urlopowiczów. Zostałem wyniesiony z aportu i ułożony na stole piknikowym wyłożonym materacami turystycznymi, żeby było mi miękko, i brezentową płachtą, żeby zabezpieczyć materace przed wszystkim, co by ze mnie wyciekało. Yul wyciągnął apteczkę, złożoną, podobnie jak większość jego ekwipunku, z elementów kupionych i znalezionych przy różnych okazjach. Dużą, grubą, nieprzemakalną torbę z poliplastu wysypał najpierw od środka białym proszkiem z poliplastowej rury — solą zmieszaną ze środkiem bakteriobójczym. Następnie nalał do niej dwa galony wody z kranu i trochę nią popotrząsał, żeby uzyskać sterylny roztwór soli fizjologicznej. Ścisnąwszy torbę pod pachą, uzyskał całkiem mocny strumień, którym przepłukał mi skaleczenia. Z poważniejszych ran zdzierał gazę i płukał je tak długo, aż zacząłem krzyczeć — a potem polewał je jeszcze przez pół minuty. Następny był Gnel, który majstrował przy nich czymś śmierdzącym; kiedy zajął się moim pękniętym łukiem brwiowym, zorientowałem się, że to klej tak śmierdzi, zwykły klej z tubki, taki sam, jakiego użyłbym do przyklejenia odłamanego uszka od filiżanki. Rany zbyt rozległe, żeby dało się je zalepić klejem, sklejał taśmą samoprzylepną z włókna szklanego. Jedna z suur z Doliny Dzwoneczków nakłuła mnie igłą do szycia nawleczoną na żyłkę wędkarską z przybornika Gnela. Kiedy już rana została potraktowana klejem, taśmą albo żyłką, ktoś w czerwonym T-shircie smarował ją wazeliną i przykrywał czymś białym. Inny Dzwonecznik, z pewnością masażysta, nie pytając o pozwolenie, obmacał mnie całego, szukając połamanych kości i krwotoków wewnętrznych; jeśli nawet śledzionę miałem całą, nim zaczął mnie badać, z pewnością rozpękła się, zanim przeszedł do wątroby. Werdykt brzmiał: poobijany, trzy pęknięte żebra, spiralne złamanie kości ręki, dwie złamane kostki dłoni. Miałem się też nie dziwić, jeżeli przez jakiś czas będę sikał krwią.
Minęło wystarczająco dużo czasu, żebym zdążył się najeść wstydu, że tak się rozkleiłem podczas jazdy, dlatego teraz ze wszystkich sił starałem się nie krzyczeć więcej niż to absolutnie konieczne. Z niewiadomych powodów myślałem głównie o Lio, który już przed kolektą obdarzał na wpół boską czcią wszystko, co związane z Doliną Dzwoneczków. W Sauncie Edharze wytropił wszystkie książki napisane w Dolinie; wszystkie napisane przez ludzi, którzy twierdzili, że ją odwiedzili; a także wszystkie te, których autorzy zostali pobici przez Dzwoneczników. Umarłby ze wstydu, gdyby się dowiedział, że w ich obecności nie okazałem absolutnej niewrażliwości na ból.
Tuż poza zasięgiem mojego słuchu toczyły się tymczasem rozmowy, w których koniecznie chciałem uczestniczyć. Kiedy posklejali mi głowę, mogłem się wreszcie rozejrzeć i zobaczyłem Sammanna rozmawiającego z jakimś starszym fraa z Doliny oraz suur pocieszającą Cord, która wybuchała płaczem za każdym razem, gdy spojrzała w moją stronę.
Jakiś czas później stwierdzono, że jednak wyżyję i w związku z tym warto ze mną porozmawiać. Fraa Ossa, Pierwszy Wśród Równych w grupie Dzwoneczników, podszedł do mnie. Nie licząc szwaczki, która mozoliła się, łatając poszarpaną ranę na mojej łydce, pozostali moi naprawiacze pozabierali swoje szpargały i się ulotnili. Yul przytulił Cord i prawie zaniósł ją na brzeg rzeki, gdzie mogła się do woli wypłakać.
— Wczoraj zostaliśmy powołani — zagaił fraa Ossa. To jego pierwszego zobaczyłem podczas niedawnego zamieszania: przykrył mnie sferą i stanął na niej na jednej nodze. Wyglądał na cztery dekady z hakiem. — Kazano nam udać się do Tredegarha. Spojrzeliśmy na globus i uznaliśmy, że najrozsądniej będzie się tam dostać przez Mahsht.
Dolina Dzwoneczków leżała około stu mil od Mahshtu. Okrężną drogą, przez ocean, rzeczywiście można było dotrzeć stamtąd do Tredegarha.
— Miejscowi dowieźli nas do Mahshtu. Co tam zastaliśmy, wiesz. Ci z nas, którzy znają fluksyjski, próbowali załatwić wszystkim przejazd na statku. Zaczepił nas twój magister.
— Mój magister?! — powtórzyłem.
Dostrzegłem jednak na twarzy Ossy cień uśmiechu. Żartował.
Ale nie do końca.
— Znamy Sarka — ciągnął. — Bywa u nas na apertach, przedstawia nam swoje idee. — Wzruszył ramionami i poruszył dłońmi w taki sposób, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że starają się uczciwie ważyć słowa Sarka. — Podszedł do nas na ulicy i powiedział, że dziki tłum ściga jakiegoś samotnego deklaranta. Uznaliśmy, że nadeszła chwila ujawnienia.
W pierwszej chwili pomyślałem, że próbuje przejść na fluksyjski i pomyliły mu się słowa — dopóki nie przypomniałem sobie podstaw dronu, które Lio latami wkładał mi do głowy.
Podczas Rekonstrukcji, dokładnie w roku zerowym, kiedy wytyczano i obmierzano miejsca pod nowe matemy, żeby położyć kamienie węgielne pod tumy i zegary, zespół świeżo zaprzysiężonych deklarantów zapuścił się na bezludną pustynię, by tam podjąć takie właśnie prace. Przy okazji napatoczyli się na nielegalną plantację fikochwastu i trafili do szopy, w której produkowano skoncentrowany wyciąg z tej rośliny, będący zakazanym przez prawo narkotykiem. Tubylcy otoczyli ich i obiegli w szopie. Deklaranci byli nieuzbrojeni, w dodatku pozbierano ich z całego świata i niewiele ich łączyło; większość nawet nie mówiła po orthyjsku. Tak się jednak złożyło, że było wśród nich kilkunastu adeptów starożytnej szkoły sztuk walki, która wtedy miała tylko tyle wspólnego ze światem matemowym, że powstała w zamkniętym środowisku klasztornym. Do tej pory wykorzystywali swoje umiejętności tylko w sali gimnastycznej, teraz jednak znaleźli się w sytuacji, w której musieli jakoś zareagować. Część deklarantów zginęła. Jedni mistrzowie sztuk walki spisali się wyśmienicie, inni stali sparaliżowani i okazali się równie nieprzydatni jak ci, którzy nic nie potrafili. Od tej pory sytuacje tego rodzaju nazywa się ujawnieniem. Ci, którzy przeżyli, założyli matem w Dolinie Dzwoneczków. Lio twierdził, że równie dużo czasu jak na ćwiczenia fizyczne przeznaczają na rozważanie istoty ujawnienia; wychodzili z założenia, że wszelkie umiejętności są bezużyteczne, a nawet gorzej niż bezużyteczne, jeśli człowiek nie wie, kiedy powinien je wykorzystać. A wybór właściwej chwili wcale nie jest taki łatwy: jeżeli zwleka się zbyt długo, w którymś momencie robi się za późno na reakcję; jeśli zaczyna się działać zbyt szybko, można pogorszyć sytuację.
— Dominującą cechą wroga była bezmyślna agresja — dodał fraa Ossa.
Wyciągnął rękę i zacisnął pięść, jakby łapał nadgarstek wymierzonej w siebie dłoni napastnika. Był to gest wielce wymowny — i musiałem się nim zadowolić, bo fraa Ossa najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w dłuższe rozważania zastosowanej strategii.
— I doszliście do wniosku, że skoro są tacy agresywni, to warto im dać jakiś pretekst do tej agresji — powiedziałem, próbując pociągnąć go za język. Fraa Ossa uśmiechnął się i skinął głową. — Dlatego złapaliście tamtego gościa i zaczęliście go…
Zawiesiłem głos, zamiast powiedzieć prawdę: oni go torturowali! Nie chciałem krytykować ludzi, którzy ryzykowali życie, żeby mnie uratować. Fraa Ossa nadal się uśmiechał i kiwał głową.
— Ta technika polega na uciśnięciu odpowiednich nerwów — wyjaśnił. — Wydaje się bolesna, ale jest zupełnie nieszkodliwa.
To rodziło mnóstwo interesujących pytań. Czy jest różnica między czymś, co tylko wydaje się bolesne, i czymś, co boli naprawdę? I czy wolno torturować człowieka, pod warunkiem, że nie zadaje mu się trwałych obrażeń? Z wielu powodów nie należało jednak teraz się tym interesować.
— Z całą pewnością okazała się skuteczna — przyznałem. — Tłum zwrócił się przeciw wam, wy udaliście, że uciekacie, i wciągnęliście ich w pułapkę… a potem sprowokowaliście wybuch paniki.
Uśmiechy, kiwanie głową. Fraa Ossa nie miał po prostu nastroju na szczegółowe rozważanie tych kwestii.
— Ile mieliście czasu na obmyślenie tego planu? — zapytałem.
— Za mało.
— Słucham?
— Podczas ujawnienia nie ma czasu ani na układanie planów, ani tym bardziej na ich konsultowanie. Powiedziałem swoim ludziom, że powtórzymy manewr kawalerii lorda Frode’a, która na Równinie Trzcinowej wciągnęła w zasadzkę szwadron księcia Terazyna. Z tą tylko różnicą, że skraj kanału zastąpi Wysokie Szuwary, a placyk stanie się Krwawym Uskokiem. Jak widzisz, wypowiedzenie tych słów nie trwa długo.
Pokiwałem głową, tak jakbym wiedział, o czym mówi. Ale nie wiedziałem. Nie miałem nawet pojęcia, którą wojnę ma na myśli i z którego tysiąclecia.
— Skąd macie te czerwone koszulki? — zapytałem, chociaż zaczynałem się domyślać.
Fraa Ossa uśmiechnął się smutno.
— Dostaliśmy je podczas voco. To dar od miejscowej arki. Nie mogę się doczekać, kiedy dotrzemy do Tredegarha i będę mógł przebrać się w zawój i sznur…
— O właśnie, skoro o tym mowa…
Pokręcił głową.
— Twój zawój, sznur i sfera przepadły. Może nawet mogliśmy je odzyskać, ale wycofaliśmy się w pośpiechu.
— Ależ naturalnie! Nic się nie stało.
Bo w pewnym sensie rzeczywiście nic się nie stało. Zdarzało się, że fraa i suur gubili swoje rzeczy (wtedy koncent po prostu wydawał im nowe), ale ta strata bardzo mnie zabolała. Miałem je od ponad dziesięciu lat, wiązało się z nimi wiele wspomnień i stanowiły mój ostatni fizyczny łącznik ze światem matemowym. Odkąd je straciłem, niczym już nie różniłem się od przeciętnego sekulara.
Co wcale nie było takie złe: nikt już nie mógł mi ich zabrać, wymachiwać nimi nad głową i namawiać tłumu do zlinczowania mnie. Ale poczułem się osamotniony.
Sammann zagadał coś do Yula, który zerwał się na równe nogi, przyniósł karabin, złapał go za lufę i wziął potężny zamach. Z krótkiego rozbiegu cisnął broń do rzeki: koziołkując, karabin wpadł do wody w połowie szerokości nurtu i przepadł bez śladu. Minutę później na plac piknikowy zajechały dwa wyjące i błyskające światłami moby, z których wysypał się tłum policjantów. Poza fraa Ossą i suur zajętą zszywaniem mnie do kupy, wszyscy Dzwonecznicy siedzieli spokojnie na ziemi, na podkulonych nogach. Konstable głównie się na nich gapili. Zastanawiałem się, ile powstało szpilów przedstawiających fikcyjne wyczyny Dzwoneczników. Z pewnością tysiące. Gliniarze nie potrafili w nich dostrzec podejrzanych, traktowali ich raczej jak atrakcję turystyczną, jak zwierzęta w ZOO albo gwiazdy filmowe. A Dzwonecznicy doskonale o tym wiedzieli i umieli to wykorzystać. Udawali pogrążonych w medytacji. Gliniarze dali się nabrać. To była praktyczna demonstracja tego, jak wiele znaczy odpowiednia postawa.
Główny gliniarz odbył długą i (z początku) nerwową rozmowę z Yulem i fraa Ossą. Suur z igłą metodycznie przewlekała mi żyłkę przez ciało, na co zgrzytałem zębami z taką siłą, że słyszałem, jak trzeszczą. Wreszcie skończyła, odcięła żyłkę i odeszła bez słowa; nawet na mnie nie spojrzała. Doznałem iluminacji. Ja mogłem myśleć o nich życzliwie, ponieważ mnie uratowali, a także dlatego, że przed kolektą widziałem mnóstwo szpilów z ich udziałem. Prawda jednak była okrutna: nie dlatego zostali powołani, że byli sympatyczni.
Cord stanęła nade mną z rękami w kieszeniach, podziwiając moje bandaże.
— Pomyśl o tym, że w gruncie rzeczy pokrywają całkiem niewielki procent mojej skóry — powiedziałem.
Nie było jej do śmiechu.
— Nasz plan coś nieszczególnie wypalił, co? — spytałem.
Odwróciła wzrok i pociągnęła nosem: ostatni objaw emocjonalnego roztrzęsienia po tym długim dniu.
— To nie twoja wina — odparła. — Nie mogliśmy tego przewidzieć.
— Przykro mi, że cię w to wciągnąłem. Nie rozumiem, jak to się stało, że wszystko się tak poknociło.
Spojrzała na mnie bystro, ale zobaczyła chyba tylko moją głupią minę i nic ponadto.
— Nie masz zielonego pojęcia, co się dzieje, prawda?
— Chyba nie. Wiem tylko, że wojsko ciągnie na biegun. — Coś mi się przypomniało. — Pamiętam, że ten magister ze statku mówił coś Niebiańskim Strażniku, który został odepchnięty w gniewie. Dziwnie to brzmiało.
Stary, rozklekotany autokar zjechał z drogi i zatrzymał się nieopodal. Prowadził go magister Sark. Był to jeden z tych niesamowitych zbiegów okoliczności, po których ludzie zaczynają wierzyć w duchy i zjawiska nadprzyrodzone. Wytłumaczyłem sobie, że widocznie już wcześniej kątem oka dostrzegłem pojazd i moja podświadomość zareagowała na obecność Sarka, zanim zdałem sobie sprawę z jego obecności.
— Ras? Wszystko w porządku? — spytała Cord.
— Tak… Posłuchaj, co z Jesrym? Nic mu się nie stało?
— Chyba nie. Wszystko ci opowiemy.
Spojrzeliśmy na Yula, któremu tymczasem udało się rozśmieszyć kapitana policji. Doszli do porozumienia. Oficjalna część rozmowy dobiegła końca.
Kapitan podszedł do mnie, wyraził mi swoje współczucie, powiedział, że muszę być twardzielem, skoro tak dobrze zniosłem bijatykę, i zapytał, czy chcę wnieść skargę. Skłamałem mu w żywe oczy: odparłem, że nie — i najwidoczniej w ten sposób dopełniłem warunków umowy, jaką zawarł z Yulem. Jej szczegółów nigdy nie poznałem, ale sprowadzała się do tego, że my będziemy wolni, prowodyrzy gheethów również (zostali wystarczająco upokorzeni i poobijani), a policjanci unikną gigantycznej papierkowej roboty, która byłaby dziesięć razy gorsza od tej, z jaką zmagali się na co dzień — wszystko przez to, że w sprawę byli zamieszani deklaranci, a więc osoby o niejasnym statusie prawnym.
Magister Sark nie zasypał tymczasem gruszek w popiele. Autokar — własność kelksu w Mahshcie — był cały pokryty ilustracjami zaczerpniętymi z ikonografii Trójkąta i dostatecznie duży, żeby pomieścić wszystkich Dzwoneczników. Ktoś z kelksu zaofiarował się, że dowiezie ich do leżącego na południu innego miasta, większego i spokojniejszego niż Mahsht, gdzie powinni bez przeszkód znaleźć transport dalej, do Tredegarha. Sark dodał, że kierowca jest już w drodze, ale wskutek panującego w mieście zamieszania będziemy musieli na niego poczekać.
Wyjaśniając nam to wszystko, co rusz zerkał w moją stronę, co z niewiadomych powodów ogromnie mnie drażniło. Nie chciałem żyć z poczuciem, że coś mu zawdzięczam; nie podobała mi się perspektywa wysłuchiwania kolejnej reklamy jego religii — ale wyglądało na to, że bardziej go interesuje mój stan zdrowia niż rozmowa ze mną, i gdy tylko przestał ku mnie spoglądać, natychmiast ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że zareagowałem w taki sposób. Czy naprawdę wizja kelksu, w której Potępieniec opowiadał nasze historie Sędziemu, aż tak bardzo różniła się od jednoczącej Dzwoneczników idei ujawnienia? Jedna i druga wymuszały podobne zachowania. Uszedłem z rąk gheethów tylko dlatego, że Sark i Ossa byli zgodni.
Wstałem i pokuśtykałem do niego. Wyciągnąłem rękę i mu podziękowałem. Uścisnął moją dłoń, ale nic nie powiedział.
— Potępieniec miał dziś ciekawą opowieść dla Sędziego — dodałem. Chyba chciałem, żeby się rozchmurzył.
Ale on zmarkotniał jeszcze bardziej.
— Nie mógł jej przytoczyć, nie wspominając o tych, którzy zachowali się źle. Istotnie, w tej sytuacji dobro zwyciężyło i powinniśmy być wdzięczni Bezgrzesznej za natchnienie. Wątpię jednak, by dzisiejsza historia wpłynęła na ogólną ocenę naszego świata przez Sędziego.
Nie pierwszy raz zdumiał mnie talent magistra Sarka do łączenia całkiem mądrych, inteligentnych słów z prehistorycznym bełkotem.
— Ty z pewnością dokonałeś wyboru, który stawia ciebie i twój świat w korzystnym świetle — zauważyłem.
— To Bezgrzeszna mnie do tego zainspirowała — upierał się. — I jej należą się wszelkie podziękowania.
— Ja jednak podziękuję tobie i poproszę cię, abyś moje wyrazy przekazał Bezgrzesznej, kiedy będziesz się z nią widział.
Pokręcił zniechęcony głową, ale w końcu parsknął śmiechem — chociaż przy jego wrodzonym ponuractwie śmiech przypominał raczej skrzyżowanie kaszlu z odgłosami krztuszenia się.
— Nic nie rozumiesz.
— To prawda. Nie nadaję się w tej chwili do prowadzenia dialogu, ale może kiedyś, przy jakiejś innej okazji, wyjaśnię ci, jak to widzę.
Z jego reakcji niewiele mogłem wyczytać, ale zrozumiał przynajmniej tyle, że naszą rozmowę uznałem za zakończoną, i odszedł. Przyniosłem sobie czysty papier z aportu Yula i zacząłem pisać listy do przyjaciół na konwoksie. Sark wdał się w długą konwersację z Yulem i Cord, od czasu do czasu przerywaną przez Ganeliala Crade’a, wyznającego zupełnie inną religię i spacerującego w pewnym oddaleniu, co nie przeszkadzało mu doskakiwać od czasu do czasu i wtrącać uwag na temat szczegółów deologicznych.
Przyjechał mob, który przywiózł kierowcę mającego zabrać Dzwoneczników na południe, i zabrał Sarka. Deklaranci zaczęli się sadowić w autokarze. Fraa Ossa wsiadł na końcu. Podałem mu plik listów.
— To dla moich przyjaciół w Tredegarhu — wyjaśniłem. — Jeżeli byłbyś tak miły…
Ukłonił się.
— I tak już wiele wam zawdzięczam, więc zrozumiem, jeśli odmówisz — dodałem.
— To ty wyświadczyłeś nam przysługę, prowokując ujawnienie w ujawnieniu, które pozwoliło nam przećwiczyć nasze umiejętności.
Nie odpowiedziałem. Nie bardzo wiedziałem, co ma na myśli, mówiąc o „ujawnieniu w ujawnieniu”, ale doszedłem do wniosku, że musi mu chodzić o Kuzynów. Przejrzał plik kartek, który mu wręczyłem.
— Musisz mieć wielu przyjaciół na konwoksie — zauważył.
Spojrzał na mnie z ukosa, jakby chciał zapytać Co ty wyrabiasz, u licha?! Udałem, że nie rozumiem.
— Ten długi jest dla dziewczyny imieniem Ala. Pozostałe są adresowane do moich fraa i suur…
— Ha! — Fraa Ossa podniósł jeden z listów triumfalnym gestem. — Znasz sławnego Jesry’ego!
Wolałem nie myśleć, co to oznacza, że Jesry stał się sławny, dlatego zignorowałem jego słowa i wskazałem mu ostatni list w stosiku.
— Ten jest dla Lio — powiedziałem. — Fraa Lio jest adeptem drogi dzwoneczków.
— No proszę! — wykrzyknął Ossa.
Tak jakby Lio był kimś wyjątkowym; jakby na świecie nie było milionów adeptów dronu.
— Samoukiem — dodałem. — Dron jest dla niego bardzo ważny. Gdyby ten list doręczył mu choćby najniższy rangą członek matemu z Doliny Dzwoneczków, byłby to dla Lio największy zaszczyt w życiu. Tylko nie mów mu, że tak powiedziałem.
Fraa Ossa znowu się ukłonił.
— Wypełnię wszystkie twoje polecenia. — Postawił nogę na pierwszym stopniu schodków autokaru. — A tymczasem żegnaj. Chyba że…?
Spojrzał znacząco najpierw na mnie, potem na autokar.
Bardzo tego chciałem. Wyobraziłem sobie przejazd w towarzystwie deklarantów z Doliny Dzwoneczków, noc albo dwie w jakimś kasynie na południu, podróż — bezpieczną i spokojną — do Tredegarha, spotkanie z przyjaciółmi… Gdyby udało im się jakimś cudem zdobyć aeroplan, wszystko mogło potrwać zaledwie jeden dzień. Wyobraziłem sobie tę podróż bardzo wyraziście, żeby poczuć jej smak i zacząć o niej marzyć.
Wiedziałem jednak, że to tylko sen na jawie. Nie mogłem jechać, a im dłużej zwlekałem z decyzją, tym bardziej utrudniałem sobie jej podjęcie.
— Chcę wsiąść do autokaru i pojechać z wami do Tredegarha nie mniej, niż ta rzeka chce dotrzeć do oceanu — powiedziałem. — Ale przerwać misję w połowie… — (tylko dlatego, że jestem poobijany, przerażony i tęsknię za domem) — tak się nie robi. Fraa Jaad, milenarysta, który mnie wysłał w drogę, nigdy by tego nie zrozumiał.
To ostatnie zdanie poruszyło fraa Ossę jak chyba nic innego w tym dniu.
— Tysięcznik… — powiedział.
— Tak.
— W takim razie lepiej dokończ, co zacząłeś.
— Też tak sobie pomyślałem.
Ukłonił mi się po raz trzeci, jeszcze niżej niż poprzednio, po czym odwrócił się do mnie plecami i zajął miejsce w pojeździe.
Poszedłem do latryny, wysikałem krew i wsiadłem do aportu Yula. Sammann już tam siedział. Wyjechaliśmy na główną drogę i skręciliśmy na południe. Zasnąłem.
Podobno spałem tylko pół godziny; mnie się wydawało, że znacznie dłużej. Obudziwszy się, przelazłem na tył aportu, gdzie było trochę ciemniej, i Sammann pokazał mi szpil na piszczku.
Sammann jako jedyny z naszej ekipy nie wypytywał mnie o zdrowie i stan emocjonalny. Można by mu zarzucić, że jest nieczuły, ale — prawdę mówiąc — czułości miałem stanowczo dość jak na jeden dzień.
— Dane, które za chwilę zobaczysz, są pozbawione komentarza — uprzedził, kiedy piszczek buforował szpil. — Wiąże się to ze sposobem, w jaki zostały uzyskane.
Jakość nagrania jak zwykle była tragiczna. Nie od razu zorientowałem się nawet, że szpil został zarejestrowany w kolorze: obraz był albo całkowicie czarny (cień i przestrzeń kosmiczna), albo oślepiająco biały (wszystko, co odbijało promienie słońca). Dotarło do mnie, że rejestracji dokonano ręcznym szpilołapem przez brudną szybę iluminatora.
— Odgazowanie — powiedział Sammann, co mi nic nie mówiło.
Wyjaśnił, że gazowe produkty uboczne odparowały w próżni z materiałów, których użyto do budowy kapsuły kosmicznej, i osadziły się na oknach.
— Nie spodziewałem się, że to może być problem — przyznałem.
— To przez pośpiech.
Większość kadru wypełnił idealny okrąg wpisany w perfekcyjny trójkąt równoboczny.
— To rufa statku obcych — powiedział Sammann. — Płyta napędowa. Przez cały czas tak ustawiali statek, żeby był zwrócony tyłem do naszej kapsuły. To daje do myślenia.
Spróbowałem pomyśleć.
— Kuzyni… nie wiedzieli, czy nasza kapsuła nie jest uzbrojona w głowicę nuklearną. Dlatego wystawili w jej stronę część statku niewrażliwą na eksplozje atomowe.
— Masz trochę racji. — Sammann uśmiechnął się prowokacyjnie. — Ale to nie wszystko.
— Mogli w każdej chwili wystrzelić jedną ze swoich bomb i zniszczyć kapsułę.
— Otóż to. A w dodatku my nie mogliśmy sobie porządnie obejrzeć ich statku. Nie zdobyliśmy żadnych informacji użytecznych pod względem militarnym.
— Gdzie jest otwór, przez który wylatują bomby? — zainteresowałem się.
— Nie wypatruj sobie oczu, i tak go nie widać. W porównaniu z rozmiarami płyt jest maleńki, a kiedy jest nieużywany, zamyka go przesłona. Dopóki się nie otworzy, nie mamy szans go zobaczyć.
— A otworzy się?
— Może po prostu sobie to obejrzyjmy.
Sammann nagłośnił dźwięk. Z głośników płynęła głośna kakofonia naturalnych odgłosów tła: świsty, pomruki, szum i buczenie różnej wysokości. Od czasu do czasu dawało się wychwycić jakieś słowo albo zdanie wypowiedziane podniesionym głosem, ale ludzie rzadko w ogóle się odzywali, a jeśli już, to najczęściej używali zwięzłego żargonu wojskowego.
— Niezidentyfikowany obiekt na drugiej — powiedział ktoś.
Obraz się obrócił, ktoś podkręcił powiększenie i trójkąt najpierw wypełnił ekran, a potem jego krawędź podzieliła kadr na dwie równe części: czarną i białą. Na czarnym tle pojawiła się szara plama: zlepek pikseli minimalnie jaśniejszych niż absolutna czerń rósł z każdą chwilą.
— Zbliża się — potwierdził ktoś inny.
Szum w tle trochę się zmienił: ludzie rozmawiali. Wydawało mi się, że słyszę orthyjską melodię zdań.
— Przygotować się do odskoku! — zakomenderowała stanowczo kolejna osoba.
Szpilołap pierwszy raz odwrócił się od okna i zogniskował na wnętrzu kapsuły. Po ponurym ujęciu płyty napędowej obraz wydał się nagle zaskakująco ostry, wyraźny i kolorowy. W ciasnym wnętrzu znajdowało się kilka osób: niektóre siedziały przy pulpitach przypięte do krzeseł, inne unosiły się w powietrzu, trzymając się uchwytów i przyciskając twarze do okien. Jednym z nich był z całą pewnością Jesry. Na środku kapsuły było widać wysokiego mężczyznę z niezwykłą fryzurą. Kiepsko się prezentował. W nieważkości jego włosy zachowywały się fatalnie. Twarz miał obrzmiałą i zielonkawą; z całą pewnością dręczyły go mdłości. Wydawał się zmęczony i zobojętniały, ale to mógł być wpływ leków na nudności. Imponująca szata gdzieś zniknęła, odsłaniając szczegóły figury, których naprawdę nikt poza jego osobistym lekarzem nie musiał znać. Dwóch ludzi usiłowało go wpasować w dziwaczny strój złożony z sieci rurek wplecionych w rozciągliwy materiał. Próby musiały już trwać jakiś czas, teraz jednak garderobiani zdwoili wysiłki; nawet jeden z gapiów oderwał się od okna i podfrunął im na pomoc. Niebiański Strażnik (nie miałem pewności, że to naprawdę on, ale pomyłka wydawała mi się mało prawdopodobna) otrząsnął się tymczasem na tyle, żeby dać do zrozumienia, że jest urażony. Pogroził szpilołapowi palcem. Jeden z jego asystentów zasłonił obiektyw.
— Prosimy dać Jego Spokojności odrobinę…
— Spokoju? — zatrzeszczał zza kadru głos Jesry’ego.
Padły cierpkie słowa, ale czyjś autorytatywny głos je uciszył i zamiast zwykłej kłótni usłyszeliśmy techniczny spór związany z właściwościami kombinezonu, którym próbowano obudować ciało Niebiańskiego Strażnika. Jeden z ludzi przy pulpitach odczytywał na bieżąco dane na temat zbliżającego się obiektu.
— Za chwilę jako pierwszy człowiek będziesz miał okazję porozmawiać z obcymi — powiedział Jesry. — Jaki masz plan?
Strażnik coś mu odpowiedział, krótko i niewyraźnie. Stał dalej od mikrofonu, źle się czuł i zdążył już wystarczająco dobrze poznać Jesry’ego, żeby wiedzieć, że ta rozmowa nie przyniesie nic dobrego.
Znowu pojawił się w kadrze: garderobiani ubrali go już w rurko-skafander i pomału obudowywali kombinezonem kosmicznym.
— Skąd wiesz, że Geometrzy rozpoznają tę ideę? — zapytał spoza kadru Jesry.
Kolejna przytłumiona, niezobowiązująca odpowiedź Strażnika (chociaż trzeba mu oddać sprawiedliwość: pomocnicy właśnie przymierzali mu hełm).
— Geometrzy? — powtórzyłem.
— Wygląda na to, że tak ich nazwano na konwoksie — odparł Sammann.
— Ja na twoim miejscu miałbym cały czas w pamięci listę podstawowych pytań, na które chciałbym poznać odpowiedzi — mówił tymczasem Jesry. — Na przykład: czy zabezpieczają się przed zakażeniem? To, czy się boją naszych zarazków, czy nie, może być znaczące.
Niebiański Strażnik zbył jego wypowiedź zdawkową sugestią, która jego asystentom wydała się zabawna.
— Oglądałeś kiedyś robaki pod lupą? — nie zrażał się Jesry. — Wiedziałbyś, czego się spodziewać. Wyglądają zupełnie inaczej, niż sądziliśmy, do tego stopnia, że w pierwszej chwili ich widok kompletnie człowieka oszałamia. Ale kiedy opanujesz te pierwsze gwałtowne emocje, możesz się dowiedzieć, jak funkcjonują ich organizmy; w jaki sposób na przykład się poruszają. Policz otwory w ciałach, wypatruj symetrii, szukaj powtarzalności. Może uda ci się stwierdzić, jak często oddychają. To by pozwoliło wyciągnąć pewne wnioski na temat ich metabolizmu.
Jeden z garderobianych przerwał Jesry’emu, upominając go, że pora się pomodlić. Strażnik miał na sobie już kompletny kombinezon, pozostało mu tylko włożyć hełm. Jego głowa — zmieniona nie do poznania w odsuniętych na czoło ciemnych okularach, słuchawkach na uszach i z mikrofonem przy krtani — sterczała z obszernej, sztywnej skorupy. Najlepiej jak umiał uścisnął ręce pomocników; nie było to łatwe w grubych rękawicach. Zamknęli oczy i zaczęli coś mówić unisono, ale przerwał im przytłumiony metaliczny stukot i chrzęst.
— Kontakt! — zawołał ktoś. — Złapali nas manipulatorem.
Szpilołap prześliznął się po członku załogi patrzącym akurat na zegarek, wycelował za okno i przybliżył obraz niezidentyfikowanego obiektu. Był to szkieletowy pojazd kosmiczny, bezzałogowy i pozbawiony hermetycznych segmentów, w których mógłby lecieć któryś z Kuzynów: zwykła kratownica z półtuzinem zrobotyzowanych wysięgników różnej wielkości, zaopatrzona w silniki, reflektory i sterczące we wszystkich możliwych kierunkach talerze anten. Jedno z jej ramion wyciągnęło się i złapało gniazdo anteny na zewnętrznej powłoce kapsuły.
Wydarzenia przyspieszyły biegu. Niebiański Strażnik miał już hełm na głowie, a członkowie załogi przepędzili jego asystentów i majstrowali przy panelu sterowniczym. Pod bąblem hełmu oczy Strażnika poruszały się niespokojnie, reagując na syczenie i skrzypienie uruchamianego kombinezonu. Poruszył ustami i dał znak wyprostowanym kciukiem: system łączności działał bez zarzutu.
Wypchnęli go przez hermetycznie zamykany właz w jednym końcu kapsuły, zatrzasnęli go za nim i przekręcili koło, żeby uszczelnić złącze. Strażnik znalazł się w śluzie.
— Dlaczego idzie sam? — zdziwiłem się.
— Podobno tak sobie zażyczyli Kuzyni… — odparł Sammann. — To znaczy, przepraszam, Geometrzy. Kazali przysłać jedną osobę.
— A my wybraliśmy właśnie jego?! — Nie wierzyłem własnym oczom.
Sammann wzruszył ramionami.
— To przecież część ich strategii, prawda? Gdyby pozwolili nam przysłać całą delegację, moglibyśmy ukryć karty. A tak? Cała planeta wysyła jednego człowieka jako swojego przedstawiciela. Jego wybór jest bardzo znaczący.
— Ja to rozumiem, ale dlaczego…
Przerwał mi jeszcze bardziej przesadnym wzruszeniem ramion.
— Naprawdę spodziewasz się, że wytłumaczę ci przyczyny takich a nie innych decyzji państwa sekularnego?
— W porządku, przepraszam. Zapomnij, że pytałem.
Syk, szczęk i krótkie komunikaty załogi zasygnalizowały otwarcie zewnętrznych wrót śluzy. Zrobotyzowana sonda wyciągnęła nieduże ramię w kierunku kapsuły, poza kadr, a kiedy chwilę później je cofnęła, holowała nim Niebiańskiego Strażnika. Chwytak manipulatora zacisnął się na metalowej klamrze wystającej z zaokrąglonego barku kombinezonu. Geometrzy rozumieli naszą inżynierię i umieli rozpoznać wieszak.
Sonda odłączyła się od kapsuły, wystrzeliła obłoczek gazu i zaczęła się oddalać. Chwilę później uruchomiła mocniejsze silniki i pomknęła w stronę dwudziestościanu. Niebiański Strażnik pomachał do nas.
— Wszystko w porządku — zameldował przez radio.
Zaraz potem jego głos utonął w ostrym, jazgotliwym szumie. Ktoś z załogi ściszył dźwięk.
— Zagłuszają nas — wyjaśnił. — Jego Spokojność jest zdany na siebie.
— Wcale nie — zaoponował jeden z akolitów. — Bóg jest z nim.
Szpilołap przybliżył obraz Strażnika holowanego w kierunku dwudziestościanu. Nawet przy maksymalnym powiększeniu trudno go już było rozpoznać, ale chyba gestykulował, stukał się w hełm i rozkładał bezradnie ręce.
— Wiemy — odezwał się Jesry. — Nie słyszysz nas.
— Martwi mnie jego tętno — powiedział ktoś z załogi. — Stanowczo za wysokie jak na człowieka w jego wieku.
— Odbieracie telemetrię? — zainteresował się Jesry.
— Ledwie, ledwie. Najpierw zagłuszyli głos, teraz rzucili się na pozostałe kanały… O, już. Po wszystkim. Do widzenia.
— Geometrzy to jacyś cholerni militaryści — wtrącił zgoła niepotrzebnie Sammann.
Szpil trwał, okraszony rzadkim komentarzem, do momentu, gdy sonda ze Strażnikiem skurczyli się do maleńkiej grudki szarych pikseli. Potem nastąpiło cięcie i ekran poczerniał. Sammann zatrzymał odtwarzanie.
— W oryginale przez następne cztery godziny praktycznie nic się nie dzieje — powiedział. — Siedzą i czekają. Twój przyjaciel, Jesry, wciąga przydupasów Strażnika w dyskusję filozoficzną i rozkłada ich na łopatki. Potem już nikomu nie chce się rozmawiać. Najciekawsze zdarzenie to wyłączenie zakłócania, które następują mniej więcej po godzinie.
— Serio? I co, można wtedy pogadać ze Strażnikiem?
— Tego nie powiedziałem. Sygnał zakłócający zostaje wyłączony, ale kapsuła nie odbiera żadnych danych z kombinezonu Strażnika. Najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie jest takie, że kombinezon został wyłączony.
— Dlatego, że coś się stało Strażnikowi, czy…
— Przypuszcza się raczej, że Niebiański Strażnik zdjął skafander, ponieważ nie był mu potrzebny. Z tego samego powodu odciął zasilanie.
— To znaczy…
— Że dwudziestościan wypełnia zdatna do oddychania atmosfera. To możliwe. Albo że Strażnik zmarł, zanim do niego dotarł.
— Niebiański Strażnik nie żyje?!
Sammann włączył szpil. Widoczny w rogu ekranu zegar przeskoczył kilka godzin do przodu.
— Nowy sygnał z dwudziestościanu — oznajmił zmęczonym głosem jeden z członków załogi. — Powtarzające się impulsy. Mikrofale. Wysoka moc. Malują nas radarem.
— Tak jakby nie wiedzieli, gdzie jesteśmy! — żachnął się ktoś inny.
— Dość tego gadania! — rozległ się głos, który przyzwyczaiłem się interpretować jako należący do kapitana. — Myślicie, że nas namierzają?
— Chodzi o namierzenie celu — przetłumaczył Sammann. — Jak do wystrzelenia rakiety.
— To jest tego rodzaju sygnał, skoncentrowana wiązka… — odparł podwładny kapitana. — Ale sieje równo, nie namierza nas.
— Płyta napędowa, patrzcie! — zawołał nagle Jesry. — Na środku!
Ekran znowu wypełniło olbrzymie koło wpisane w trójkąt. Operator przybliżył obraz i w środku kadru pojawiła się ciemna plamka. Rosła w oczach, aż zmieniła się w okrągły otwór.
— Odskok! — zarządził kapitan.
— Uwaga, przyspieszenie awaryjne… — rozległ się inny głos. — Trzy, dwa, jeden… Teraz!
Na ekranie zapanował chaos. Ludzie i przedmioty latali we wszystkie strony, dało się słyszeć głośny łoskot, jakieś syczenie; wszystkie nieumocowane obiekty wylądowały na ścianie od strony dwudziestościanu, kiedy kapsuła gwałtownie przyspieszyła w przeciwnym kierunku. Kobieta trzymająca szpilołap naklęła się i nasapała jak wszyscy, ale dość szybko znów wycelowała obiektyw za okno.
— Coś stamtąd wypadło! — obwieścił Jesry.
Operatorka szpilołapu znowu poczęstowała nas długim, rozchwianym zbliżeniem: otwór nie był już ciemny i idealnie okrągły, lecz rozmyty i różowawy. I ta jego różowa część się poruszała. Po chwili oddzieliła się od dwudziestościanu. Została odepchnięta i poszybowała w kosmos. Otwór zamknął się za nią.
— Nie wygląda mi to na atomówkę — zauważył ktoś w kapsule.
— Niedopowiedzenie roku — mruknął Sammann.
— Przybliżmy się.
— Uwaga, przyspieszenie awaryjne. Trzy, dwa, jeden… Teraz!
Zmiana kierunku lotu wywołała kolejne zamieszanie. Znowu musieliśmy chwilę poczekać, aż niezmordowana operatorka wróci do brudnego iluminatora i wyostrzy obraz.
Słychać było, że zaparło jej dech w piersi.
Mnie też.
— Co to jest? — spytał ktoś w tle.
Nie widzieli tego, co widzieliśmy my z operatorką, ponieważ nie patrzyli przez teleobiektyw.
— To on — odparła kobieta ze szpilołapem. — Niebiański Strażnik. — Pominęła jedną niezwykle istotną okoliczność, taką mianowicie, że był nagusieńki. — Wyrzucili Niebiańskiego Strażnika przez śluzę!
Sammann zastopował szpil.
— Chwytliwy cytat, bardzo modny — powiedział. — Nie można jednak nie zauważyć, że to nie jest śluza, tylko dysza do wypluwania bombek atomowych.
Strażnik w dalszym ciągu był malutki i ledwie widoczny, ale zdążył już urosnąć na tyle, że zaczynałem się wewnętrznie przygotowywać na to, co zobaczę.
— Jeśli chcesz, mogę puścić dalej — dodał Sammann bez entuzjazmu. — Ale…
— Nie, dzięki. Dość się naoglądałem krwi jak na jeden dzień. Ale czy ciało nie powinno być rozerwane czy coś w tym guście…
— Trochę było. Kiedy ściągnęli go do kapsuły… Jatka.
— Czyli co? Geometrzy go zgładzili?
— Tego nie wiemy. Mógł umrzeć z przyczyn naturalnych. Podczas sekcji znaleziono rozsadzony tętniak.
— Pewnie nie tylko tętniak!
— Fuj! — mruknęła Cord z przedniego siedzenia.
— To prawda. Tak czy inaczej, trudno stwierdzić, kiedy pękł: przed czy po wyrzuceniu Strażnika w kosmos.
— Czy Geometrzy odezwali się jeszcze potem?
— Nie mamy jak tego sprawdzić. Ten szpil wyciekł, ale poza tym państwo sekularne wprowadziło całkiem skuteczną blokadę informacji.
— A ten szpil? Wszyscy go już widzieli? Cały świat o tym wie?
— Najwyżsi odcięli większość Retikulum, więc mało kto zdążył go obejrzeć. Większość ludzi słyszała co najwyżej plotki.
— To niemal gorsze od faktów.
Opowiedziałem Sammannowi o Sarku.
— Kiedy to się stało? — zapytałem.
— Kiedy przejeżdżaliśmy przez biegun. Dzień później kapsuła wylądowała. Poza Strażnikiem nikomu nic się nie stało. Wojsko ruszyło w stronę biegunów, co zresztą sam widziałeś.
— Widziałem, ale nie rozumiem — przyznałem.
— Podobno dwudziestościan orbituje mniej więcej wzdłuż równika…
— Zgadza się. Można mu się wymknąć, oddalając się dostatecznie daleko od równika na północ lub południe.
— Jak sądzisz, czy wtedy wyjdzie się także z zasięgu jego broni?
— To zależy, jak jest uzbrojony. Mnie jednak zastanawia coś innego. Geometrzy mogliby w dowolnym momencie zmienić orbitę. Przez pierwsze miesiące okrążali przecież Arbre po orbicie biegunowej, pamiętasz?
— Oczywiście, że pamiętam.
— Potem ją zmienili i…
— I co? — zapytał Sammann po chwili, widząc, że umilkłem na dobre.
— Widziałem… Oboje z Alą widzieliśmy wybuchy bomb, które musieli odpalić, żeby zmienić orbitę. „Zmiana płaszczyzny orbity jest bardzo kosztowna”, powiedział Lio. Gdyby chcieli teraz wrócić na orbitę biegunową, żeby móc szachować nasze wojska, musieliby znów odpalić podobną liczbę ładunków jądrowych. — Spojrzałem na niego. — Zabrakło im paliwa.
— To znaczy… bomb?
— Właśnie. Bomby atomowe napędzają statek, ale pojemność magazynu jest ograniczona. Kiedy zapasy bomb się kończą, trzeba…
— Zdobyć nowe.
— Najechać jakąś zaawansowaną cywilizację i złupić jej zasoby materiałów rozszczepialnych. W naszym wypadku znajdują się one…
— W Edharze, Rambalfie i Tredegarhu.
— To właśnie oznaczały promienie laserów, które zaświeciły w noc mojego powołania.
— To była ta sama noc, kiedy fraa Orolo zszedł z Kopca Bly’a — wtrąciła Cord. — I udał się na Ecbę.