Część 3 KWALIFIK

Nuda jest maską, którą przywdziewa frustracja. Gdzież mógłbym się bardziej napawać prawdziwością słów fraa Orola niż w jednej z regulatorskich cel pokutnych? Jakiś sprytny architekt w taki sposób zaprojektował te pomieszczenia, żeby w stosunku do frustracji pełniły taką samą rolę jak soczewka wobec światła. Moja cela nie miała drzwi. Od wolności oddzielał mnie wąski ostrołuk, typowy dla Starej Epoki Matemowej, wbudowany pomiędzy masywne bloki kamienia pokryte gryzmołami poprzednich więźniów. Nie wolno mi było przekroczyć go ani przyjmować gości, dopóki nie odprawię pokuty. Przez łuk wychodziło się na krużganek, w którym stale panował ruch: pomniejsi hierarchowie spieszyli w tę i z powrotem, zajęci swoimi sprawami. Krużganek okalał dziedziniec, którego środek przebijało prezbiterium; mogłem bez przeszkód zajrzeć do wnętrza i obejrzeć kopułę od środka, ale wysoki parapet zasłaniał mi widok w dół, gdzie na skrzyżowaniu naw (dwieście stóp niżej) odprawiano certyfik. Słyszałem jednak muzykę, a patrząc na wprost, widziałem łańcuch poruszany przez moich kompanów przy nakręcaniu zegara i rozkołysane sznury prowadzące do dzwonów, na których Tulia i jej towarzyszki wygrywały zmiany.

Z drugiej strony celi rozpościerał się ciekawszy widok: tutaj w matemowy ostrołuk wprawiono okno wychodzące na łąkę. Ono również służyło nasileniu frustracji i (w konsekwencji) wzmożeniu nudy, ponieważ gdybym tylko chciał, mógłbym przez cały dzień obserwować swoich braci i siostry chodzących swobodnie po terenie koncentu i (jak zakładałem) dyskutujących o niezwykle interesujących sprawach — albo przynajmniej opowiadających sobie zabawne historie. Zewnętrzny chodnik okalający siedzibę Protektora przesłaniał mi większość nieba, ale widziałem je bez przeszkód do wysokości około dwudziestu stopni nad horyzontem. Okno wychodziło w przybliżeniu na Bramę Stulecia; przytykając twarz do szyby, daleko z prawej strony widziałem także Bramę Dekady. Kiedy po Dziesiątej Nocy wzeszło słońce, mogłem wysłuchać nabożeństwa na zakończenie apertu. Wyglądając przez łuk wejściowy, widziałem, jak poruszają się łańcuchy uruchamiające zawory, a kiedy przeszedłem do okna, mogłem podziwiać, jak srebrna niteczka wody płynie akweduktem do Bramy Dekady, której skrzydła z chrzęstem się zamykają. Extramuros zebrała się tylko garstka gapiów. Przez chwilę zadręczałem się myślą, że Cord stoi wśród nich, sama jak palec, i czeka, żebym w ostatniej chwili wybiegł i przytulił ją na pożegnanie, ale gdy tylko brama się zatrzasnęła, wszystkie takie pomysły wywietrzały mi z głowy. Patrzyłem, jak deklaranci zwijają namiot i składają stoły. Zjadłem kawałek chleba i wypiłem mleko, przyniesione mi przez służbę suur Trestanas.

I zająłem się Księgą.

Biorąc pod uwagę, że jedynym celem jej istnienia było karanie czytelników, im mniej o niej powiem, tym lepiej. Czytanie jej, kopiowanie i uczenie się na pamięć było wyrafinowaną torturą.

W koncencie — jak w każdym ludzkim osiedlu — nie brakowało żmudnych i niewdzięcznych obowiązków: ktoś musiał plewić chwasty, grzebać się w ściekach, obierać ziemniaki, zarzynać zwierzęta. W społeczeństwie doskonałym robilibyśmy wszystko na zmianę; w praktyce podziałem pracy rządził określony kodeks postępowania, za którego złamanie Regulatorka przydzielała najpaskudniejsze zajęcia. Ten system sprawdzał się całkiem nieźle. Kiedy człowiekowi przyszło przepychać zatkaną latrynę, bo wcześniej za dużo wypił w refektarzu, miał zepsuty dzień — ale fakty były bezlitosne: latryny były nam potrzebne, czasem się zapychały, a wtedy jakiś fraa lub jakaś suur musieli je wyczyścić, bo przecież nie mogliśmy wezwać hydraulika z extramuros. Z takiej kary można więc było od biedy czerpać satysfakcję, bo nie ulegało wątpliwości, że jest potrzebna.

Za to Księga nie miała za grosz sensu — i dlatego uchodziła za najgorszą, najbardziej przerażającą formę pokuty. Zawierała dwanaście rozdziałów, ułożonych w podobny sposób jak skala używana do mierzenia siły trzęsień ziemi, czyli w porządku wykładniczym: na przykład rozdział szósty był dziesięć razy gorszy od piątego i tak dalej. Pierwszy rozdział to była kaszka z mleczkiem; na studiowanie go skazywano nieposłuszne dzieciaki, którym zajmowało to zwykle nie więcej niż godzinę albo dwie. Rozdział drugi groził całą dobą odsiadki, chociaż szanujący się awanturnik powinien się z nim uwinąć w ciągu dnia i noc mieć wolną. Pięć rozdziałów oznaczało kilka tygodni wyjętych z życiorysu. Od każdego wyroku skazującego na rozdział szósty i dalsze przysługiwało odwołanie do Prymasa, a następnie do Inkwizycji. Pełne dwanaście rozdziałów oznaczało dożywocie w odosobnieniu. Przez trzy tysiące sześćset dziewięćdziesiąt lat tylko trzech deklarantów przeczytało całą Księgę. Wszyscy trzej przypłacili to nieuleczalnym obłędem.

Począwszy od szóstego rozdziału, kara mogła trwać całe lata i wielu wolało odejść z koncentu niż się jej poddać. Ci, którzy zostali, po wyroku stawali się inni: wyciszeni, zgaszeni, jakby się skurczyli. Może to się wydać niewiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę, że kara polegała po prostu na przepisaniu wskazanych rozdziałów, nauczeniu się ich na pamięć, a następnie odpowiedzeniu na pytania zadawane przez grono hierarchów. Kłopot w tym, że zawartość Księgi uzupełniano i doskonalono na przestrzeni dziejów w taki sposób, aby była kompletnie nielogiczna, otumaniająca i pozbawiona sensu. Na początku lektury było to oczywiste, w miarę pokonywania kolejnych rozdziałów efekt ten uzyskiwano w coraz subtelniejszy sposób. Księga była jak labirynt bez wyjścia, jak równanie, które po tygodniach mitręgi redukuje się do postaci 2 = 3. Rozdział pierwszy miał jedną stronę i zawierał wierszyki dla dzieci, przetykane wymyślonymi słowami, prawie się rymującymi — ale tylko prawie. W rozdziale czwartym pięć bitych stron zajmowały kolejne cyfry liczby pi. Później nie było już w Księdze żadnej przypadkowości, ponieważ nauczenie się na pamięć naprawdę przypadkowej treści nie jest niczym trudnym, wystarczy znać parę sztuczek — a każdy, kto przebrnął przez czwarty rozdział, miał te sztuczki w małym palcu. Znacznie więcej kłopotów sprawiały teksty, które wydawały się w miarę sensowne, ale takimi nie były; cechowała je pewna wewnętrzna logika, rozmywająca się gdzieś po drodze. W świecie matemowym takie opracowania same od czasu do czasu wypływały, a przecież nie każdy ich autor mógł uchodzić za saunta. Ich twórców upokarzano i odrzucano, a same teksty padały łupem Inkwizycji. Jeżeli okazały się wystarczająco okropne, inkwizytorzy szlifowali je, dopracowywali i włączali do nowych wydań Księgi. Chcąc zasłużyć na wypuszczenie z celi, należało sobie przyswoić zalecone rozdziały równie gruntownie, jak student mechaniki kwantowej opanowuje teorię grup. Największą karą była świadomość, że cały włożony w studiowanie Księgi wysiłek idzie na podtruwanie organizmu intelektualnym jadem, który sączy się w głąb mózgu. Trudno sobie wyobrazić podobne upokorzenie. Po dwóch tygodniach spędzonych nad rozdziałem piątym doskonale rozumiałem, że skazaniec odsiadujący karę na przykład dziewięciu rozdziałów nie miał prawa zachować pełni władz umysłowych.

Dość jednak o Księdze. Zadawałem sobie inne pytanie, ciekawsze: dlaczego się tu znalazłem? Wyglądało na to, że suur Trestanas chciała mnie usunąć ze społeczności do czasu, aż inkwizytorzy sobie pójdą. Trzy rozdziały by nie wystarczyły; cztery może tak, ale na wszelki wypadek zadała mi pięć, gdybym okazał się jednym z tych szczęściarzy, którzy mają dryg do zapamiętywania cyfr.

Codziennie rano budził mnie poranny ryt, w którym brała udział tylko garstka deklarantów, największych miłośników wszelkich uroczystości. Wstawałem, ściągałem zawój z siennika (jedynego sprzętu w całej celi) i ubierałem się. Sikałem do dziury w podłodze, myłem się w kamiennej misie z zimną wodą, jadłem chleb, piłem mleko, wystawiałem puste naczynia obok drzwi, siadałem na posadzce i układałem na sienniku Księgę, pióro, butelkę atramentu i kilka arkuszy. Sfery używałem jako podpórki pod łokieć. Pracowałem trzy godziny, a potem aż do certyfiku znajdowałem sobie inne zajęcie, żeby odświeżyć umysł. Przez cały czas, kiedy Lio, Jesry i Arsibalt nakręcali zegar, robiłem pompki, przysiady i wypady. Na skutek mojej nieobecności zespół pracował ciężej i moi towarzysze nabierali sił; nie chciałem pozostać w tyle.

Musieli się jakoś wywiedzieć, w której celi siedzę, bo po certyfiku przychodzili zjeść drugie śniadanie na łące pod moim oknem. Nie ważyli się spojrzeć w moją stronę ani mi pomachać (Trestanas pewnie cały czas czyhała na taki błąd), ale zawsze zaczynali posiłek od spełnienia toastu piwem. Rozumiałem, o co chodzi.

Atramentu i arkuszy miałem pod dostatkiem, więc zabrałem się do spisywania relacji, którą w tej chwili czytacie. Zaczęła mnie prześladować myśl o tym, że wydarzenia ostatnich kilku tygodni przenika jakiś wspólny wątek, na razie uchodzący mojej uwagi, ale złożyłem to na karb zmian w moim umyśle wywołanych samotnością i obcowaniem z Księgą.

Któregoś dnia, mniej więcej dwa tygodnie po rozpoczęciu pokuty, moją poranną rutynę zburzyły niecodzienne dźwięki dzwonów. Przez wejściowy ostrołuk widziałem pęk sznurów biegnący z balkonu dzwonniczek do karylionu. Przeszedłem na drugą stronę siennika i stanąłem plecami do okna, aby swobodnie obserwować ruchy sznurów. Wszyscy deklaranci powinni umieć rozszyfrować zmiany, ale ja nigdy nie byłem w tym najlepszy: dźwięki mi się zlewały, nie potrafiłem wyłowić w nich żadnego porządku i z doświadczenia wiedziałem, że do dekodowania zmian bardziej przydadzą mi się oczy niż uszy. Śledziłem ruchy sznurów, obserwowałem ich współzależności i po minucie czy dwóch bez niczyjej pomocy rozpoznałem wezwanie na kwalifik. Ktoś z mojego rocznika miał zostać przyjęty do zakonu.

Od wydzwonienia zmian do rozpoczęcia rytu upłynęło pół godziny, a dopiero po dalszej półgodzinie (wypełnionej śpiewami) usłyszałem, jak Statho wypowiada imię Jesry’ego. Następnie został odśpiewany Kantyk Przygarnięcia; głosy były mocne i pełne energii, ale harmonia trochę szwankowała, po czym poznałem, że o Jesry’ego upomnieli się edharczycy. Przez cały ten czas nie bardzo mogłem się skoncentrować na Księdze, a i potem niewiele zrobiłem, zanim przyszła pora certyfiku.

Następnego dnia znowu usłyszałem te same zmiany: dwie osoby dołączyły do edharczyków, jedna — Ala — do Nowego Kręgu. Nie była to żadna niespodzianka, zawsze obstawialiśmy, że w przyszłości Ala zostanie hierarchą, ale nie wiedzieć czemu ta wiadomość nie dawała mi spokoju i długo nie mogłem zasnąć. Czułem się tak, jakby odfrunęła do jakiegoś odległego koncernu i już nigdy jej nie spotkam, nigdy się z nią nie pokłócę, nigdy nie będę się z nią ścigał w rozwiązywaniu problemów teorycznych — co było niedorzeczne, bo przecież zostawała w Edharze i mieliśmy się codziennie spotykać na kolacji w refektarzu. Jakaś cząstka mojego mózgu uparła się jednak, aby decyzję Ali postrzegać w kategoriach osobistej straty, i za karę nie dawała mi zasnąć.

Ze sposobu, w jaki odcyfrowałem zmiany z ruchu sznurów, płynęła dla mnie pewna nauka. Opisując wydarzenia z ubiegłych tygodni (nadal dręczony przeczuciem, że coś mi umyka), dotarłem właśnie do mojej rozmowy z fraa Orolem w gwiezdnym kręgu i jego przyciszonej konwersacji z suur Trestanas, do której doszło chwilę później przy kracie. Pisząc o tym, wyjrzałem przez okno, wypatrując miejsca, w którym się wtedy spotkaliśmy — i stwierdziłem, że krata jest zamknięta, chociaż przecież był dzień. Ze swojej celi widziałem także kratę centenarystów: ona również była opuszczona. Z każdym upływającym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że gwiezdny krąg został całkowicie odcięty od reszty koncentu i że nastąpiło to właśnie wtedy, w ósmym dniu apertu, kiedy Klucznik zatrzasnął kratę za plecami moimi i Orola. To właśnie zamknięcie gwiezdnego kręgu (wydarzenie bez precedensu w dziejach Koncentu Saunta Edhara) musiało się stać tematem sporu Orola z Trestanas.

Czy naprawdę trzeba bardzo wysilać wyobraźnię, żeby zacząć podejrzewać, że kiedy dwa dni później w koncencie zjawili się inkwizytorzy, ich wizyta nie była dziełem przypadku? Nasz gwiezdny krąg znajdował się pod tym samym niebem co wszystkie inne na świecie. Jeżeli nasz został zamknięty (czyżby na niebie znajdowało się coś, czego nie powinniśmy oglądać?), inne musiał spotkać podobny los. Polecenie rozeszło się po Retikulum w ósmym dniu apertu; itowie przekazali je suur Trestanas. Dokładnie w tym samym czasie Varax i Onali wyruszyli w podróż do „odległej pustelni saunta Edhara”.

Wytłumaczenie brzmiało sensownie, ale nie przybliżało mnie do odpowiedzi na najważniejsze dręczące mnie pytanie: po co w ogóle zamykać gwiezdny krąg? Był to naprawdę ostatni zakątek koncentu, którym na co dzień interesowali się hierarchowie. Mieli dbać o przestrzeganie Dyscypliny i w tym celu usiłowali nie dopuścić do sytuacji, w której wieści ze świata sekularnego mogłyby wpływać na życie deklarantów. Tymczasem informacje pochodzące z gwiezdnego kręgu były z natury ponadczasowe i nierzadko pochodziły sprzed miliardów lat. Zresztą nawet wydarzenia, postrzegane przez nas jako współczesne, sprowadzały się do burz piaskowych na jakiejś skalistej planecie albo fluktuacji wirów na gazowym olbrzymie. Co takiego można było dostrzec z gwiezdnego kręgu, co można by uznać za informację sekularną?

Niczym fraa, który obudziwszy się w swojej celi przed świtem, czuje dym i wie, że ogień musiał się tlić i narastać przez długie godziny, spędzone przez niego w słodkim zapomnieniu, czułem nie tylko niepokój, ale także wstyd z powodu swojej opieszałości.

Fakt, że prawie codziennie odprawiano kwalifik, wcale mi nie pomagał. Od mniej więcej roku czułem, że nie nadążam za innymi fidami, że wyprzedzają mnie w teoryce i kosmografii. Całkiem poważnie myślałem o przystąpieniu do jakiegoś nie-edharskiego zakonu i zostaniu hierarchą, po czym dość niespodziewanie (niedługo przed tym, jak Trestanas skazała mnie na karę Księgi) postanowiłem jednak zawalczyć o miejsce wśród edharczyków i poświęcić się zgłębianiu tajników Hylaejskiego Świata Teorycznego. A zamiast tego utknąłem w celi, zmuszony czytać bzdury, i dawałem się jeszcze bardziej wyprzedzić konkurentom, którzy pomału zapełniali wolne miejsca w edharskiej kapitule. Nie było oficjalnego limitu przyjęć, ale gdyby edharczycy przyjęli więcej niż dziesięciu, dwunastu nowych deklarantów, inne zgromadzenia by ucierpiały i zrobiłoby się nieprzyjemnie. Kiedy trzydzieści lat temu przystępował do nich Orolo, przyjęli łącznie czternaście osób — i ludzie do dziś o tym rozprawiali.

Pewnego popołudnia, tuż po certyfiku, rozdzwoniły się dzwony. Spodziewałem się usłyszeć kolejne wezwanie na kwalifik — do tej pory pięcioro moich przyjaciół dołączyło do edharczyków, troje do Nowego Kręgu i jeden do Zreformowanych Faanów Starych — ale w głębi serca coś mi podpowiadało, że tak brzmiących zmian jeszcze nie słyszałem.

Znowu odłożyłem pióro (nie pierwszy raz żałowałem, że pokuta nie przytrafiła mi się w jakimś mniej interesującym okresie) i usiadłem w miejscu, z którego widziałem sznury. Po kilkuminutowej obserwacji wiedziałem już na pewno, że karylion nie zapowiada kwalifiku. Coś ścisnęło mnie w piersi na myśl o tym, że szykuje się peanatema, ale zanim na dobre rozeznałem się w zmianach, skończyły się. Następne pół godziny przesiedziałem więc w bezruchu, słuchając, jak nawy się zapełniają. Zebrał się tłum: deklaranci ze wszystkich matemów przerwali swoje zajęcia i spotkali się w tumie. I wszyscy mówili jednocześnie. Nic nie rozumiałem, ale w tonie ich głosów wyczuwałem ogólne podniecenie i wyczekiwanie na jakieś niecodzienne wydarzenie. Mimo trawiącego mnie lęku zdołałem sobie wytłumaczyć, że na pewno nie będzie to peanatema: gdyby deklaranci wiedzieli, że mają być świadkami odrzucenia, nie rozprawialiby z takim ożywieniem.

Rozpoczęło się nabożeństwo. Bez muzyki. Słyszałem, jak Prymas wypowiada znajome starorthyjskie frazy (oficjalne wezwanie dla wszystkich mieszkańców koncentu), po czym przechodzi na noworthyjski i odczytuje formułę, która musiała powstać w początkach Rekonstrukcji. Na zakończenie podniósł głos, tak że usłyszałem wyraźnie:

— Voco fraa Paphlagon z kapituły centenarystów z Zakonu Saunta Edhara.

A zatem voco. Byłem świadkiem tego rytu zaledwie po raz trzeci, przy czym dwa poprzednie odprawiano, kiedy miałem około dziesięciu lat.

Kiedy ja oswajałem się z tą myślą, z głębi prezbiterium dobiegło mnie najpierw zbiorowe westchnienie, a potem głęboki jęk. Westchnienie wyrwało się z piersi większości deklarantów, jęk zaś wydali setnicy, którzy na zawsze tracili jednego z braci.

W następnej chwili zrobiłem coś szalonego — ale wiedziałem, że ujdzie mi to płazem: wyszedłem z celi. Przeszedłem przez krużganek i spojrzałem ponad balustradą w dół.

W prezbiterium było tylko troje ludzi: Statho w fioletowych szatach oraz Varax i Onali, których rozpoznałem po nakryciach głowy. Poza tym w tumie — w oddzielonych ekranami nawach — zapanował taki tumult, że ryt musiał zostać przerwany.

Zamierzałem tylko rzucić okiem, zorientować się w sytuacji i wracać do celi. Ale nie poraził mnie piorun. Nie zabrzmiał alarm. Na górze nikogo nie było! Nic dziwnego, uświadomiłem sobie poniewczasie: dzwony wybiły przecież voco, a wtedy w tumie zbierali się dosłownie wszyscy. Nie mogło być inaczej, bo nikt nie wiedział, czyje imię zostanie wyczytane.

Właśnie, skoro już o tym mowa… Ja chyba też powinienem być na dole! Voco na pewno jest jedną z tych wyjątkowych okazji, kiedy nawet skazańcy mają prawo opuścić celę. Dlaczego w takim razie nikt od Regulatorki po mnie nie przyszedł? Na pewno przez zwykłe niedopatrzenie; nie mieli pewnie ustalonych procedur na takie okazje. Zresztą ja nie rozpoznałem zmian, więc i oni mogli nie zorientować się, że biorą udział w voco, dopóki ryt się nie rozpoczął — a wtedy było już za późno, żeby po mnie biec. Musieli tkwić na dole do końca…

Właśnie. Musieli tkwić na dole do końca.

Ja zaś miałem swobodę ruchu, przynajmniej przez krótki czas — bylebym przed powrotem Regulatorki i jej ludzi wrócił do celi. I tak będę miał kłopoty, ponieważ opuściłem voco, więc może już lepiej narazić się czymś, o czym będzie się mówić w refektarzu przez następne pięćdziesiąt lat?

Ćwiczenia, które uprawiałem w trosce o swoją formę, miały mi się teraz opłacić. Przeskakując po trzy stopnie, wbiegłem po schodach, prowadzących przez dziedziniec kwatery Protektora do dolnej części chronotchłani. Tu musiałem zwolnić, żeby nie hałasować na metalowych schodkach, ale miałem przynajmniej widok na dół i mogłem bez przeszkód śledzić rozwój wydarzeń. Nie zauważyłem żadnej zmiany, ale z głębi prezbiterium płynęły nowe dźwięki: to setnicy śpiewali odchodzącemu bratu hymn żałobno-pożegnalny. Długo się rozkręcali, bo nikt nie znał hymnu na pamięć i musieli sięgnąć do rzadko używanych psałterzy, znaleźć stosowny fragment i wciągnąć się w pięciogłosową harmonię pieśni. Zanim głosy zaczęły współbrzmieć jak należy i hymn nabrał kształtów, znalazłem się już w połowie drogi do gwiezdnego kręgu: wgramoliłem się za tarcze zegara, starając się zachować zimną krew i naśladować ruchy Lio, żeby nie plątać się w zawoju. Hymn przyprawiał mnie o gęsią skórkę; niósł większy ładunek emocjonalny niż pieśni, które śpiewaliśmy na pogrzebach. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, kim jest fraa Paphlagon, jak wygląda i czym się zajmuje — ale śpiewacy go znali i siła ich muzyki polegała także na tym, że udzielały mi się ich uczucia. Biorąc zaś pod uwagę, że obaj z fraa Paphlagonem zapuszczaliśmy się — w pewnym sensie — na nieznane terytorium, może nawet czułem się trochę podobnie jak on?

Tuż nad głową miałem w tej chwili podłogę gwiezdnego kręgu: znalazłem się pod samą kopułą przykrywającą praesidium i podpierającą wszystko, co zbudowano na górze. Przebijało ją kilka wałów napędzających teleskopy. Wokół największego z nich wiły się spiralne schody. Wbiegłem po nich i położyłem dłoń na klamce drzwi. Jeszcze raz zerknąłem w dół, żeby sprawdzić, jak przebiega ryt. Otworzyły się drzwi w ekranie oddzielającym prezbiterium od nawy centenarystów, a kiedy fraa Paphlagon przez nie przeszedł, zamknęły się za jego plecami.

W tej samej chwili ja otworzyłem drzwi gwiezdnego kręgu — i aż się skuliłem, oślepiony powodzią dziennego światła. Na pewno ktoś to zauważy!

Spokojnie, upomniałem się w duchu. W prezbiterium były tylko cztery osoby, które mogły zwrócić na to uwagę, a wszystkie spojrzenia i tak spoczywały na fraa Paphlagonie.

Ostatni raz spojrzałem w dół i nagle dostrzegłem lukę w swoim rozumowaniu. Wszystkie oczy były zwrócone na Paphlagona — oprócz oczu samego Paphlagona! On akurat w tym momencie postanowił zadrzeć głowę i spojrzeć do góry. Właściwie czemu nie? Oglądał to ostatni raz. Na jego miejscu zachowałbym się tak samo.

Z tej odległości nie widziałem wyrazu jego twarzy, ale on z pewnością zobaczył snop światła wpadający przez uchylone drzwi. Zamarł, jakby się zamyślił, a potem opuścił głowę i przeniósł wzrok na Statha.

— Ja, fraa Paphlagon, odpowiadam na wezwanie — powiedział.

Był to pierwszy wers litanii, która miała potrwać następną minutę, może dwie.

Wymknąłem się do gwiezdnego kręgu i bezszelestnie zamknąłem za sobą drzwi.

Spodziewałem się zobaczyć na przyrządach warstewkę kurzu i ptasich odchodów; kiedy krąg był otwarty, fidowie Orola poświęcali sporo czasu na czyszczenie i polerowanie instrumentów. Ale wcale nie było tak źle, jak się obawiałem. Ktoś musiał dbać o sprzęt.

Wszedłem do laboratorium przez potrójne drzwi odcinające dopływ światła do wnętrza i zabrałem stamtąd tabliczkę fotomnemoniczną, wyczyszczoną i zapakowaną w ochronną koszulkę.

Jaki obraz powinienem na niej zarejestrować? Nie miałem pojęcia, co hierarchowie próbują ukryć przed naszym wzrokiem, nie wiedziałem więc, w którą stronę wycelować teleskop.

No, niezupełnie. Miałem pewne wyobrażenie o tym, czego mogę się spodziewać: ogromnej asteroidy pędzącej nam na spotkanie. Nie przychodziło mi do głowy nic innego, co usprawiedliwiałoby objęcie gwiezdnego kręgu kwarantanną, ale też niewiele mi to pomogło. Nie zarejestruję obrazu pędzącego przez kosmos kawałka skały, jeżeli nie skieruję Mithry i Mylaksa wprost na niego, tego zaś nie mogłem zrobić, nie znając dokładnych parametrów jego orbity. Nie mówiąc już o tym, że samo manipulowanie ogromnym teleskopem zwróciłoby w obecnej sytuacji powszechną uwagę.

Był jednak przyrząd, którego nie musiałem w żaden sposób naprowadzać: nieruchome Oko Clesthyry. Ledwie sobie o nim przypomniałem, puściłem się truchtem w stronę Pinakla.

Wspinając się po kręconych schodach, miałem aż nadto czasu na rozważenie wszelkich potencjalnych przyczyn niepowodzenia mojego planu. Prawdą było, że Oko Clesthyry widzi pół wszechświata, od horyzontu po horyzont. Oglądane przez nie pozornie nieruchome gwiazdy zakreślały łuki na tabliczkach mnemonicznych, ponieważ Arbre obracała się wokół osi. Szybko poruszające się obiekty kreśliły linie proste, ale ślad nawet dużej asteroidy byłby bardzo blady i niezbyt długi.

Zanim dotarłem na szczyt Pinakla, odsunąłem od siebie te wątpliwości. Nie miałem innego narzędzia niż Oko Clesthyry, musiałem po prostu spróbować. Później zanalizuję wyniki i zobaczymy.

Pod obiektywem znajdowała się szczelina, do której przyniesiona przeze mnie tabliczka idealnie pasowała. Złamałem pieczęć na ochronnej koszulce, wsunąłem palce do środka, podłożyłem je pod nieprzezroczysty spód tabliczki i ją wyjąłem. Wiatr wyrwał mi koszulkę z ręki i przylepił do ściany, na tyle wysoko, że nie mogłem jej dosięgnąć. Tabliczka była okrągła i jednolicie gładka, jak szklana płytka do szlifowania zwierciadeł teleskopu, tylko ciemniejsza, jakby odlana z obsydianu. Włączyłem funkcję zapisu. Najgłębsza warstwa tabliczki przybrała barwę słońca, czyli głównego w tej chwili źródła światła. Dopóki żaden obiektyw ani zwierciadło nie porządkowały padającego na nią światła, tabliczka nie była w stanie uformować i zarejestrować żadnego obrazu — ani bladego zimowego słońca na południowym niebie, ani wysokich lodowatych chmur na południu, ani mojej twarzy.

To się jednak miało za chwilę zmienić, dlatego zanim przeszedłem do następnego etapu, naciągnąłem zawój na głowę i uformowałem go w wydłużony tunel przed twarzą. Gdyby to zabezpieczenie naprawdę okazało się konieczne — czyli gdyby tabliczka miała kiedyś trafić w ręce Regulatorki — prawdopodobnie i tak odkryto by moją tożsamość, ale skoro już zamierzałem dopuścić się zabronionego czynu, czułem się zobowiązany zrobić to jak należy.

Wsunąłem tabliczkę w szczelinę pod Okiem, pchnąłem ją do oporu i zamknąłem klapkę zabezpieczającą przed kurzem. Od tego momentu miała rejestrować wszystko, co znajdzie się w polu widzenia rybiego oka, nie wyłączając mojej umykającej postaci w zawoju, dopóki się nie zapełni, co przy jej obecnych ustawieniach powinno potrwać około dwóch miesięcy.

Po tym czasie powinienem po nią wrócić — ale to już był drobiazg, którym nie zamierzałem się w tej chwili przejmować.

Kiedy pogrążony w takich myślach schodziłem z Pinakla, coś dużego, szybkiego i głośno terkoczącego zamajaczyło mi na tle skalnego gniazda milenarystów. Śmiertelnie mnie przeraziło. Znajdowało się w odległości tysiąca stóp ode mnie, ale zaskoczyło mnie jak niespodziewanie wymierzony policzek. Śledząc wzrokiem ruch nieznanego obiektu, straciłem równowagę i musiałem przykucnąć, żeby nie spaść z pozbawionych poręczy schodów. Był to aeroplan z zainstalowanymi na skrzydłach obrotowymi silnikami, które pozwalały mu się zmienić w dwuwirnikowy helikopter. Zbliżając się, obniżył lot po łuku, jakby kierował się na tum, i wszedł w stromy ślizg, mający go zaprowadzić na plac przed Bramą Dzienną. Nie widziałem jej z miejsca, w którym się zatrzymałem, wstałem więc ostrożnie, zbiegłem do stóp Pinakla i puściłem się biegiem na drugą stronę gwiezdnego kręgu. Kiedy dotarło do mnie, że za chwilę rzucę się z dachu praesidium w dół, na co nie miałem już ochoty, dałem po hamulcach, wykręciłem w stronę jednego z megalitów i zaparłem się o niego rękami, przyjmując na nie impet zderzenia. Wyjrzawszy zza rogu megalitu, zdążyłem jeszcze dostrzec aeroplan lądujący na placu. Wirniki miał obrócone ku górze. Podmuch powietrza kreślił wzory na powierzchni stawu i rozchlapywał strugi wody z fontann.

Chwilę później dwie postaci w fioletowych szatach wyszły przez Bramę Dzienną: Varax i Onali zdjęli kapelusze, żeby wzbudzony śmigłami pęd powietrza nie zrobił tego za nich. Dwa kroki za nimi szedł fraa Paphlagon, mocno pochylony, łapiąc garściami nieposłuszny zawój, który groził mu obnażeniem całego ciała. Inkwizytorzy zatrzymali się przy drzwiach aeroplanu, podali Paphlagonowi ręce i pomogli mu wgramolić się do środka, po czym sami wcisnęli się za nim. Jakiś mechanizm automatycznie zamknął właz, wirniki przyspieszyły i aeroplan zaczął się odrywać od ziemi, a kiedy pilot otworzył przepustnice do oporu, w mgnieniu oka wyskoczył na pięćdziesiąt stóp w górę. Skrzydła się przechyliły, aeroplan zaczął się rozpędzać w poziomie, wzleciał ponad staw i nad miastem wykręcił na zachód.

Był to chyba najbardziej odjazdowy widok w moim życiu. Zacząłem już snuć plany opowiedzenia o tym chłopakom w refektarzu.

I wtedy sobie przypomniałem, że jestem zbiegłym więźniem.

Zanim dotarłem do chronotchłani, voco dawno się skończyło. Z dołu nadal niósł się gwar głosów, stawał się jednak coraz cichszy, gdyż nawy szybko pustoszały. Większość deklarantów wychodziła z tumu, ale niektórzy wchodzili po schodach w narożnych wieżach i wracali do swoich obowiązków w kwaterach Protektora i Regulatorki. Popędziłem więc na złamanie karku, hałasując niemiłosiernie, ale kiedy znalazłem się niżej, musiałem zwolnić kroku i zachować ostrożność, mimo obaw, że najszybsi wspinacze z dołu mnie uprzedzą.

Pierwsi zjawili się na górze dwaj młodzi hierarchowie podlegający Protektorowi; chcieli jak najszybciej wdrapać się na galerię, licząc na to, że zdążą jeszcze zobaczyć oddalający się aeroplan. Dotarłem na dziedziniec Protektora (od góry) na chwilę przed tym, zanim oni dobiegli z dołu, i zacząłem się rozglądać za kryjówką w krużganku. Cała ta kondygnacja tumu była wręcz zawalona przedmiotami, które tylko Protektor mógł uznać za ozdoby — czyli głównie popiersiami i posągami nieżyjących bohaterów. Najpaskudniejsza ze wszystkich była odlana z brązu figura Amnectrusa, Protektora z czasów Trzeciej Łupieży. Przedstawiono go w naturalnej wielkości pozie, w jakiej spędził ostatnie dwadzieścia godzin życia: klęczącego przy otworze strzelniczym i patrzącego przez lunetę długiego karabinu. Protektor był z brązu, ale broń i otaczające go morze łusek były prawdziwymi relikwiami. Stał na autentycznym sarkofagu Amnectrusa.

Schowałem się za nim. Dwaj szybkobiegacze minęli mnie pędem, kierując się ku zachodniej galeryjce. Kiedy przebiegli tuż obok, odczekałem jeszcze chwilę i rzuciłem się w stronę schodów prowadzących do apartamentów Regulatorki — okrężną drogą, żeby nie napatoczyć się na dalszych sprinterów. Przypadłem do ziemi za niską ścianą okalającą krużganek, podniosłem się ostrożnie i na czworakach okrążyłem część dziedzińca, aż dotarłem do swojej celi. Nigdy nie myślałem, że tak się ucieszę na jej widok.

Pozostał jeszcze tylko jeden mały problem: ociekałem potem, dyszałem jak zgoniony koń, serce łomotało mi jak wirniki aeroplanu, miałem otarcia na rękach i kolanach i cały dygotałem z nerwów i wyczerpania. Na to jednak nic już nie mogłem poradzić. Czystymi arkuszami otarłem pot z twarzy, otuliłem się zawojem najszczelniej jak się dało i przysiadłem na sferze przy oknie, plecami do drzwi, jakbym podziwiał widoki. Pozostało mi jeszcze tylko uspokoić oddech i czekać, aż ktoś od Regulatorki do mnie zajrzy.

— Fraa Erasmas?

Odwróciłem się: to była suur Trestanas, również trochę zaczerwiona po wspinaczce.

Weszła do celi. Od Dziesiątej Nocy nie rozmawialiśmy, ale teraz wydała mi się dziwnie zwyczajna i ludzka, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, którzy umówili się na pogawędkę.

— Mhm? — mruknąłem. Wolałem nie mówić nic więcej; bałem się, że mój głos dziwnie zabrzmi.

— Wiesz, co się stało?

— Trochę trudno powiedzieć, jak człowiek siedzi zamknięty w celi. Ale brzmiało to jak voco.

— Bo to było voco. A ty powinieneś był być na dole, w tumie.

Udałem sparaliżowanego grozą — co wcale nie było takie trudne, biorąc pod uwagę mój stan. Może zresztą Trestanas chciała wywołać właśnie taki efekt i tym łatwiej dała się nabrać. W każdym razie odczekała chwilę, żeby dodatkowo mnie pognębić, zanim oznajmiła:

— Tym razem nie rzucę w ciebie Księgą, chociaż dopuściłeś się poważnego wykroczenia.

Musiałabyś mi zadać rozdział szósty, pomyślałem. Ale wtedy mógłbym się odwołać, a ty wolałabyś nie bronić swojej decyzji.

— Dziękuję, suur Trestanas. To mało prawdopodobne, ale gdyby zdarzyło się tak, że następne voco wypadnie jeszcze podczas mojej tu obecności, mam zejść na dół?

— Owszem. Obejrzysz go zza ekranu Prymasa, po czym bezzwłocznie wrócisz tutaj.

— Chyba że to moje imię zostanie wywołane.

Nie miała ochoty na żarty, więc moja uwaga tylko ją zmieszała. A zmieszanie ją rozdrażniło.

— Jak ci idzie rozdział piąty? — zapytała.

— Za tydzień lub dwa powinienem być gotowy do egzaminu.

Zacząłem się zastanawiać, jak mam przez ten czas wykraść tabliczkę z Oka Clesthyry.

Suur Trestanas prawie, prawie się do mnie uśmiechnęła, zanim wyszła. Może miało to coś wspólnego z faktem, że inkwizytorzy sobie poszli, a wraz z nimi ulotniły się nieznane mi motywy, które kazały jej rzucić we mnie Księgą. Tak czy inaczej, odniosłem wrażenie, że w sensie praktycznym moja pokuta dobiegła końca i zamknięcie jej jest już czystą formalnością. Z tym większym zapałem zabrałem się do studiowania Księgi i do wieczora poczyniłem w rozdziale piątym większe postępy niż przez cały poprzedni tydzień.

Następnego dnia znowu ogłoszono kwalifik: dwóch z nas przystąpiło do edharczyków i dwóch do Nowego Kręgu. Zreformowani Faanowie Starzy jak zwykle musieli się obejść smakiem.

Jednym z fidów wybranych do Nowego Kręgu był Lio. Zaskoczyło mnie to do tego stopnia, że przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy na pewno dobrze usłyszałem imię. Lio był dla mnie oczywistym kandydatem na Protektora; sposób, w jaki rozprawił się ze slogami w Dziesiątą Noc, z pewnością zrobił ogromne wrażenie na Delrakhonesie. Zatrudnienie u Protektora oznaczało funkcję hierarchy, a tę z jakiegoś powodu tradycyjnie łączono z Nowym Kręgiem. Skąd zatem moje zdziwienie? Stąd, że (jak uświadomiłem sobie, leżąc nocą na sienniku i gapiąc się w sufit) należeliśmy do jednego zespołu i od tak dawna razem obsługiwaliśmy certyfiki, że po prostu się do niego przyzwyczaiłem i zakładałem, że razem z Jesrym i Arsibaltem zawsze już będziemy razem. Wydawało mi się również, że moi towarzysze podzielają moje poglądy i nadzieje. Ale emocje się zmieniają i zaczynałem rozumieć, że odkąd trafiłem do celi, zmiany te przybrały na intensywności.

Dwa dni później Arsibalt dołączył do Zreformowanych Faanów Starych i tylko ślepemu trafowi zawdzięczam fakt, że nikt w prezbiterium nie usłyszał mojego zdumionego wrzasku:

— Co takiego?!

Mogłem się przewracać na sienniku z boku na bok do białego rana, ale żadna iluminacja by mi tego nie wytłumaczyła. Zreformowani Faanowie Starzy byli na wymarciu, i to od zawsze, od początku istnienia zakonu.

Musiałem jak najszybciej wyrwać się z celi. Zarzuciłem codzienne ćwiczenia, przestałem pisać dziennik i skoncentrowałem się wyłącznie na rozdziale piątym. Zanim dałem znać, że jestem gotowy do egzaminu, łącznie jedenastu fidów trafiło do Zakonu Saunta Edhara, dziewięciu do Nowego Kręgu i sześciu do Zreformowanych Faanów Starych. Moje możliwości wyboru — o ile jeszcze jakieś mi pozostały — kurczyły się z godziny na godzinę. W chwilach szczególnego przygnębienia zastanawiałem się, czy kara Księgi nie była ze strony suur Trestanas zabiegiem werbunkowym, sposobem skazania mnie na jakiś nie-edharski zakon i zepchnięcia na ścieżkę, która zaprowadziłaby mnie do kompleksu Prymasa, gdzie jako pomniejszy hierarcha zawsze już byłbym czyimś podwładnym. Zwyczajni fraa i suur podlegali tylko i wyłącznie Dyscyplinie, a hierarchowie tworzyli piętrową strukturę władzy — taka była cena, jaką płacili za posiadane wpływy.

Następnego dnia przystąpiłem do egzaminu — po kwalifiku, w którym kolejny fid przeszedł do Nowego Kręgu, a trzech innych do faanów; dwóch z tej trójki Arsibalt wcześniej nazwał „zmiotkami”, trzeci zaś był nieprzeciętnie bystry. Z mojego rocznika zostałem tylko ja i jeszcze jedna osoba. Nie notowałem imion przyjętych, więc pewnie dawno bym się pogubił w rachubach, gdyby nie fakt, że tą drugą osobą była Tulia.

W liczącej trzech egzaminatorów komisji nie było suur Trestanas. W pierwszej chwili ucieszyłem się z tego, ale zaraz potem odczułem irytację. Właśnie zmarnowałem miesiąc życia na zadaną przez nią pokutę i zaprzepaściłem szansę na wstąpienie do Zakonu Świętego Edhara, a jej nawet nie chciało się przyjść.

Zaczęli od podchwytliwych pytań na temat rozdziału drugiego, licząc na to, że przekartkowałem go pospiesznie w pierwszym dniu kary i zdążyłem wszystko zapomnieć. Ja jednak spodziewałem się takiego wybiegu z ich strony i poprzedniego dnia w kilka godzin powtórzyłem sobie pierwsze trzy rozdziały.

Kiedy wyrecytowałem cyfry pi od sto dwudziestej siódmej do dwieście osiemdziesiątej trzeciej, stracili resztki zapału. Na rozdział piąty poświęcili zaledwie dwie godziny, czyli potraktowali mnie niezwykle pobłażliwie. Z powodu kwalifiku cały rozkład dnia był opóźniony, a że zbliżało się zimowe przesilenie i wcześnie robiło się ciemno, miało się wrażenie, że jest jeszcze później niż w rzeczywistości. Słyszałem, jak egzaminatorom burczy w brzuchach. Komisji przewodniczył fraa Spelikon, hierarcha w siódmej dekadzie życia, pominięty przy wyborze Regulatora na rzecz suur Trestanas. W ostatniej chwili doszedł chyba do wniosku, że nie dość mnie wymęczyli, i próbował walczyć. Wystarczyło jednak, że krótko i konkretnie odpowiedziałem na pierwsze z jego pytań; postawa i ton głosu pozostałej dwójki nie pozostawiały wątpliwości: egzamin dobiegł końca. Spelikon wziął do ręki leżące przed nim na stole okulary, przytrzymał je na wysokości nosa i z wiekowego arkusza odczytał formułę stwierdzającą zakończenie pokuty. Byłem wolny.

Mimo odczuwalnie późnej pory, do kolacji została jeszcze godzina. Zapytałem, czy mogę wrócić do celi po notatki, i Spelikon wystawił mi przepustkę, która pozwalała mi zostać na dziedzińcu apartamentów Regulatorki aż do pory kolacji.

Podziękowałem i wyszedłem na dziedziniec, okazując przepustkę napotkanym po drodze hierarchom. Przez czas, jakiego potrzebowałem na dotarcie do celi i wygrzebanie wciśniętego pod siennik dziennika, w mojej głowie dojrzała idea, o istnieniu której nie miałem pojęcia jeszcze pół minuty wcześniej, żegnając się z egzaminatorami. Bez reszty zawładnęła moim umysłem.

Może to dobry moment, żeby zakraść się do gwiezdnego kręgu i zabrać tabliczkę?

Oczywiście zdrowy rozsądek zwyciężył. Zawinąłem dziennik w luźny koniec zawoju i wyszedłem z celi — miałem nadzieję, że raz na zawsze. Pięćdziesiąt kroków po krużganku zaprowadziło mnie na południowo-zachodni skraj tarasu, gdzie zaczynały się schody w dół, do wieży dziesiętników. Przemierzali je nieliczni fraa i suur, szykując się do zmiany warty na dziedzińcu Protektora. Przepuściłem jednego z nich, idącego na górę. Osłonił twarz połą zawoju i nie patrzył, gdzie idzie, ale poznałem go po stopach, zanim odrzucił kaptur i odsłonił świeżo wygoloną głowę. To był Lio.

Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, że żaden nie wiedział, od czego zacząć, i przez chwilę obaj wydawaliśmy jakieś nieartykułowane dźwięki. Co chyba wyszło nam na dobre, bo na dziedzińcu Regulatorki wolałem nic nie mówić.

— Pójdę z tobą — zaproponowałem w końcu i zrównałem krok z Lio.

— Musisz pogadać z Tulią — wymruczał, kiedy weszliśmy na schody. — I z Orolem. Ze wszystkimi musisz pogadać.

— A ty co, idziesz do nowej roboty?

— Delrakhones wysłał mnie na staż. Zaraz, a ty dokąd?

— Do gwiezdnego kręgu.

— Ale… — Lio złapał mnie za rękę. — Przecież za to mogą cię odrzucić, durniu!

— To, co robię, jest ważniejsze niż możliwość odrzucenia — odparłem trochę głupio, ale miałem buntowniczy nastrój i nie myślałem za wiele. — Później ci to wyjaśnię.

Zepchnąłem Lio z wewnętrznego chodnika, zbyt zatłoczonego, żeby wygodnie się nim szło, i pociągnąłem go w stronę skraju dziedzińca, jakbyśmy zamierzali wyjść na galeryjkę. Po drodze musieliśmy pokonać wąskie, łukowate przejście. Lio puścił mnie przodem. Wśliznąłem się przed niego — i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że odwracam się doń plecami. Zanim ta myśl dotarła do mojego mózgu, Lio wykręcił mi rękę i miałem wybór: poruszyć się i przez następne dwa miesiące nosić rękę na temblaku albo się nie ruszać. Znieruchomiałem.

Ale językiem mogłem ruszać swobodnie.

— Miło cię znowu widzieć, ostogłowy. Najpierw pakujesz mnie w kłopoty, a teraz to.

— Sam się wpakowałeś w kłopoty. Ja tylko pilnuję, żeby się to nie powtórzyło.

— Tak się to załatwia w Nowym Kręgu?

— Nie powinieneś wypowiadać się o wynikach kwalifików, bo nie masz pojęcia, co się dzieje.

— Puść mnie, z łaski swojej. Zajrzę do gwiezdnego kręgu, a potem pójdę prościutko do refektarza i nadrobię zaległości.

— Patrz.

Okręcił mnie w miejscu, tak że spojrzałem wstecz na drogę, którą przyszliśmy. Na schodach panowała cisza; trochę się bałem, że zostaliśmy zauważeni, ale po chwili minął nas zmierzający do góry pochód ubranych na czarno postaci w cylindrach. Zniknęli w chronotchłani nad naszymi głowami i zaczęli się wspinać po żelaznych stopniach.

— No tak… — mruknąłem. — Nic dziwnego, że na górze jest tak czysto.

— Byłeś na górze?! — Lio był tak poruszony, że w bolesny sposób zacisnął chwyt na moim ramieniu.

— Puść! Obiecuję, że już tam nie pójdę.

Lio puścił moją rękę, a ja powoli, z namaszczeniem ułożyłem ją w znośniejszej pozycji, zanim na niego spojrzałem.

— Co tam zobaczyłeś? — zainteresował się.

— Na razie nic, ale chciałbym wyciągnąć stamtąd pewną tabliczkę fotomnemoniczną, która może, chociaż nie musi, dać nam jakąś wskazówkę.

To mu dało do myślenia.

— Nie będzie łatwo.

— To obietnica, Lio?

— Spostrzeżenie.

— Czy itowie odwiedzają gwiezdny krąg w jakimś regularnym rytmie?

Lio już otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć, ale rozmyślił się i zrobił cwaną minę.

— Nie powiem. — Coś jeszcze przyszło mu do głowy. — Posłuchaj, jestem spóźniony.

— A od kiedy to się tym przejmujesz?

— Wiele się zmieniło. Muszę iść. Pogadamy później, dobrze?

— Lio!

Obejrzał się na mnie.

— Co?

— Kim był fraa Paphlagon?

— Nauczycielem Orola. Połowa wiedzy Orola pochodzi od niego.

— A druga połowa?

Ale Lio już zniknął. Jeszcze przez minutę słuchałem kroków itów i zastanawiałem się, czy sprawdzają tabliczki w teleskopach. I rozmyślałem o tym, skąd wziąć przebranie ity.

Nagle zaburczało mi w brzuchu i automatycznie ruszyłem do refektarza, jakby mój żołądek miał bezpośrednie połączenie ze stopami.


* * *

Minęło dziesięć lat i dwa miesiące, odkąd ostatnio oglądałem ruchome obrazy, ale doskonale zapamiętałem typową scenę z takich produkcji: astronauta wchodzi do baru w porcie kosmicznym (albo kowboj do przykurzonego saloonu) i na chwilę robi się cicho jak makiem zasiał. Tak to właśnie wyglądało, kiedy wszedłem do refektarza.

Przyszedłem przed czasem, co było błędem, ponieważ nie miałem wpływu na to, z kim będę siedział przy stole. Kilku edharczyków również zjawiło się wcześniej, ale pozaklepywali sobie miejsca i spuszczali wzrok, kiedy próbowałem patrzeć im w oczy. Stanąłem w kolejce za dwoma edharskimi kosmografami, którzy natychmiast odwrócili się do mnie plecami i z udawanym zaangażowaniem wdali się w pokazową dyskusję na temat jakiegoś nowego dowodu znalezionego w dziesięcioletnim zbiorze książek i periodyków, jaki z okazji apertu zrzucono na progu biblioteki.

W ten wieczór dyżur w kuchni pełnili członkowie Zreformowanych Faanów Starych. Arsibalt dorzucił mi dodatkową łychę gulaszu i uścisnął rękę; było to pierwsze serdeczne powitanie, z jakim się spotkałem. Umówiliśmy się, że porozmawiamy później. Wyglądał na szczęśliwego.

Postanowiłem usiąść przy pustym stole i zobaczyć, co się stanie. Już po chwili zaczęli się wokół mnie tłoczyć fraa i suur z Nowego Kręgu, rzucając dowcipne uwagi na temat mojego pobytu w celi.

Po kwadransie w refektarzu zjawił się fraa Corlandin, niosąc na rękach coś starego, ciemnego i kruchego, jak zmumifikowane dziecko. Postawił to coś na stole, odwinął opakowanie i odsłonił stary antałek z winem.

— Od naszej kapituły dla ciebie, fraa Erasmasie — powiedział zamiast powitania. — Ten, kto odcierpiał nadzwyczajną karę, zasługuje na nadzwyczajny trunek. Wino nie zwróci ci straconych tygodni, ale pomoże zapomnieć o Księdze!

Corlandin sprytnie to rozegrał, za co byłem mu wdzięczny. Biorąc pod uwagę jego romans z suur Trestanas (który, jak zakładałem, trwał), moment powitania mógł wypaść nader niezręcznie. Wino było zarówno miłym akcentem powitalnym, jak i sposobem obejścia tej niezręczności. Zaniepokoiłem się jednak, gdy Corlandin zaczął wyciągać korek. Czyżby chciał tym winem uczcić przyjęcie mnie do zakonu?

— Chcemy tylko opić twoją świeżo odzyskaną wolność — zastrzegł się, jakby czytał mi w myślach. — Nie zamierzamy ci jej ograniczać.

Ktoś inny przyniósł drewnianą skrzyneczkę zawierającą komplet małych srebrnych kieliszków z godłem Nowego Kręgu. Dwoje deklarantów wyjmowało je po kolei z wykładanych aksamitem zagłębień i polerowało rąbkami zawojów. Corlandin zajął się korkiem: kruchym tworem z gliny i wosku pszczelego, który trudno było usunąć, nie łamiąc go i nie zanieczyszczając wina. Samo przyglądanie się fraa Corlandinowi sprawiało, że poczułem więź z czasem, gdy koncenty były lepsze, zamożniejsze, lepiej wyposażone i — chociaż to nie miało za grosz sensu — w jakimś sensie starsze niż obecnie.

Antałek bez wątpienia wykonano z vrońskiego dębu, co oznaczało, że wino zostało w innym koncencie wyprodukowane z soku bibliotecznych winogron i zlane do beczki, a dopiero potem trafiło do nas na leżakowanie.

Przed Drugą Łupieżą deklaranci z Koncentu Dolnego Vrone uzyskali zmodyfikowaną sekwencję winorośli bibliotecznej: w jądrze każdej jej komórki znajdował się kod genetyczny nie tylko tej jednej odmiany, ale wszystkich naturalnie występujących szczepów winogron, o jakich kiedykolwiek słyszano w Dolnym Vrone — a jeśli jego mieszkańcy o jakimś nie słyszeli, to najwidoczniej nie był wart uwagi. Co więcej, jądro zawierało także wycinki sekwencji genetycznych tysięcy rozmaitych jagód, owoców, kwiatów i ziół — tak dobrane, żeby po aktywacji przez biochemiczny system komunikacji komórki produkowały aromatyczne cząsteczki. Każde jądro stało się archiwum (pojemniejszym niż Wielka Biblioteka Bazyjska) zawierającym kod genetyczny większości naturalnie występujących molekuł, które mogły oddziaływać na ludzki zmysł węchu.

Żadna roślina nie mogła wyrazić w pojedynkę wszystkich tych genów na raz; nie mogła być setką odmian jednocześnie. Dlatego „decydowała”, które geny wykorzysta — czyli jaką odmianą się stanie i które aromaty zapożyczy — w oparciu o niewiarygodnie mętny i skomplikowany proces informacyjno-decyzyjny, który vrońscy deklaranci ręcznie zapisali w jej proteinach. Winorośl biblioteczna uwzględniała wszystkie, nawet najbardziej subtelne niuanse nasłonecznienia, składu gleby, pogody i wiatru; żaden zabieg plantatora i żadne zaniedbanie z jego strony nie przechodziły niezauważone i nie pozostawały bez wpływu na ostateczny smak soku. Słynęła ze zdolności do krzyżowania szyków tym spośród hodowców, którzy w swojej arogancji sądzili, że zdołają zmusić ją do tego, żeby dwa lata z rzędu owocowała tą samą odmianą. Jedyni ludzie, którzy naprawdę ją rozumieli, zostali postawieni pod murem i rozstrzelani podczas Drugiej Łupieży. Nowocześni plantatorzy często woleli trzymać się starych, sprawdzonych, bezpiecznych odmian, a zawieranie bliższej znajomości z winoroślą biblioteczną pozostawiono fanatykom w rodzaju fraa Orola, traktującym to zajęcie jak swoje powołanie. Oczywiście w Sauncie Edharze wcale się winogronom nie podobało, tym bardziej że nie odreagowały jeszcze wypadku sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to poprzednik Orola niewłaściwie przyciął krzewy i zatruł glebę zakodowanymi w feromonach bolesnymi wspomnieniami. Winogrona rosły od tej pory małe, blade i gorzkie, do produkowanego z nich wina trzeba się było długo przyzwyczajać, a o sprzedawaniu go nawet nie marzyliśmy.

Bardziej nam się poszczęściło z drewnem. Kiedy vrońskich deklarantów pochłaniały prace nad sekwencją winorośli bibliotecznej, ich fraa i suur zamieszkujący sąsiedni matem, Las Górnego Vrone, położony kilka mil głębiej w dolinie, w podobny sposób zmagali się z drzewami, których drewno tradycyjnie służyło do wyrobu beczek. Komórki vrońskiego dębu (nadal na wpół żywe, mimo że drzewo dawno zostało ścięte, pocięte na klepki i ściśnięte obręczami) nieustannie wysysały i badały molekuły zamkniętego w antałku wina: niektóre uwalniały z powrotem, inne wypychały na zewnątrz, tworząc z nich aromatyczne wykwity i skorupy. To drewno było tak samo wyczulone na warunki przechowywania, jak biblioteczna winorośl na pogodę i skład gleby; właściciel, który źle traktował beczki i nie zapewniał im ulubionych przez nie warunków, stwierdzał po jakimś czasie, że ociekają przesączonymi na zewnątrz pożądanymi żywicami, cukrami i taninami, a w środku został mu płyn nadający się co najwyżej do mycia podłóg. Vroński dąb miał podobne upodobania jak człowiek — lubił umiarkowaną temperaturę i wilgotność, a dodatkowo był wrażliwy na drgania. Beczułki zachowywały się trochę jak instrumenty muzyczne: wpadały w wibracje od dźwięku ludzkiego głosu. Dlatego wino przechowywane w salach prób chóru smakowało inaczej niż to zgromadzone w jadalni. Klimat w Sauncie Edharze sprzyjał vrońskim dębom; co więcej, nasz koncent słynął z doskonałych technik leżakowania wina. Beczułki dobrze się czuły w naszym refektarzu i tumie i sympatycznie reagowały na nasze śpiewy i rozmowy. Koncenty, które miały mniej szczęścia, przysyłały swoje wino do nas, żeby tu leżakowało, dzięki czemu zbieraliśmy całkiem spore ilości naprawdę przyzwoitego trunku. Nie powinniśmy byli go wypijać, ale zdarzało nam się troszkę oszukiwać.

Corlandinowi udało się bezpiecznie wyłuskać korek i przelać wino do kwarcowej kolby laboratoryjnej, z której polewał do kieliszków. Pierwszy podał mnie, ale wiedziałem, że nie powinienem od razu pić. Odczekałem, aż każdy przy stole dostanie swoją porcję. Ostatni był fraa Corlandin. Podniósł kieliszek, spojrzał mi w oczy i powiedział:

— Za fraa Erasmasa i jego odzyskaną wolność: oby długo trwała, oby on umiał się nią cieszyć i oby mądrze ją wykorzystał.

Szczęknęły kieliszki. Ten kawałek o „mądrym wykorzystaniu” niezbyt mi się podobał, ale spełniłem toast.

Wino smakowało rewelacyjnie; jakby człowiek pił swoją ulubioną książkę. Wszyscy wstali do toastu i dopiero kiedy z powrotem zasiedli przy stole, mogłem ogarnąć wzrokiem resztę refektarza. Fraa i suur przy niektórych stolikach obserwowali nas i wznosili kufle, przy innych nie zwracali na nas uwagi, pogrążeni w rozmowach. Na obrzeżach sali stali ci, z którymi najbardziej chciałem porozmawiać: Orolo, Jesry, Tulia i Haligastreme.

Kolacja się przeciągnęła i trudno byłoby ją nazwać skromną. Cały czas ktoś dolewał mi wina. Czułem, że znalazłem się pod troskliwą opieką.

— Niech go ktoś zaniesie na siennik — usłyszałem w pewnym momencie. — Ma dość.

Ktoś złapał mnie pod pachy i pomógł mi wstać. Dałem się wyprowadzić do klauzury. Dopiero tam strząsnąłem z siebie eskortę.

Dzięki temu, że sporo czasu spędziłem w tumie, dobrze wiedziałem, których fragmentów koncentu nie widać z okien Regulatorki. Kilka razy obszedłem klauzurę, żeby trochę rozjaśniło mi się w głowie, po czym wyszedłem do ogrodu i siadłem na niewidocznej z góry ławce.

— Jesteś już istotą świadomą czy powinnam poczekać do rana? — usłyszałem.

Odwróciłem się: obok mnie stała Tulia. Wydaje mi się, że musiała mnie obudzić.

— Proszę. — Poklepałem ławkę obok siebie.

Tulia usiadła, ale niezbyt blisko. Przysiadła na podkulonym udzie, bokiem, patrząc prosto na mnie.

— Cieszę się, że już wyszedłeś — powiedziała. — Dużo się tu dzieje.

— Słyszałem. Da się to streścić w paru zdaniach?

— Orolo… Dzieje się z nim coś dziwnego. Nikt nie wie co.

— Jak to co? Zamknęli mu gwiezdny krąg! Co tu więcej trzeba wiedzieć?!

— To jasne — przytaknęła, nieco zirytowana tonem mojego głosu. — Sęk w tym, że nie wiadomo dlaczego. Orolo chyba coś wie, ale nie chce powiedzieć.

— Rozumiem. Przepraszam.

— Zamknięcie kręgu wpłynęło na kwalifik. Niektórzy z fidów, którzy mieli przystąpić do edharczyków, poszli do innych zakonów.

— To też zauważyłem. Ale dlaczego? Gdzie tu logika?

— Nie jestem pewna, czy należy się w tym doszukiwać logiki. Przed apertem wszyscy fidowie dokładnie wiedzieli, czego chcą, a potem mnóstwo rzeczy wydarzyło się jednocześnie: inkwizytorzy, twoja pokuta, zamknięcie gwiezdnego kręgu, powołanie fraa Paphlagona… Trochę to ludźmi wstrząsnęło. Przemyśleli różne rzeczy.

— W jakim sensie?

— Politycznym. Podjęli decyzje, które w innych okolicznościach nie przyszłyby im do głowy. Z pewnością cała ta sytuacja podważyła sens przystępowania do edharczyków.

— Dlatego że mają w tej chwili niewielkie wpływy polityczne?

— Nie tylko w tej chwili. Kiedy fidowie zobaczyli, co ci się przytrafiło, dotarło do nich, że nie powinni tak zupełnie lekceważyć tego aspektu koncentu.

— Już rozumiem… Taki Arsibalt na przykład, idąc do Zreformowanych Faanów Starych, którzy koniecznie chcieli go mieć u siebie…

— Może się u nich wybić, i to szybko.

— Przy kolacji serwował główne danie — przypomniałem. Ten zaszczyt był zwykle zastrzeżony dla starszych fraa.

— Mógłby zostać pewuerem. Albo hierarchą. Może nawet Prymasem. Wtedy mógłby walczyć z idiotyzmami, których się ostatnio namnożyło.

— Czyli ci, którzy ostatecznie trafili do edharczyków…

— To najlepsi z najlepszych.

— Jak Jesry.

— Otóż to.

— Będziemy was osłaniać, edharczycy, chronić w polityce, żebyście mogli swobodnie zająć się tym, co robicie najlepiej — powiedziałem.

— No… mniej więcej. Ale… kogo masz na myśli, mówiąc „my” i „wy”?

— Wszystko zmierza do tego, żebyś ty jutro poszła do Edhara, a ja do Nowego Kręgu.

— Tego właśnie wszyscy się spodziewają. Ale tak się nie stanie.

— Jak to? Trzymasz dla mnie miejsce wśród edharczyków?

— Można tak powiedzieć.

— Nie wierzę, że aż tak bardzo im na mnie zależy.

— I słusznie.

— Jak to?!

— Gdyby zorganizowali tajne głosowanie, wcale nie jest pewne, że wygrałbyś ze mną. Przykro mi, Ras; taka jest prawda. Zwłaszcza wiele suur jest po mojej stronie.

— Dlaczego oboje do nich nie dołączymy?

— To niemożliwe. Nie znam szczegółów, ale Corlandin i Haligastreme podobno się dogadali. Klamka zapadła.

— Ale jeżeli edharczycy nie chcą mnie przyjąć, to po co ta cała dyskusja? Widziałaś tę beczułkę, którą sprezentował mi Nowy Krąg? Zależy im na mnie jak diabli. Co stoi na przeszkodzie, żebym ja do nich przystał, a ty wtuliła się w stęsknione ramiona suur z edharskiej kapituły?

— Orolo jest temu przeciwny. Chce cię mieć w swoim zespole.

Tak mnie to poruszyło, że omal się nie rozpłakałem. Tym bardziej, że wino cały czas szumiało mi w głowie. Długo milczałem.

— Orolo też nie wszystko wie — powiedziałem w końcu.

— O czym ty mówisz?

Rozejrzałem się. Klauzura była za mała i zbyt cicha jak na mój gust.

— Przejdźmy się.

Nie odezwałem się ponownie, dopóki nie znaleźliśmy się na drugim brzegu rzeki, w cieniu oświetlonego księżycowym blaskiem muru. Dopiero wtedy powiedziałem Tulii, co zrobiłem podczas voco.

— To ci dopiero! — stwierdziła po dłuższej chwili. — No, ale przynajmniej jedno jest jasne.

— Niby co?

— Musisz iść do edharczyków.

— Po pierwsze, Tulio, wiecie o tym tylko ty i Lio. Po drugie, prawdopodobnie i tak nie uda mi się zabrać stamtąd tej tabliczki. Po trzecie wreszcie, wątpię, żeby zawierała jakieś użyteczne informacje.

— Detale! — prychnęła. — Zapominasz o najważniejszym. Twoje zachowanie dowodzi, że Orolo ma rację. Powinieneś znaleźć się w jego zespole.

— A ty? Do czyjego zespołu należysz?

Nie spodobało jej się to pytanie. Musiałem zadać je drugi raz.

— To, co stało się w Dziesiątą Noc, już się nie odstanie. Wszyscy podjęliśmy decyzje, których jeszcze możemy pożałować.

— Czy to jest w jakiejś mierze moja wina?

— A kogo to obchodzi?

— Mnie. Żałuję, że nie mogłem wyjść wtedy z celi i odradzić wam niektórych pomysłów.

— Nie podoba mi się twój sposób myślenia. Zachowujesz się tak, jakbyśmy wykorzystali twoją krótką nieobecność i błyskawicznie dorośli, a ty zostałeś dzieckiem.

Zamurowało mnie. Stanąłem w miejscu. Tulia zrobiła jeszcze kilka kroków, zanim się do mnie odwróciła.

— Czy to jest w jakiejś mierze moja wina? — zapytała, przedrzeźniając mnie. — Kogo to obchodzi? Było, minęło. Koniec.

— Obchodzi mnie to, bo może mieć wpływ na postrzeganie mnie przez edharczyków…

— Przestań się tak tym przejmować. Albo przynajmniej tyle o tym nie mów.

— Jak chcesz. Przepraszam, po prostu zawsze miałem cię za osobę, z którą można o takich rzeczach pogadać…

— I myślisz, że do końca życia chcę pozostać taką osobą? Powiernikiem całego koncentu?

— Najwyraźniej nie chcesz.

— No właśnie. Skończmy tę rozmowę. Idź do Haligastreme, ja poszukam Corlandina; powiemy im, że jutro wstępujemy do ich zakonów.

— Dobrze.

Z udawaną nonszalancją wzruszyłem ramionami i zawróciłem w kierunku mostu. Tulia dogoniła mnie i dalej poszliśmy razem. Nie odzywałem się. Zaprzątała mnie perspektywa wstąpienia do zakonu, który mnie nie chce i którego wielu członków może mieć do mnie pretensje, że zająłem miejsce przeznaczone dla Tulii.

Jakaś cząstka mnie miała ochotę ją znienawidzić za tę bezwzględność, lecz z satysfakcją muszę przyznać, że zanim dotarliśmy do końca mostu, ten głos umilkł (w przyszłości miał się jeszcze czasem odzywać, ale starałem się go wtedy ignorować). Byłem śmiertelnie przerażony, że w takich okolicznościach dołączę do Zakonu Edhara, ale wiedziałem, że najlepiej zrobię, prąc naprzód, bez wspierania się na ramieniu Tulii (czy kogokolwiek innego); czułem się trochę podobnie jak przy przeprowadzaniu dowodu teorycznego, kiedy człowiek wie, że jest na właściwym tropie, i wszystko inne przestaje się liczyć. Promyk piękna, o którym wspomniał Orolo, sięgał ku mnie poprzez mrok. Mogłem podążyć za nim jak po wygodnej drodze.

— Chcesz porozmawiać z Orolem? — zapytał fraa Haligastreme, kiedy podzieliłem się z nim radosną nowiną.

Nie zdziwił się, nie podskakiwał z radości… Był zmęczony. Jeden rzut oka na jego twarz, widoczną w blasku świec w Starym Kapitularzu, pozwolił mi stwierdzić, że ostatnie tygodnie wiele go kosztowały.

Rozważyłem jego propozycję. Rozmowa z Orolem wydawała się oczywistym posunięciem, a ja nawet nie próbowałem się z nim spotkać. Po rozmowie z Tulią niespecjalnie miałem ochotę zarywać noc po to, żeby opowiadać ludziom o swoich uczuciach.

— Gdzie jest?

— Powinien być na łące, z Jesrym. Prowadzą obserwacje gołym okiem.

— W takim razie nie będę im przeszkadzał.

Miałem wrażenie, że Haligastreme czerpie siłę z moich słów.

Ten fid nareszcie zachowuje się jak na chłopaka w jego wieku przystało.

Tulia uważa, że Orolo chce, żebym trafił… tutaj — dodałem.

Powiodłem wzrokiem po Starym Kapitularzu, mieszczącym się w rozszerzeniu okalającego klauzurę krużganka. Rzadko z niego korzystano, tylko czasem odbywały się tu uroczystości — ale nie przestał być sercem obejmującego cały świat zakonu. To tutaj saunt Edhar opracował podwaliny swojej teoryki.

— Ma rację — odparł Haligastreme.

— W takim razie i ja chcę tu zostać, nawet jeśli przyjęcie z waszej strony będzie… letnie.

— Może tak to wygląda z twojego punktu widzenia, ale możesz mi wierzyć, to dla twojego dobra.

— Nie jestem przekonany.

— Niech ci będzie. — Haligastreme trochę się zirytował. — Może są i tacy, którzy mają swoje powody, żeby cię tu nie chcieć. Ale sam określiłeś przyjęcie jako letnie, a nie chłodne czy wrogie. Miałem na myśli tylko tych „letnich”.

— Jesteś jednym z nich?

— Tak. Nas, letnich, martwi tylko jedno…

— Czy nadążę za resztą.

— Otóż to.

— Nawet jeśli nie, zawsze możecie mnie zapytać o którąś tam cyfrę pi.

Haligastreme wyświadczył mi tę uprzejmość, że parsknął śmiechem.

— Wiem, że was to niepokoi — ciągnąłem. — Ale was nie zawiodę. Jestem to winien Arsibaltowi, Lio i Tulii.

— Jak to?

— Poświęcili się, żeby w przyszłości koncent mógł lepiej funkcjonować. Może dzięki nim nowe pokolenie hierarchów będzie lepsze od tego, które nam się trafiło. I może ci nowi dadzą edharczykom pracować w spokoju.

— Chyba że samo bycie hierarchą zmienia człowieka.

Загрузка...