Część 2 APERT

Ita: (1) U schyłku Epoki Praksis: skrótowiec (w związku z tym w starszych tekstach zapisywany czasem ITA), którego dokładne pochodzenie poszło w zapomnienie w okresie Zwiastunów i Straszliwych Wypadków, wraz z utratą niedbale przechowywanych informacji. Większość uczonych jest zgodna, że pierwsze dwie litery pochodzą od słów Information Technology, pyerdu stosowanego pod koniec Epoki Praksis na określenie urządzeń syntaktycznych. Pochodzenie trzeciej litery pozostaje kwestią sporną; według różnych hipotez może ona oznaczać autorytet, alians, archiwum, agregację, amalgamat, analityka, agencję lub asystenta. Naturalnie każda z tych możliwości inaczej tłumaczy rolę itów w okresie przed Rekonstrukcją; każda też ma swoich zwolenników i przeciwników w suwinach. (2) We wczesnym noworthyjskim (do czasów Drugiej Łupieży): referat w koncencie zajmujący się praksis urządzeń syntaktycznych. (3) W późnym noworthyjskim: wyklęta kasta rzemieślnicza, tolerowana w trzydziestu siedmiu koncentach zbudowanych wokół Wielkich Zegarów, które stanowią zaprzeczenie reform Drugiej Łupieży, ponieważ ich mechanizmy oparto na podzespołach wykorzystujących urządzenia syntaktyczne. Itowie żyją w ścisłej separacji od deklarantów i są odpowiedzialni za obsługę i konserwację tych podzespołów.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


W ostatnią noc 3689 roku śniło mi się, że coś trapi fraa Orola. Wszyscy to widzieli, ale pod żadnym pozorem nie chcieli o tym otwarcie rozmawiać. Była to więc tajemnica — lecz tajemnica znana każdemu: planety zbaczały z trajektorii i zegar zaczynał się mylić. Jednym z elementów zegara było bowiem planetarium: mechaniczny model Układu Słonecznego ilustrujący wzajemne ułożenie planet i wielu ich księżyców. Znajdowało się w narteksie, pomiędzy Bramą Dzienną i północną nawą. Przez trzydzieści cztery stulecia spisywało się bez zarzutu, po czym nagle się rozjechało. Marmurowe, kryształowe, stalowe i lazurytowe kule przedstawiające planety znalazły się w takich pozycjach, które nijak nie pasowały do tego, co fraa Orolo obserwował nawet przez najmniejsze ze swoich teleskopów. We śnie nie było o tym mowy, ja jednak wyczuwałem instynktownie, że problem ma coś wspólnego z itami, ponieważ planetarium należało do urządzeń napędzanych mechanizmami, którymi opiekowali się w sklepionym lochu pod tumem.

Chodziły słuchy, że mechanizm planetarium ma również wpływ na rytm pracy głównego zegara. Jeżeli itowie nie skorygują nawarstwiającego się odchylenia, wkrótce stanie się ono oczywiste dla wszystkich, kiedy na przykład dzwony rozdzwonią się o innej porze niż w południe, a Brama Dzienna otworzy się przed świtem — lub po nim.

W normalnym wszechświecie błędy w pracy zegara stałyby się widoczne znacznie później niż brak synchronizacji pomiędzy planetarium i prawdziwymi ciałami niebieskimi, ale w świecie rządzonym logiką snu jedno i drugie wydarzyło się równocześnie. Kiedy więc zastanawiałem się, co dręczy fraa Orola, widziałem, jak planetarium błędnie podaje aktualną fazę księżyca, a miastowi o północy wchodzą do koncentu przez Bramę Dzienną. Nie wiedzieć czemu, żaden z tych problemów nie martwił mnie tak bardzo, jak dźwięki dobiegające z dzwonnicy: dzwony wygrywały niewłaściwe zmiany…

Otworzyłem oczy i usłyszałem dzwon obwieszczający początek apertu — tak w każdym razie domyślali się moi towarzysze z celi, bo nie sposób było to stwierdzić, nie wsłuchawszy się w dzwony przez kilka minut. Mechanizm dzwonnicy na co dzień wygrywał standardowe kuranty, takie jak przy kolejnych pełnych godzinach, ale podczas rytów i innych ważnych wydarzeń odłączaliśmy go i wydzwanialiśmy zmiany, czyli permutacje dźwięków. Zmiany rządziły się specyficznym kodem, który musieliśmy umieć rozszyfrować. Dzięki temu mogliśmy rozpowszechniać informacje po całym rozległym terenie koncentu, a mieszkańcy extramuros nie mieli pojęcia, o co chodzi.

Nie dlatego, że okazja do apertu była utajniona: mieliśmy pierwszy dzień 3690 roku, więc o świcie miała się otworzyć nie tylko Brama Dzienna, ale także Bramy Roku i Dekady; wiedzieliśmy o tym my, wiedział także każdy statysta, który zerknął do kalendarza. Jednakże z jakiegoś powodu żaden z nas nie zamierzał nawet wstawać, dopóki nie usłyszy odpowiedniej sekwencji dźwięków z dzwonnicy: melodii zagranej wstecz, przewróconej do góry nogami, zapętlonej w specyficzny sposób.

Trzech nagich fraa siedziało więc w celi na siennikach, a obok nich walały się zmięte zawoje, zwinięte sznury i sfery zamiast poduszek. Taki szczególny dzień wymagał uroczystego stroju, do włożenia którego trzeba było mieć pomocnika. Stopy fraa Holbane’a pierwsze dotknęły posadzki, sięgnąłem więc na jego siennik, namacałem wystrzępiony skraj jeszcze ciepłego zawoju i pociągnąłem go do siebie. Fraa Arsibalt, trzeci z nas, obudził się ostatni. Ostro zrugany przeze mnie i Holbane’a, złapał za drugi, obrębiony koniec zawoju, po czym wyszliśmy na korytarz i rozciągnęliśmy go na całą długość. Fraa Holbane skrócił go, pogrubił i zmechacił, żeby dawał więcej ciepła.

Złożyliśmy z Arsibaltem zawój na pół, po czym znów oddaliliśmy się od siebie, gdy pod wpływem zabiegów Holbane’a wydłużył się trzykrotnie i stał znacznie cieńszy. Trzymając w garści zwinięty w kłębek sznur, Holbane wszedł pod zawój i wstał, przez co materiał oparł się na jego lewym barku i napiął jak namiot. Potem musiał już tylko obracać się to w jedną, to w drugą stronę i w odpowiednich momentach podnosić lub opuszczać ręce, a my z Arsibaltem uwijaliśmy się wokół niego jak planety w planetarium, owijając go i w miarę potrzeb zagęszczając lub rozrzedzając fałdy. Gotowy zawój słynął z tego, że łatwo się rozsnuwał, odczekaliśmy więc dłuższą chwilę, aż Holbane owinie się sznurem w kluczowych miejscach i zawiąże kilka bardzo ważnych węzłów. Potem obaj z Arsibaltem pomogli mi się ubrać. Arsibalt lubił być ostatni, bo przy trzecim zawoju uzyskiwało się zwykle najlepszy rezultat — co wcale nie znaczy, że był z natury próżny, przeciwnie: z całego naszego poboru właśnie on najlepiej nadawał się do życia w matemie. Był wysoki, korpulentny i nieustannie próbował wyhodować bródkę, która upodobniłaby go do starszych fraa, zanim naprawdę stanie się jednym z nich. W przeciwieństwie do takiego fraa Lio, który co rusz układał zawój w jakiś nowy strój, Arsibalt trzymał się jednego wzoru, za to chciał, żeby był zrobiony jak należy.

Kiedy już wszyscy trzej byliśmy ubrani, poświęciliśmy jeszcze chwilę na sporządzenie paru dodatkowych pętli ze sznura i uformowanie fałd kapturów-jedynego elementu oficjalnego zawoju, przez który można było wyrazić chociaż odrobinę indywidualizmu.

Przy wyjściu z budynku czekała na nas sterta gotowych sandałów. Przegrzebałem ją nogą, szukając pary odpowiedniej dla moich dużych stóp. Dyscyplina była dziełem mieszkańców ciepłych krajów, dlatego stwierdzała, że każdy deklarant ma mieć własny zawój, sznur i sferę, nie wspominała jednak ani słowem o obuwiu. W lecie nam to nie przeszkadzało, ale teraz zbliżała się pora chłodów, a podczas apertu mieliśmy wyjść extramuros, gdzie na ulicach walało się potłuczone szkło i czyhały inne zasadzki. Naciągaliśmy więc trochę przepisy Dyscypliny, wkładając na czas apertu sandały z opon, a zimą mokasyny na miękkiej podeszwie. Deklaranci z Saunta Edhara czynili tak od dawna i Inkwizycja się ich nie czepiała, wyglądało więc na to, że nic nam nie grozi. Przywłaszczyłem sobie parę sandałów i przywiązałem je do nóg.

Niespiesznie ruszyliśmy w stronę tumu. Zmniejszyliśmy nasze sfery do wielkości pięści, opletliśmy je sznurami, po czym powiększyliśmy w taki sposób, żeby napięły więżące je sieci, i sprawiliśmy, że emanowały miękkie, czerwone światło. Dzięki temu mogliśmy sobie nimi przyświecać po drodze, a kolor identyfikował nas jako dziesiętników — co było koniecznością w sytuacji, gdy za chwilę mieliśmy się przemieszać z jednorazowcami.

Po zakończeniu tych przygotowań sfery zwisały nam u bioder z prawej strony i obijały się o uda. Był to niezwykły widok, kiedy w ciemnościach dwie setki deklarantów zmierzały ze wszystkich stron do tumu. Jeśli któryś z nas chciał wyglądać jak prawdziwy saunt, brał sferę do jednej ręki i głaszcząc ją drugą dłonią, wpatrywał się w dal, jakby właśnie spłynęła na niego światłość Cnoüsa.

Czterdziestu deklarantów wstało wcześniej i zebrało się w prezbiterium. Kiedy weszliśmy do tumu, śpiewali już hymn procesjonalny apertu dziesięcioletniego. Wplecionej weń melodii nie słyszałem od dziesięciu lat — odkąd o wschodzie słońca stałem przed Bramą Dekady i patrzyłem, jak jej kamienno-stalowe odrzwia zatrzaskują się ze zgrzytem, odcinając mnie od wszystkiego, co dotąd znałem. Melodia ta przeniknęła w głąb mojego mózgu z taką siłą, że dosłownie wytrąciła mnie z równowagi. Musiałem oprzeć się o idącego obok mnie fraa — trafiło na Lio, który wyjątkowo nie wykorzystał tego do zademonstrowania rzutu przez biodro, tylko pomógł mi stanąć prosto, jakbym był przekrzywioną ikoną, i znów skupił się na rycie.

Cała muzyka była zsynchronizowana z zegarem, który pełnił role metronomu i dyrygenta, i trwała przez następny kwadrans: żadnych czytań, żadnych homilii — tylko śpiew.

Niebo było bezchmurne, toteż o wschodzie słońca światło padło prosto na kwarcowy pryzmat w gwiezdnym kręgu i spłynęło w dół prezbiterium. Muzyka umilkła. Ściemniliśmy sfery. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że światło padające z pryzmatu ma szmaragdowy odcień — ale może to tylko wzrok spłatał mi figla, bo gdy zamrugałem, przybrało taki kolor jak prześwietlona lampą w ciemnej celi skóra dłoni. Zapanowała nieznośna chwila ciszy i bezruchu, w której ogarnął nas lęk, że — tak jak w moim śnie — zegar się rozregulował i nic się nie wydarzy.

A potem główny obciążnik zaczął opadać. Czynił to codziennie o świcie, kiedy otwierała się Brama Dzienna, ale dzisiaj był dla nas wszystkich sygnałem, żebyśmy zadarli głowy i spojrzeli do góry, tam gdzie kolumny praesidium przebijały kopułę tumu. Najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy ruch. To się działo naprawdę! Dwa obciążniki sunęły w dół po prowadnicach, powodując otwarcie Bram Roku i Dekady.

Najpierw zaparło nam dech w piersiach, potem zaczęliśmy pokrzykiwać i wiwatować; wielu ocierało łzy. Sądząc po dochodzących zza ekranu głosach, także tysięcznicy byli poruszeni. Sześcian i ośmiościan zjechały na tyle nisko, że było je wyraźnie widać. Tłum zagrzmiał triumfalnie. Oklaskiwaliśmy ciężarki zegara jak światowej sławy artystów na ceremonii rozdania nagród, ale w miarę jak opadały ku ziemi, zgiełk cichł, jakbyśmy obawiali się, że roztrzaskają się o posadzkę. Poruszały się jednak coraz wolniej i wolniej, aż znieruchomiały, znalazłszy się na szerokość dłoni nad podłogą. Wybuchnęliśmy śmiechem.

W pewnym sensie było to niedorzeczne. Zegar był zwyczajnym mechanizmem, nie miał innego wyjścia, jak w określonym momencie opuścić ciężarki. A mimo to ich widok wywoływał w nas uczucia, jakie trudno objaśnić komuś, kto ich nie doświadczył. Chór, mający teraz podjąć melodię polifoniczną, ledwie dał sobie z nią radę. Chrypa w głosach śpiewaków sama w sobie była muzyką.

Z zewnątrz dobiegł szum płynącej wody, którego śpiew nie był w stanie zagłuszyć.

Загрузка...