Straszliwe Wypadki: Katastrofa o zasięgu ogólnoświatowym, słabo opisana, ale na ogół uznawana za skutek działań człowieka, która zakończyła Epokę Praksis i doprowadziła do Rekonstrukcji.
— Sam widzisz — powiedział Lio. — Nie uwierzyłbyś mi, gdybym nie pokazał ci tej książki.
On, ja, Arsibalt, Tulia i Barb siedzieliśmy przy dużym stole w Fundzie Shufa, na którym Broń egzoatmosferyczna w Epoce Praksis leżała rozpostarta jak zwłoki przed sekcją. Wpatrywaliśmy się w podwójnie rozkładaną planszę. Strawiliśmy kwadrans na jej rozłożenie w taki sposób, żeby nie uszkodzić wiekowych arkuszy najprawdziwszego, fabrycznie wytworzonego papieru, i teraz mieliśmy przed sobą olbrzymi, niezwykle szczegółowy rysunek statku kosmicznego. Miał regularny stożkowaty dziób jak każda przyzwoita rakieta, ale poza tym wszystko w nim wyglądało dziwnie. Nie miał silników z prawdziwego zdarzenia: na rufie, gdzie rakieta miałaby dysze wylotowe, znajdował się płaski, szeroki dysk, jak piedestał, na którym dałoby się postawić całą maszynę pionowo. Kilka masywnych słupów łączyło go z właściwym statkiem: skupiskiem zaokrąglonych hermetycznych kapsuł ukrytych pod stożkową osłoną dzioba.
— Te słupy to amortyzatory — wyjaśnił Lio. — Duże amortyzatory. — Wskazał maleńki otwór w samym środku dysku na rufie. — A tędy wypluwał bomby atomowe, jedna za drugą.
— To jest ten kawałek, którego jakoś nie potrafię ogarnąć.
— A słyszałeś o deolatrach, którzy chodzą boso po rozżarzonych węglach, żeby pokazać, że posiedli nadnaturalną moc?
Lio spojrzał w stronę kominka, w którym rozpaliliśmy ogień, chociaż wcale nie był nam potrzebny. Przez dwa uchylone okna zawiewała do środka świeża, pachnąca zielenią bryza, omiatająca młodą koniczynę na łące i niosąca smutne pieśni. Większość deklarantów była tak wstrząśnięta sześciokrotnym voco, że mogli co najwyżej o nim śpiewać. My, zebrani w Fundzie, mieliśmy swój własny sposób na pogodzenie się ze stratą — ale tylko dlatego, że wiedzieliśmy więcej od innych. Rozpaliliśmy w kominku zaraz po przyjściu, nie po to, żeby się ogrzać, lecz żeby czerpać z niego prostą, prymitywną pociechę. Ludzie zawsze tak robili, na długo przed Cnoüsem, na długo nawet przed językiem; wyrywali skrawek przestrzeni mrocznemu wszechświatowi, którego nie rozumieli, a który chętnie i bez uprzedzenia zabierał im rodziny i przyjaciół.
Lio podszedł do kominka i zaatakował jedno z polan pogrzebaczem, strącając z niego kilka żarzących się odłamków. Wygarnął jeden na kamienną posadzkę. Rozpalony do czerwoności węgielek miał wielkość orzecha.
Zaczynałem się niepokoić.
— Powiedz mi, Ras… — odezwał się Lio. — Włożyłbyś go do kieszeni?
— Nie mam kieszeni — odparłem półżartem.
Nikt się nie roześmiał.
— Przepraszam. Nie, gdybym miał kieszeń, nie włożyłbym go do niej.
Lio napluł sobie w lewą dłoń, zamoczył w ślinie opuszki palców prawej ręki i podniósł węgielek z podłogi. Zaskwierczało. Skrzywiliśmy się, a Lio spokojnie wrzucił węgielek do kominka i kilkakrotnie strzepnął palce o udo.
— Drobna nieprzyjemność — oznajmił. — Żadnych trwałych obrażeń. Dźwięk, który słyszeliście, wydawała ślina parująca w zetknięciu z ciepłem węgielka. Wyobraźcie sobie teraz, że okrągła płyta na rufie statku została pokryta materiałem spełniającym tę samą rolę.
— Tę samą rolę co ślina? — upewnił się Barb.
— Tak. Plazma z bomb atomowych odparowywała go, a on, rozszerzając się, gwałtownie napierał na płytę. Amortyzatory łagodziły impet uderzenia i zmieniały go w równomierny ciąg, który ludzie na dziobie odbierali jako miłe, równe przyspieszenie.
— Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się znaleźć tak blisko eksplodującej bomby atomowej — powiedziała Tulia. — I to nie jednej, tylko całej serii.
Miała zdarty, chrapliwy głos, podobnie jak my wszyscy — oprócz Barba. Nawiasem mówiąc, Barb już wcześniej przejrzał książkę.
— To były takie specjalne bomby — wyjaśnił. — Maciupeńkie — dodał, tworząc okrąg z ramion, żeby pokazać, co ma na myśli. — Zaprojektowane w taki sposób, żeby większość plazmy wypluwały w ściśle określonym kierunku, w stronę statku.
— Mnie też nie mieści się to w głowie — przyznał Arsibalt. — Proponuję jednak zawiesić na chwilę nasze niedowierzanie i przejść dalej. Dowody mamy jak na dłoni tutaj… — Wskazał książkę. — I tutaj.
Położył rękę na arkuszu, który poprzedniego dnia Ala podziurawiła szpilką, i nagle zmarkotniał. Chyba sprawił to wyraz twarzy Tulii albo mojej: oboje traktowaliśmy okrągły arkusz podobnie jak pamiątki po sauntach, które deklaranci umieszczali z czcią w relikwiarzach.
— Może jeszcze za wcześnie na tę dyskusję — powiedział. — Może…
— A może za późno! — przerwałem mu.
Tulia spojrzała na mnie z wdzięcznością. Nikt nie zaprotestował.
— Jestem mile zaskoczony, Arsibalcie, że w ogóle jesteś tu z nami — dodałem.
— Pijesz do… hmm… płochliwości, jaką przejawiałem w ostatnich tygodniach.
— To ty to powiedziałeś — odparłem, powstrzymując się od śmiechu.
Arsibalt uniósł brwi.
— Ja sobie nie przypominam żadnego dyktatu hierarchów, który zakazywałby dziurkowania papieru albo oświetlania go światłem słońca. A ty? Nic nie można nam zarzucić.
— Nie pomyślałem o tym w ten sposób. Szczerze mówiąc, jestem nawet odrobinę rozczarowany, że już nie łamiemy przepisów.
— Rozumiem, że dla ciebie może to być nowe i obce uczucie, fraa Erasmasie, ale zapewniam cię, że z czasem się przyzwyczaisz.
Barb nie zrozumiał żartu, nawet kiedy mu go wytłumaczyliśmy.
— Tak się zastanawiam… — odezwała się Tulia. — Może jeden z takich statków zaginął?
— Jak to zaginął? — zdziwił się Lio.
— Powiedzmy, że… załoga się zbuntowała, przejęła statek i wyruszyła w nieznane. A teraz, tysiące lat później, ich potomkowie wrócili.
— Nawet niekoniecznie potomkowie — wytknął jej Arsibalt.
— Względność! — wykrzyknął Barb.
— Otóż to — przytaknąłem. — Pomyślcie: jeżeli statek może poruszać się z prędkością relatywistyczną, podróż tam i z powrotem mogła zająć załodze kilka dekad, podczas gdy u nas upłynęły tysiące lat.
Ta hipoteza tak bardzo przypadła wszystkim do gustu, że z miejsca uznaliśmy ją za prawdziwą. Pozostał tylko jeden problem.
— Żaden taki statek nie został zbudowany — poinformował nas Lio.
— Co?!
Spojrzał na nas takim wzrokiem, jakbyśmy mieli o to pretensje do niego.
— To tylko propozycja. Studium projektowe z końca Epoki Praksis.
— Sprzed Straszliwych Wypadków — dopowiedział Barb.
Zapadła cisza. Obalenie i odłożenie na półkę idei, która jeszcze niedawno wydawała się niezwykle ekscytująca, wymaga czasu.
— Poza tym ten statek był przeznaczony wyłącznie do działań wojskowych w obrębie Układu Słonecznego — ciągnął Lio. — Powstawały projekty maszyn, które mogłyby osiągać prędkości relatywistyczne, ale były o wiele większe i wyglądały inaczej.
— Nie musiały mieć szpiczastego dzioba! — wtrącił Barb. Dla niego był to dowcip miesiąca.
— Jeżeli w takim razie zgadzamy się, że to, co z Alą widzieliśmy, ten… iskrownik, to był statek z takim właśnie napędem na orbicie Arbre… — Ruchem głowy wskazałem rysunek.
— To musi być wytworem cywilizacji obcych — dokończył Arsibalt.
— Fraa Jesry uważa, że wysoko rozwinięte formy życia są we wszechświecie niezwykłą rzadkością — poinformował nas Barb.
— Jesry podzielał Supozycję Saunta Mandarasta. — Arsibalt pokiwał głową. — Miliardy planet z jednokomórkową galaretą i bardzo niewiele światów, na których wykształciły się organizmy wielokomórkowe, nie mówiąc już o cywilizacjach.
— Powinniśmy o nim mówić w czasie teraźniejszym — odezwała się Tulia. — Przecież nie umarł.
— To prawda — przyznał bez przekonania Arsibalt.
— Barb? Czy kiedy rozmawialiście o tym z Jesrym, miał jeszcze jakąś alternatywną koncepcję? — zainteresowała się Tulia.
— Jak najbardziej: alternatywną koncepcję alternatywnego wszechświata!
Tulia zmierzwiła Barbowi włosy i dała mu kuksańca, co było błędem, bo zachęcony Barb robił się hałaśliwy. Musieliśmy go postraszyć peanatemą i przegonić pięć razy dookoła Fundy Shufa, żeby się uspokoił.
— Kwestia pochodzenia statku to sprawa drugorzędna — zauważył Lio.
— Fakt — stwierdził Arsibalt tak autorytatywnie, że z miejsca się z nim zgodziliśmy.
— Skądś przybył, nieważne skąd. Kogo to obchodzi? Wszedł na orbitę biegunową i przez jakiś czas okrążał Arbre — podsumowałem. — Po co?
— Zwiad — podsunął Lio. — Orbita biegunowa doskonale się do tego nadaje.
— Chcieli się o nas jak najwięcej dowiedzieć. Poznawali Arbre. Podsłuchiwali nasze transmisje.
— Uczyli się języka — dodała Tulia.
— I Orolo jakoś się o tym dowiedział — ciągnąłem. — Na przykład zauważył jęzor ognia z silników, kiedy statek hamował i sadowił się na orbicie.
Może nie on jeden to widział. Gryzipiórki też się zwiedziały o sprawie i dały znać hierarchom: „To sprawa sekularna, nic wam do tego, nie mieszajcie się”. Posłuszni hierarchowie kazali pozamykać gwiezdne kręgi.
— A inkwizytorzy mieli tego dopilnować — uzupełnił Lio.
— Potem fraa Paphlagon został powołany, żeby zbadać problem — dodała Tulia.
— A razem z nim być może inni specjaliści z innych koncentów — zauważył Arsibalt.
— Statek tkwił na orbicie. Od czasu do czasu korygował trajektorię, odpalając silniki manewrowe, ale robił to tylko wtedy, gdy oglądany z Arbre znajdował się na tle słońca. Zacierał ślady.
— Jak zbieg, który wchodzi do rzeki, żeby zgubić pościg — wtrącił się Barb.
— Wczoraj coś się zmieniło. Coś ważnego.
— Bezmian Gardana sugeruje, że coś łączy obserwowane przez ciebie i Alę zmiany kursu oraz bezprecedensowe sześciokrotne voco z następnego dnia — stwierdził Arsibalt.
Do tej pory unikałem poruszania tematu relikwii, ale dłużej nie mogłem tego robić. Ala nie bez powodu mi ją zostawiła. Rozwinęliśmy arkusz na stole i przycisnęliśmy brzegi książkami.
— Nic się nie dowiemy, bo nie znamy geometrii całego układu! — poskarżył się Barb.
— Chodzi ci o otworek i położenie ekranu w praesidium. — Pokiwałem głową. — Gdzie jest góra, gdzie dół; gdzie północ, a gdzie południe. Zgoda, musimy to wszystko pomierzyć.
Barb ruszył do wyjścia. Był gotowy natychmiast(!) przystąpić do pomiarów.
Ja jednak zwlekałem. Było mi równie spieszno jak jemu, ale w tym punkcie dyskusji Orolo na pewno zaproponowałby jakieś genialnie proste rozwiązanie; coś, co sprawiłoby, że poczułbym się jak idiota, który tylko niepotrzebnie komplikuje sprawę.
Nic takiego nie przychodziło mi do głowy.
— Zmierzmy chociaż kąt — zaproponowałem. — Obiekt nadlatuje z określonego kierunku, z orbity początkowej. Odpalając bomby, zmienia kurs, zmienia kierunek lotu i wchodzi na orbitę docelową. Możemy zmierzyć kąt między kursami.
Zmierzyliśmy. Wyszło nam około jednej czwartej pi, czyli czterdziestu pięciu stopni.
— Jeżeli zakładamy, że początkowa orbita była orbitą biegunową, to po zakończeniu tego manewru statek znalazł się na nowej orbicie mniej więcej w pół drogi między biegunem i równikiem — skonstatował Lio.
— Jak myślisz, po co? — zapytałem go, bo najlepiej z nas wszystkich znał się na broni egzoatmosferycznej.
— Gdyby zrzutować jego trajektorię na globus albo mapę świata, zobaczylibyście, że na takiej orbicie nie wykracza poza czterdziesty piąty równoleżnik. Oscyluje między czterdziestym piątym stopniem szerokości północnej i południowej.
— A na takim obszarze mieszka dziewięćdziesiąt pięć procent populacji Arbre — zauważyła Tulia.
— O czym doskonale już wiedzą, bo mieli aż nadto czasu, żeby wykreślić szczegółowe mapy planety — przypomniał nam Arsibalt.
— Zakończyli fazę pierwszą operacji, czyli zwiad — podsumował Lio. — Wczoraj rozpoczęli fazę drugą, czyli… Kto wie?
— Teraz robią coś konkretnego — podsunął Barb.
— Gryzipiórki o tym wiedzą — powiedziałem. — I martwią się. Od miesięcy mają gotowy plan awaryjny, o czym świadczy nazwisko Orola na liście powołanych. Lista musiała zostać stworzona i zapieczętowana przed jego peanatemą.
— Założę się, że Varax i Onali wręczyli ją prymasowi przy okazji apertu — stwierdziła Tulia. — Statho się z nią nie rozstawał i czekał na umówiony sygnał, żeby złamać pieczęć i wyczytać imiona. — Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. — Niepokoi mnie, że wybrali Alę…
— Dopiero niedawno zrozumiałem, jak bardzo się zżyłyście — przyznałem, ale ona nie chciała o tym słyszeć.
— Nie o to chodzi. To znaczy, o to też. Kocham ją. Trudno mi znieść rozłąkę. Ale dlaczego właśnie ona? Paphlagon, Orolo, Jesry — w porządku, rozumiem. Powiedzcie, wy byście wybrali Alę? Po co?
— Żeby zwerbować więcej ludzi — odparł bez namysłu Arsibalt.
— To mnie właśnie niepokoi.
Na Boga. Podnieś głowę. Spójrz w dal.
Wzmianka o inkwizytorach przypomniała mi rozmowę z Varaksem w Dziesiątą Noc apertu. Prędko o niej zapomniałem, bo wydarzenia toczyły się w szybkim tempie, ale pamiętałem, jak stał i patrzył na gwiezdny krąg… A może wcale nie, może po prostu podnosił głowę i spoglądał w dal, w przestrzeń. Jak się tak zastanowić… patrzył na północ.
Są ważniejsze sprawy niż młody fraa z odległej pustelni saunta Edhara, ćwiczący dron na miejscowych opryszkach… Nie bój się myśleć, tak jak nie bał się twój przyjaciel, kiedy postanowił zaatakować czterech silniejszych od siebie przeciwników.
Co to miało znaczyć, u licha? Że statek obcych był zagrożeniem? Że niedługo będziemy musieli się z nimi zmierzyć, nawet jeśli mamy marne szanse na zwycięstwo? A może przesadzałem z tymi domysłami? Dlaczego podczas naszej pierwszej rozmowy Varax tak mnie wypytywał o moje poglądy na temat Hylaejskiego Świata Teorycznego? Jak na inkwizytora, znalazł sobie wyjątkowo dziwny moment, żeby zgłębiać metateorykę.
Nie, chyba jednak za bardzo się przejąłem. A Varax po prostu lubi myśleć na głos.
Ale sens tego Podnieś głowę, spójrz w dal wydawał mi się oczywisty.
Nie potrzebowałem dalszej zachęty. Po peanatemie Orola tylko praca z tabliczką fotomnemoniczną pozwalała mi zachować zdrowe zmysły. Strata Ali mniej mnie przerażała (ona przynajmniej nie została odrzucona), za to — w przeciwieństwie do odejścia Orola — kompletnie mnie zaskoczyła. Nadal źle się z tym czułem, że stałem tam w tumie jak otumanione zwierzę, podczas gdy ona tak po prostu wyszła z mojego życia. Stracić ją w takiej chwili, kiedy ledwie coś zaczęliśmy… Powiem tak: rozpaczliwie potrzebowałem jakiegoś zajęcia.
Najechaliśmy na maszynownię dzwonnicy zaopatrzeni we wszystkie przyrządy pomiarowe, jakie wpadły nam w ręce. Arsibalt wygrzebał skądś stare, czternastowieczne szkice tumu. Na trzy różne sposoby policzyliśmy geometrię camera obscura i tak długo porównywaliśmy wyniki, aż wszystko się nam zgodziło. Doprecyzowaliśmy także pomiary z Fundy Shufa: nowa orbita miała nachylenie około pięćdziesięciu jeden stopni w stosunku do równika, co w praktyce oznaczało, że statek przelatuje nad wszystkimi zamieszkanymi obszarami. Kiedy po Straszliwych Wypadkach klimat stał się suchy i gorący, ludzie migrowali w okolice podbiegunowe. Ostatnio jednak malejąca ilość dwutlenku węgla w atmosferze złagodziła klimat i mieszkańcy Arbre zaczęli wycofywać się w stronę równika, chroniąc się przed promieniowaniem słonecznym, które najsilniej dawało się we znaki właśnie przy biegunach. Prawdę mówiąc, pięćdziesiąt jeden stopni to i tak było ciut za wysoko, jeżeli jedynym celem statku miała być obserwacja mieszkańców planety.
Nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć, dopóki Arsibalt nie zwrócił nam uwagi na fakt, że najbardziej oddalony od równika koncent (z tych najważniejszych, czyli posiadających zegary milenijne i dających schronienie setkom lub tysiącom deklarantów) znajduje się pięćdziesiąt jeden i trzy dziesiąte stopnia na północ od równika.
Tak się złożyło, że była to „odległa pustelnia saunta Edhara”.
Wieść się rozeszła. Miesiąc po voco cały matem dziesięcioletni wiedział o statku prawie tyle samo, co nasza piątka. Hierarchowie byli bezradni, ale w dalszym ciągu nie chcieli otworzyć gwiezdnego kręgu. Coraz częściej bywałem zapraszany na nocne spotkania w kredowniach. Studiowaliśmy znaleziony przez Lio szkic statku, opracowywaliśmy teoryczne założenia jego funkcjonowania, dyskutowaliśmy o tym, jak duży musiałby być, żeby zapuścić się w przestrzeń międzygwiezdną. Czasem nasza praca sprowadzała się do prostych obliczeń praksycznych, tak jak w wypadku działania amortyzatorów, kiedy indziej okazywała się niezwykle skomplikowana — tak jak kiedy próbowaliśmy przewidzieć zachowanie plazmy w zderzeniu z płytą na rufie. Dla mnie ta teoryka była za trudna, za to miałem wrażenie, ze na każdym kroku zaprzeczamy lorytom, bo co rusz jacyś inni deklaranci, niewiele starsi ode mnie, przeprowadzali dowody, na które chyba nikt wcześniej nie wpadł. W każdym razie nikt na Arbre.
— Tak się zastanawiam, jak to się ma do Hylaejskiego Świata Teorycznego? — zapytał Arsibalt pewnego letniego wieczoru, jakieś osiem tygodni po pamiętnym voco.
Przez cały ten okres on udawał, że dogląda pszczół, a ja, że opiekuję się swoimi chwastami. Sarthyjska kawaleria zapuściła się daleko w głąb Thranii i wbiła klinem pomiędzy dwa legiony generała Oxasa: czwarty i trzydziesty trzeci. Nic więc dziwnego, że wpadliśmy na siebie z Arsibaltem. Na naszej szerokości geograficznej noc o tej porze roku zapadała bardzo późno, i mimo że od kolacji upłynęło już kilka godzin, nadal mogliśmy pracować przy dziennym świetle.
— Co masz na myśli? — zdziwiłem się.
— Ty i inni edharczycy harujecie w kredowniach nad rozpracowaniem teoryki statku obcych. Oni musieli ją zgłębić dawno temu, żeby go zbudować i polecieć do gwiazd, ale nasuwa się pytanie: czy to jest ta sama teoryka?
— To znaczy… nasza i obcych?
— No tak. Zawój masz ubrudzony kredą, fraa Erasmasie, bo nawet już po kolacji zajmowałeś się jakimiś równaniami. A ja pytam, czy przed tysiącem lat jakiś dwugłowy i ośmioręki obcy, na innej planecie, wypisywał te same równania na jakimś odpowiedniku naszej tablicy?
— Jestem przekonany, że obcy stosują inną notację…
— To oczywiste!
— Mówisz jak Ala.
— Pewnie zamiast znaku mnożenia rysują kwadracik, a zamiast dzielenia kółeczko. — Zirytowany Arsibalt przewrócił oczami i poruszył niecierpliwie rękami, dając mi do zrozumienia, że nasza rozmowa toczy się w zbyt wolnym tempie.
— Może wcale nie wypisują równań — powiedziałem. — Może przeprowadzają dowody za pomocą muzyki.
Nie było to wcale takie niedorzeczne przypuszczenie: my sami robiliśmy coś podobnego w naszych hymnach, a poza tym istniały zakony deklaranckie, które w ten sposób załatwiały całą teorykę.
— Nareszcie do czegoś dochodzimy! — Arsibalt był tak podekscytowany moją sugestią, że zaczynałem żałować, że się z nią wyrwałem. — Przypuśćmy, że jest tak jak powiedziałeś i obcy stosują w pracy teorycznej system oparty na muzyce. Powiedzmy także, że kiedy uda im się uzyskać harmonijny akord albo miły dla ucha dźwięk, oznacza to, że udowodnili prawdziwość jakiegoś twierdzenia.
— Nie przeginaj, Arsibalcie.
— Bądź tolerancyjny dla przyjaciół i fraa. Jak sądzisz, czy każdy dowód opisany przez edharczyków na tablicy ma swój muzyczny odpowiednik w systemie teorycznym obcych? Że oba stwierdzają ten sam fakt, wyrażają tę samą prawdę?
— Gdybyśmy uważali inaczej, w ogóle nie moglibyśmy zajmować się teoryką. Posłuchaj: taka rozmowa to cofanie się w przeszłość. Już Cnoüs pojął, że tak musi być. Hylaea to zrozumiała, Protas sformalizował, a Paphlagon dużo o tym myślał i dlatego został powołany. Po co do tego wracać? Jestem zmęczony; niech się jeszcze trochę ściemni, to się położę.
— Jak mamy się porozumieć z obcymi?
— Nie wiem, ale nie zapominaj, że prawdopodobnie uczą się naszego języka.
— A jeśli nie mogą mówić?
— Przed chwilą kazałeś im śpiewać!
— Nie kpij, Erasmasie. Wiesz, o co mi chodzi.
— Chyba wiem, ale jest już późno. Wczoraj do trzeciej rano dyskutowałem o plazmie i naprawdę wydaje mi się, że ściemniło się wystarczająco, żebym mógł iść spać.
— Wysłuchaj mnie. Zmierzałem do tego, że komunikacja z obcymi może być możliwa za pośrednictwem form protyjskich, prawd teorycznych w HŚT.
— Mam wrażenie, że szukasz pretekstu, żeby zabarykadować się w Fundzie Shufa ze stosem starych ksiąg i posiedzieć nad tą swoją koncepcją. Czego ode mnie oczekujesz? Pozwolenia? Aprobaty?
Arsibalt wzruszył ramionami.
— Jesteś dyżurnym ekspertem od statku obcych.
— Dobra, w porządku. Pracuj nad tym. Ja cię poprę, powiem wszystkim, że wcale nie zwariowałeś…
— Doskonale!
— Pod warunkiem, że mi w czymś pomożesz. Mam zagwozdkę.
— Jaką, fraa Erasmasie?
— Dlaczego matem milenarystów się świeci?
— Słucham?
— Sam zobacz.
Odwrócił się i zadarł głowę. Skalne gniazdo pałało rubinową czerwienią. Zwykle tego nie robiło.
Rzecz jasna, regularnie widywaliśmy tam światła, a przy ładnej pogodzie mury matemu odbijały czasem blask zachodzącego słońca; tak było, kiedy podczas apertu oglądaliśmy go z Orolem. Przez ostatnie kilka minut zmierzch się pogłębiał, a gniazdo okalała czerwona poświata, doszedłem więc do wniosku, że znowu jestem świadkiem tego zjawiska — tyle że przez ten czas słońce zaszło już na dobre, a w dodatku poświata miała zupełnie niesłoneczny odcień i migotliwą, jakby ziarnistą fakturę.
Nie zgadzały się nawet kierunki: słońce podświetliłoby zachodni mur matemu i zachodnią część urwiska, tymczasem rubinowa światłość padała na dachy, blanki i szczyty wież, a wszystko poniżej tonęło w cieniu. Można by pomyśleć, że jakiś aeroplan zawisł nad matemem i włączył czerwony reflektor — jeśli jednak tak było, znajdował się zbyt wysoko, żebyśmy mogli go zobaczyć albo usłyszeć.
Na łące zaroiło się od fraa i suur, którzy wyszli popatrzeć na skalne gniazdo. Prawie nie rozmawiali, zachowywali się jak deolatrzy na widok niebiańskiego omenu, ale jedna grupka teoryków, całkiem niedaleko od nas, prowadziła ożywiony spór, obfitujący w takie słowa jak „laser”, „kolor” i „długość fali”, które podziałały ożywczo na moją pamięć. Już wiedziałem, że gdzieś widziałem takie światło: w laserach naprowadzających M M.
To był klucz do zagadki. Wiązka lasera rozchodziła się na duże odległości, niewiele się przy tym rozpraszając. Cokolwiek oświetlało matem tysiącletni, nie musiało wcale znajdować się w pobliżu, lecz tysiące mil od nas. To mógł… to musiał być statek obcych.
Na łące rozległy się okrzyki, nawet trochę oklasków. Zza murów matemu milenarystów wznosił się słup dymu. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę i przez chwilę zaniepokoiłem się nie na żarty. Laser wzniecił pożar w skalnym gnieździe! Promień śmierci! Ale po chwili rozsądek zwyciężył: do podpalenia czegokolwiek potrzebna byłaby wiązka podczerwieni, która rozgrzewa materię. A ten laser z definicji nie emitował podczerwieni, ponieważ widzieliśmy jego światło. Dym nie pochodził więc z płonących budynków, lecz był dziełem tysięczników. Wrzucali do ognia trawę albo cos w tym guście, żeby nad matemem kłębiła się para i dym.
Promień lasera pozostawał niewidoczny, dopóki rozchodził się w próżni albo czystym powietrzu, kiedy jednak na jego drodze znalazł się dym albo kurz, światło rozpraszało się na ich drobinkach na wszystkie strony i promień stawał się świetlistą krechą w ciemności.
Sposób okazał się skuteczny; promień lasera mierzył chyba tysiące mil i większa jego część — ta przecinająca pustą przestrzeń powyżej atmosfery — musiała pozostać dla nas niewidoczna, ale postawiona przez tysięczników zasłona dymna ujawniła ostatnie kilkaset stóp, co pozwalało w przybliżeniu określić, gdzie znajduje się jego źródło.
Ja poza tym miałem dodatkową przewagę nad innymi, ponieważ znałem płaszczyznę orbity statku i wiedziałem, na tle których gwiazd powinien być widoczny. Zasłoniłem oczy rąbkiem zawoju, żeby nie przeszkadzała mi bijąca z matemu czerwona poświata, i spojrzałem w gwiazdy.
I zobaczyłem, jak zatacza łuk na niebie, dokładnie w tym miejscu, gdzie spodziewałem się go znaleźć: czerwony punkcik otoczony watowatą aureolą w miejscu, gdzie światło przechodziło przez atmosferę. Pokazałem go wyciągniętą ręką. Inni na ten widok spojrzeli we wskazanym kierunku i sami wypatrzyli źródło światła. Na łące zapadła cisza jak w tumie podczas peanatemy.
Gwiazdka zamrugała i wtopiła się w czerń, czerwona poświata zgasła. Na łące rozległy się pierwsze oklaski i wiwaty — ale nieśmiałe, niepewne i nerwowe. Ucichły, zanim zdążyły się na dobre rozwinąć.
— Czuję się jak dureń — przyznał Arsibalt. Odwrócił się i spojrzał na mnie. — Kiedy pomyślę o wszystkim, czego się w życiu bałem i czym się przejmowałem, okazuje się, że zamartwiałem się niewłaściwymi rzeczami.
Wydzwonili voco o trzeciej nad ranem.
Wczesna pora nikomu nie przeszkadzała, i tak nie spaliśmy. Ludzie schodzili się do tumu długo i powoli, ponieważ większość zabrała ze sobą książki i inne drobiazgi, które mogły im być potrzebne, gdyby wyczytano ich imiona.
Statho powołał siedemnaścioro deklarantów.
— Lio.
— Tulia.
— Erasmas.
— Arsibalt.
— Tavener…
Wszedłem do prezbiterium; zrobiłem krok, który robiłem tysiące razy, idąc nakręcać zegar — tyle że wtedy zawsze miałem świadomość, że po paru minutach fraa Mentaxenes znów otworzy przede mną drzwi i będę mógł wrócić. A teraz odwróciłem się plecami do trzystu twarzy, których miałem nigdy więcej nie zobaczyć — chyba że i ci ludzie zostaną powołani i posłani… gdziekolwiek ja miałem się udać.
Znalazłem się w towarzystwie kilkorga znajomych oraz kilku obcych mi setników.
Wyliczanie imion dobiegło końca. Straciłem rachubę i pomyślałem, że to koniec listy. Spojrzałem wyczekująco na Statha, spodziewając się rozpoczęcia następnej fazy rytu, ale Prymas wpatrywał się w trzymany w ręce spis. Trudno było coś wyczytać z jego twarzy: była tak samo nieruchoma jak całe jego ciało. Zamrugał i przysunął listę do najbliższej świecy, jakby miał kłopot z jej odczytaniem. Wydawało mi się, że raz za razem odczytuje ten sam wers. W końcu podniósł wzrok i spojrzał na drugą stronę prezbiterium, w kierunku ekranu milenarystów.
— Voco… — wychrypiał i odchrząknął. — Voco fraa Jaad z matemu tysiącletniego.
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. A może to tylko dudniąca mi w uszach krew zagłuszyła wszelkie dźwięki.
Długo czekaliśmy, zanim drzwi w ażurowej przegrodzie uchyliły się, odsłaniając sylwetkę fraa w podeszłym wieku, który jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, czekając, aż kurz opadnie (te drzwi rzadko otwierano), i dopiero wtedy wszedł do prezbiterium. Ktoś zamknął za nim drzwi.
Statho wypowiedział oficjalną formułę powołania, my daliśmy wymaganą przez ryt odpowiedź, deklaranci za przepierzeniami podjęli pożegnalno-żałobną peanatemę. Włożyli w ten śpiew całe serce. Od chrypliwego basu milenarystów zatrząsł się tum; bardziej czuliśmy go w kościach, niż słyszeliśmy uszami. Przyprawiał mnie — nawet w większym stopniu niż śpiew mojej decenarskiej rodziny — o gęsią skórkę i łzawienie oczu. Tysięcznicy będą tęsknić za fraa Jaadem i chcieli mieć pewność, że to odczuje.
Podniosłem wzrok, tak jak przede mną robili to Paphlagon i Orolo. Światło świec nie sięgało daleko w górę prezbiterium, ale też ja nie próbowałem tam niczego zobaczyć. Chciałem po prostu powstrzymać potop z oczu i nosa.
Wokół mnie zaczął się jakiś ruch. Spuściłem głowę: młody hierarcha wyprowadzał nas z prezbiterium.
— Wiesz, jest taka hipoteza, że teraz zabiorą nas po prostu do komory gazowej — odezwał się Arsibalt.
— Zamknij się.
Nie miałem ochoty słuchać jego pomysłów, więc zwlekałem, żeby zdążył mnie wyprzedzić — co trochę trwało, bo z połowy zawoju zrobił torbę na książki i taszczył ze sobą pół biblioteki.
Hierarchowie — wszyscy w oficjalnych fioletach — poprowadzili nas środkiem północnej nawy i dalej, do narteksu za Bramą Dzienną. Zebraliśmy się pod Wielkim Planetarium. Brama Dzienna stała otworem, ale plac był pusty. Nie czekał na nas żaden aeroplan, autokar, nic; nie było nawet rolek.
Młodsi hierarchowie krążyli w naszej grupie i rozdawali różne przydatne drobiazgi: dostałem torbę na zakupy z miejscowego domu towarowego, a w niej dżinsy, koszulę, kalesony, skarpetki i buty, do których dokopałem się na samym końcu. Za chwilę dostałem także plecak z manierką na wodę, poliplastową torbą z przyborami toaletowymi i kartą płatniczą.
Dostałem również zegarek naręczny, chociaż dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, do czego będzie mi potrzebny: kiedy oddalimy się od Saunta Edhara bardziej niż na kilka mil, nie będziemy mogli w inny sposób określić godziny.
— Udacie się do Koncentu Saunta Tredegarha — oznajmiła suur Trestanas.
— Szykuje się konwoks? — zapytał ktoś.
— Teraz już tak.
Te słowa suur Trestanas uciszyły nas na dobrą minutę, zanim uświadomiliśmy sobie, co to znaczy.
— Jak się tam dostaniemy? — spytała Tulia.
— To wasza sprawa.
— Co?!
To i inne, podobne słowa wyrwały się z piersi wszystkich powołanych. Częścią romantycznego nimbu otaczającego voco (mającą chociaż trochę wynagrodzić rozłąkę ze wszystkimi, których się znało) był transport jakimś pojazdem, tak jak to się odbyło w wypadku fraa Paphlagona. Zamiast tego dostaliśmy po prostu solidne buty.
— Nie wolno wam nosić zawoju i sznura pod gołym niebem, w dzień ani w nocy — ciągnęła Trestanas. — Sfery macie zmniejszyć do rozmiarów pięści lub mniejszych. Nie przyświecajcie sobie nimi. Nie możecie również wyjść przez bramę wszyscy na raz: opuścicie koncent parami i trójkami. Później, jeśli chcecie, możecie się spotkać, z dala od koncentu i najlepiej pod jakąś osłoną.
— Jaką rozdzielczość ma ich aparatura inwigilacyjna? — zainteresował się Lio.
— Nie mamy pojęcia.
— Saunt Tredegarh jest dwa tysiące mil stąd — zauważył Barb.
Tak jakby to kogoś interesowało.
Owszem, interesowało.
— Pewne lokalne organizacje powiązane z arkami postarają się wam załatwić transport: pojazdy i kierowców.
— Ludzie Niebiańskiego Strażnika? — domyślił się Arsibalt. Uprzedził mnie o włos.
— Niektórzy — przytaknęła Trestanas.
— To ja pięknie dziękuję! — odezwał się ktoś. — Podczas apertu jedna taka próbowała mnie nawracać, ale używała żałosnych argumentów.
— Ho, ho, ho, ho, ho… — usłyszałem gdzieś bardzo blisko.
Odwróciłem się: fraa Jaad stał tuż za mną, z torbą na zakupy w ręce i plecakiem na ramieniu. Nie śmiał się zbyt głośno, toteż nikt inny nie zwrócił na niego uwagi. Pachniał dymem. Nie chciało mu się jeszcze zajrzeć do torby. Widząc, że się do niego odwracam, spojrzał mi w oczy. Był ogromnie rozbawiony.
— Najwyżsi sikają już pewnie w gacie — powiedział. — Czy co tam się teraz nosi…
Ludzie byli tak oszołomieni, że odebrało im mowę — a ja miałem nad nimi przewagę: przywykłem do stanu oszołomienia. Tak jak Lio przyzwyczaił się, że obrywa po głowie.
Wskoczyłem na kamienną ławkę, z której goście mogli podziwiać planetarium.
— Na południe od koncentu, niedaleko Bramy Stulecia, po zachodniej stronie rzeki znajduje się zbudowana nad kanałem wiata. To blisko hali maszyn, nie sposób jej nie zauważyć, tym bardziej że w okolicy nie ma drugiej równie dużej budowli. Możemy się tam spotkać. Pod dachem. Tylko idźcie tam małymi grupami, tak jak mówi suur Trestanas. Spotkamy się i obmyślimy jakiś plan.
— O której? — zapytał któryś z setników.
Zastanowiłem się.
— Powiedzmy, że w porze, kiedy będziemy… to znaczy: kiedy będą wydzwaniać certyfik.