Teglon: Niezwykle złożone zagadnienie geometryczne, które od pokoleń zaprząta umysły teorów — najpierw w Orithenie, potem na całej Arbre. Chodzi o pokrycie dziesięciokąta foremnego płytkami o siedmiu różnych kształtach, zgodnie z pewnymi dodatkowymi obwarowaniami.
Czerwone światło obudziło mnie — a właściwie w ogóle nie dało mi zasnąć. Nie była to czysta, krwawa czerwień sygnałów alarmowych, tylko ciepła, rozmyta, różowopomarańczowa poświata. Wpadała przez małe i nieliczne okna aeroplanu. Rozpiąłem pas, podszedłem do najbliższego (na sztywnych nogach, bo jakoś źle się ułożyłem i wszystkie kończyny miałem teraz odrętwiałe i mrowiące) i mrużąc oczy, zacząłem podziwiać przepiękny wschód słońca nad tym samym lodowym krajobrazem, który niedawno przemierzałem saniami.
Trochę kręciło mi się w głowie i przez minutę żywiłem zwariowaną nadzieję, że z jakiegoś powodu wracamy na Ecbę. Nie umiałem jednak dopasować widzianych w dole gór i lodowców do obrazów, jakie zapamiętałem z podróży. Z przyzwyczajenia poszukałem wzrokiem Sammanna, który pewnie mógłby mi pokazać jakąś mapę, ale siedział obok Julesa Verne Duranda. Obaj mieli słuchawki. Sammann tylko słuchał, Jules na przemian słuchał i mówił — znacznie częściej mówił; czasem rysował coś na piszczku Sammanna, a ten wysyłał obraz gdzieś dalej.
Zirytował mnie ten widok. Obecność Laterryjczyka w komórce numer 317 była jak medal, który ktoś przypiął nam do piersi. Dzięki niemu wiedzieliśmy i mogliśmy zrobić więcej niż inne komórki. Nie przewidziałem jednak, że przy okazji dostaniemy też bezprzewodowe łącze do Retikulum, które wyda Julesa na pastwę wszystkich gryzipiórków, którzy akurat będą mieli ochotę go o coś zapytać; zamierzali wyciągnąć z niego ile się da, zanim padnie z głodu. Hałas w aeroplanie zagłuszał słowa, ale zorientowałem się, że przesłuchanie trwa już dłuższy czas i Jules jest zmęczony: miotał się w poszukiwaniu słów, przerywał w pół zdania, cofał się, poprawiał frazeologię. Orth jest piekielnie trudnym językiem i fakt, że Jules mówił nim tak dobrze, zakrawał na cud. Zwłaszcza że uczył się go najdalej od dwóch lat, bo od tak dawna, według naszych wyliczeń, Geometrzy mogli odbierać sygnały z Arbre. Albo Laterryjczycy byli bystrzejsi od nas, albo sam Jules miał nieprzeciętny talent.
Arsibalt też wstał i spacerował między fotelami. Dołączył do mnie przy oknie i zaczęliśmy pokrzykiwać do siebie. Połączywszy swoją wiedzę geograficzną, przekonaliśmy siebie samych, że oddalamy się od bieguna po jakimś bardziej wschodnim południku niż ten przechodzący przez Ecbę. Nasze podejrzenia się potwierdziły, gdy najpierw skończył się lód, potem tundra, i znaleźliśmy się nad obszarami lądu, gdzie klimat był bardziej umiarkowany: zobaczyliśmy spore połacie lasów i bardzo niewiele miast.
Nie dziwiłem się ludziom, że nie chce im się wstawać: przeskoczyliśmy ponad pół tuzina stref czasowych. Ja wprawdzie wmówiłem sobie, że przespałem całą noc, ale w rzeczywistości chyba nie zmrużyłem oka.
Pamiętałem, że Lio siedział sam z przodu i próbował się zaprzyjaźnić z wojskowym piszczkiem. Widząc, że go odłożył, przysiadłem się do niego.
— Zakłócają — poinformował mnie.
Obejrzałem się na Sammanna i Julesa: właśnie zdejmowali słuchawki. Widząc, że na nich patrzę, Sammann rozłożył ręce i zniesmaczony pokręcił głową. Julesowi chyba ulżyło, że został odcięty od Retu: osunął się ciężko w fotelu, zamknął oczy, przetarł twarz i zaczął sobie masować skórę głowy.
— To chyba było do przewidzenia — powiedziałem do Lio.
On jednak wpadł w jeden z tych swoich Lio-transów, w których nie reagował na słowa. Chwyciłem piszczek, wyrżnąłem go nim w ramię, rozłożyłem ręce, wyrzuciłem zabawkę. Lio przyglądał mi się z zainteresowaniem, a na koniec się uśmiechnął.
— Itowie potrafią podpiąć się do Retikulum przez łącza naziemne — powiedział. — Kiedy się zatrzymamy, znowu nas podłączą.
— Jakie masz rozkazy? — zapytałem.
— Przyczaić się, co właśnie robimy. Podobnie jak wszystkie inne komórki.
— Co potem?
— W miejscu, do którego się udajemy, będzie na nas czekał sprzęt. Mamy na nim ćwiczyć.
— Jaki sprzęt?
— Nie wiem, ale dam ci pewną wskazówkę: Jesry ma prowadzić szkolenie.
Spojrzałem na Jesry’ego, który zajął cały rząd foteli, usiadł na środkowym i obudował się amfiteatrem z papierów. Dawno się nauczyłem, że kiedy koncentruje się na czymś tak jak w tej chwili, nie należy mu przeszkadzać.
— Polecimy w kosmos — domyśliłem się.
— No właśnie… W tym kłopot.
Postanowiłem wykorzystać wszechobecny hałas i fakt, że straciliśmy łączność.
— Jakieś wieści na temat megazabójców? — zagadnąłem.
Lio zrobił taką minę, jakby miał pierwsze objawy choroby lokomocyjnej.
— Mógłbym ci chyba powiedzieć, jak działały.
— No to słucham.
Udał, że uderza mnie pięścią w twarz, ale powstrzymał cios w ostatniej chwili, tak że jego knykcie tylko musnęły mój policzek.
— Przemoc sprowadza się najczęściej do przekazania energii. Pięści, pałki, miecze, kule, promienie śmierci… Wszystkie mają jeden cel: zwalić na ciało ofiary ładunek energetyczny.
— A trucizna?
— Powiedziałem „najczęściej”, więc nie baw się w Kefedokhlesa. Jakie najpotężniejsze źródło skoncentrowanej energii było znane na Arbre w okresie Straszliwych Wypadków?
— Rozszczepienie jąder atomowych.
Lio skinął głową.
— Którego najgłupszym sposobem wykorzystania było rozszczepienie mnóstwa jąder nad miastem i wypalenie wszystkiego do gołej ziemi. Skuteczne, ale niechlujne, i w dodatku niszczy mnóstwo rzeczy, których wcale nie trzeba niszczyć. Lepiej pozbyć się samych ludzi.
— Jak to zrobić?
— Ilość materiału rozszczepialnego niezbędna do zabicia człowieka jest mikroskopijna, więc problem sprowadza się do dostarczenia go właściwym ludziom.
— Coś w rodzaju brudnej bomby?
— Tak, ale projektanci megazabójców załatwili to o wiele bardziej elegancko. Zbudowali reaktor wielkości łebka od szpilki: maleńki mechanizm z ruchomymi częściami i kilkoma rodzajami materiału nuklearnego. Dopóki nie zostanie włączony, jest w zasadzie nieszkodliwy: mógłbyś jeść takie łyżkami i nie pochorowałbyś się bardziej niż po zbożowych ciasteczkach suur Efemuli. Za to po uaktywnieniu sieje neutronami na wszystkie strony i zabija… no, wszystko, co żywe, w promieniu do pół mili. Dokładny zasięg zależy od czasu napromieniowania.
— To wyjaśnia nazwę. Jaki jest mechanizm dostarczania megazabójców?
— Jaki sobie tylko wymarzysz.
— A co je aktywuje?
Lio wzruszył ramionami.
— Ciepłota ciała. Oddychanie. Dźwięk głosu. Zegar. Określona sekwencja genetyczna. Transmisja radiowa. Brak transmisji radiowej. Mam wymieniać dalej?
— Nie. Jakie sposoby dostarczenia i aktywatory rozważa w tej chwili państwo sekularne?
Lio zapatrzył się w dal.
— Nie zapominaj, że wystrzelenie większej masy w kosmos jest kosztowne. Zamiast jednego człowieka można by posłać na orbitę tysiące megazabójców, którzy na dodatek są tak mali, że nie widać ich na radarze. A gdyby choć niewielka ich część dotarła w pobliże Daban Urnuda…
— Rozumiem tę strategię, ale prowadzi ona do obrzydliwej konkluzji…
— Czy to właśnie my zostaniemy poproszeni o ich przewiezienie? Nie sądzę. Będziemy co najwyżej robić dywersję.
— Czyli odwracać ich uwagę — przetłumaczyłem sobie. — A megazabójcy zostaną dostarczeni na miejsce w inny sposób.
Lio skinął głową.
— Pocieszające — powiedziałem.
Wzruszył ramionami.
— Mogę się mylić — zauważył.
Miałem ochotę wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza, ale ograniczyłem się do paru rundek tam i z powrotem w przejściu między fotelami. Jules Verne Durand zasnął, siedzący obok niego Sammann pochylił się nad piszczkiem…
Zaraz, przecież ktoś zagłuszał sygnał, prawda? Zajrzałem mu przez ramię i stwierdziłem, że po prostu coś liczy.
Kiedy zajrzałem przez ramię Jesry’emu, okazało się, że faktycznie czyta instrukcję obsługi skafandra kosmicznego. Dla pewności spojrzałem jeszcze raz: nie, nie pomyliłem się. Siedząca po sąsiedzku suur Vay przeglądała podobne dokumenty, od czasu do czasu wymieniając się nimi z Jesrym. Inni Dzwonecznicy spali. Fraa Jaad nie spał i śpiewał, chociaż trudno było odróżnić jego burdon od miarowego buczenia silników. Wróciłem do wyglądania przez okno.
Przecięliśmy na skos pasmo starych, zerodowanych gór i znaleźliśmy się nad rozpościerającą się po horyzont płaszczyzną: zbrązowiałym w letnim słońcu trawiastym stepem. Aeroplan zniżał lot. Błysnęła rzeka i wlecieliśmy nad przemysłowe obrzeża średniej wielkości miasta. Wylądowaliśmy w ciągnącej się bez końca bazie wojskowej: płaskich terenów nie brakowało i nie było potrzeby ograniczać się w ich wykorzystywaniu.
Przyjechał po nas wojskowy drumon z plandeką. Nie mieliśmy okien, nie mogliśmy też wyjrzeć do przodu, więc tylko przez otwarty tył wozu oglądaliśmy ulice stareńkiego, niezbyt zamożnego miasta, rozgałęziające się na boki w tumanach wzbijanego przez nas kurzu. Na ulicach częściej niż gdzie indziej widywało się zwierzęta (juczne i pociągowe) i więcej ludzi przenoszących ładunki, które w innych miejscach powierzono by pojazdom. W pewnym momencie zabudowa zagęściła się i postarzała, żółte cegły pokrył deseń wielobarwnych płytek ceramicznych i ciężki cień przesunął się nam nad głowami, jak w czasie bombardowania — nie był to jednak aeroplan, tylko brama w grubym murze. Kolejne bramy zatrzaskiwały się za nami i zamykały na sztaby, aż w końcu nasz pojazd zatrzymał się na wyłożonym kafelkami placu. Wygramoliliśmy się z drumonu na dziedziniec wiekowego czterokondygnacyjnego budynku: kamień, cegła i kute żelazo, łagodzone kaskadami kwitnącej winorośli, o pniach grubych jak moja talia. Szemrząca pośrodku placyku fontanna dostarczała wody winorośli i karłowatym drzewkom owocowym rosnącym w donicach i rzucającym miłe plamy cienia na plac, który bez nich byłby nieprzyjemnym przystankiem.
— Witam w karawanseraju Elkhazg — zabrzmiał głos.
Spojrzeliśmy w kierunku, z którego dobiegał, i zobaczyliśmy stojącego w cieniu drzewka starego mężczyznę. Nie pasował do tego miejsca: należał do grupy etnicznej, którą kojarzyliśmy raczej z innymi rejonami Arbre. Doskonale mówił po orthyjsku.
— Jestem Sukcesorem — ciągnął. — Nazywam się Magnath Foral i z przyjemnością będę waszym gospodarzem.
Po oficjalnej prezentacji Magnath Foral opowiedział nam pokrótce historię Elkhazgu. Nawet nie starałem się go słuchać: wystarczyło mi kilka słów kluczowych, żebym odtworzył to, czego jako fid uczyłem się o tym miejscu. Był to jeden z najstarszych cartaskich matemów, założony przez fraa i suur oglądających na własne oczy upadek Bazu i osobiście znających Matkę Cartas. Przemierzyli lasy i góry, żeby założyć ten matem na pustkowiu, nad zakolem starorzecza, kilka mil od nowego koryta rzeki. Nieopodal rzekę przecinał stary trakt handlowy: był na tyle blisko, żeby w razie potrzeby można było z kimś zahandlować, a zarazem dostatecznie daleko, żeby nie przeszkadzał i nie zagrażał matemowi. Setki lat później surowa zima i następująca po niej burzliwa wiosna przełamały kilka wiekowych lodowych zapór, zmieniły bieg rzeki i starorzecze znowu stało się jej korytem. Szlak handlowy dostosował się i uznał Elkhazg za najdogodniejsze miejsce do jej przekraczania — także dlatego, że przez ten czas wokół matemu wyrosła stabilna i całkiem zamożna osada sekularna.
Niektórzy deklaranci porzuciliby taki matem i udali się na poszukiwanie bardziej odludnego miejsca (zapewne gdzieś w głębi gór), ale mieszkańcy Elkhazgu byli inni. Zwrócili uwagę, że towary przenoszone przez rzekę na grzbietach jucznych zwierząt nie ograniczają się do tkanin, futer i przypraw, lecz zawierają także księgi i zwoje. Poszli na kompromis, na wieść o którym Matka Cartas zwaliłaby kopniakiem pokrywę swojego chalcedonowego sarkofagu i rzuciła się na nich z obtłuczoną butelką: otworzyli przy matemie dobrze prosperujący karawanseraj i zorganizowali przeprawę promową przez rzekę. Za korzystanie z nich pobierali myto w jednej tylko postaci: ich fraa i suur mieli prawo skopiować każdą przewożoną tędy księgę i każdy zwój, nawet takie, których treści nie rozumieli. Z czasem zaczęli nieco szerzej interpretować zapisy umowy i zabrali się do kopiowania wzorów geometrycznych na materiałach, naczyniach i innych towarach — mieszkańcy Elkhazgu w sposób szczególny interesowali się bowiem geometrią płaszczyzny i tesselacją. Zamiast wdawać się w tym miejscu w szczegóły, dość będzie stwierdzić, że w powszechnej opinii teorów Elkhazg zaczął się na stałe kojarzyć z zagadnieniami z dziedziny parkietażu. Ważnym kształtom kafelków i twierdzeniom opisującym ich właściwości nadawano nazwy upamiętniające nie tylko mieszkańców Elkhazgu, ale nawet niektóre jego ściany i posadzki.
Elkhazg nie był już matemem. W okresie Odrodzenia jego biblioteka została rozproszona po całym świecie, a sam gmach trafił w prywatne ręce, i podczas Rekonstrukcji nie odtworzono tu matemu. Został przejęty (Magnath Foral nie powiedział tego wprost, ale nietrudno było się domyślić) przez starą instytucję finansową, podobną (jeśli nie tożsamą) do tej, która zarządzała Ecbą.
Fraa Jaad darował sobie wstępy i zniknął na sąsiednim dziedzińcu. Elkhazg był dawniej zamożny i jego podwórka ciągnęły się bez końca. Teraz pewnie stał się rozległą czarną dziurą na mapie ilustrującej gęstość zaludnienia w mieście, ponieważ mieszkali w nim tylko Magnath Foral z drugim mężczyzną, z którym wiązał go romans; przyjezdni deklaranci (wczoraj ich odesłano); oraz opiekujący się karawanserajem zespół dozorców-kustoszów. Kłopot z tego rodzaju sztuką, z jakiej słynął Elkhazg — mozaikami na ścianach — polegał bowiem na tym, że jej arcydzieł nie dało się przetransportować do muzeum.
Mój mózg powinien się pomału wyłączać, ponieważ od czasu eksperymentu ze szpadlem nie miałem ani chwili wytchnienia, a diabelnie dużo się przez ten czas wydarzyło. Wnętrza Elkhazgu wyglądały wprost oszałamiająco (nie tylko dlatego, że wiedziałem, iż każda mozaika, każde skomplikowane, hipnotyzujące dzieło sztuki wyraża ważne twierdzenie teoryczne); zdawało się, że krzyczą do mnie w języku, którego ze zmęczenia — albo z głupoty — nie rozumiałem. Działały jak zastrzyk z fikochwastu: przyspieszały moje popadnięcie w obłęd, ale przez najbliższą godzinę mogłem jeszcze w miarę normalnie funkcjonować. Kiedy zamykałem oczy, żeby chociaż na chwilę odetchnąć od tej przytłaczającej wspaniałości, z ciemności wypełzały pytania. Fakt, że nasz gospodarz nosił to samo nazwisko co pani sekretarz, był bez wątpienia intrygujący. Czy to przypadek, że komórka numer 317 wylądowała akurat w Elkhazgu? Na pewno nie. Co to oznacza? Trudno powiedzieć. Czy w ogóle jest sens się teraz tym zajmować? Nie. Równie dobrze mógłbym próbować pojąć znaczenie parkietaży pokrywających wszystkie otaczające mnie powierzchnie, zakradających mi się pod powieki i napierających na mózg.
Jeden z dziedzińców przedstawiał — jakżeby inaczej — Dziesięciokąt. Fraa Jaad już go znalazł. Ktoś — może dawny mistrz geometrii, a może jakiś syntakt — rozwiązał na nim teglon. Nikt z nas nie widział wcześniej pełnego rozwiązania, więc przez chwilę gapiliśmy się na nie z rozdziawionymi ustami. Na obwodzie dziedzińca stały kosze z zapasowymi kafelkami do teglonu, w różnych kolorach. Fraa Jaad szturchnął jedną taką płytkę nogą. Przyszło mi do głowy, że nigdy nie widziałem, żeby spał; może tysięcznicy odpoczywali w inny sposób?
Zostawiliśmy go sam na sam z teglonem. Magnath Foral zaprowadził nas do Starej Klauzury, nie przebudowywanej od pięciu tysięcy lat — czyli w szczególności pozbawionej prądu i kanalizacji. Każdy dostał osobną celę: ja w swojej zastałem łóżko i całą masę kafelków. Zamknąłem niewiarygodnie stare i sfatygowane okiennice, żeby nie widzieć kafelków i nie musieć o nich myśleć, i na klęczkach, po omacku trafiłem do łóżka.
— Wiesz, co mi przyszło do głowy? — zagadnął mnie Arsibalt, kiedy obaj się obudziliśmy. — U nas czegoś takiego nie ma.
— U nas, to znaczy…
— W nowoczesnym świecie matemowym, po Rekonstrukcji.
— A czego nie ma?
Arsibalt rozłożył ręce i rozejrzał się znacząco, jakby mówił Co ty, ślepy jesteś?!
Staliśmy przy stole ustawionym we wnęce na parterze karawanseraju. Przed nami rozpościerała się klauzura pokryta tysiącami identycznych rogatych, dziewięciokątnych kafelków, ułożonych z maszynową precyzją w nieokresową podwójną spiralę. Od samego patrzenia na nią dostawałem choroby lokomocyjnej. Odwróciłem się więc do niej plecami i spojrzałem na leżący na stole bochenek chleba — tak świeży, że z miejsca po odkrojonej piętce (którą zaopiekował się już Arsibalt, sławny złodziej piętek) buchała aromatyczna para. Chleb składał się z kilku warkoczy ciasta, przeplecionych w nietrywialny sposób i tworzących wzór, który, obawiałem się, miał głęboką wymowę teoryczną i nosił imię jakiegoś Elkhazgijskiego saunta.
— Nie mamy nic, co byłoby takie stare — wyjaśnił Arsibalt z ustami pełnymi chrupiącej skórki. — Takie… fantastyczne.
— Materny miały różne sposoby na Nieskalanie. — Odłamałem sobie kawałek chleba i usiadłem przy stole, oczywiście starym i intarsjowanym precyzyjnie przyciętymi kawałkami egzotycznego drewna. — Niektóre po prostu przestały być matemami.
— I w ten sposób uniknęły Łupieży.
— Otóż to.
— Ale jakiego rodzaju twór może coś mieć na własność przez cztery tysiące lat?
— To samo pytanie zadawałem sobie na Ecbie.
— Czyli mnie wyprzedzasz, fraa Erasmasie.
— Chyba można by to tak ująć.
— Do jakich wniosków doszedłeś?
Dla zyskania na czasie żułem spokojnie chleb — który, nawiasem mówiąc, był chyba najsmaczniejszym chlebem, jaki w życiu jadłem.
— Że nic mnie to nie obchodzi — odparłem w końcu. — Nie interesują mnie reguły, drzewo genealogiczne, dokumenty finansowe i nudna historia Dynastii.
Arsibalt spojrzał na mnie ze zgrozą.
— Jak możesz nie odczuwać fascynacji…
— Odczuwam. Na tym polega problem. Cierpię na przesyt fascynacją. Wypaliłem się i teraz ze wszystkich fascynujących spraw mogę wybrać jedną, najwyżej dwie.
— No to chyba mam kandydatkę — odezwał się Sammann.
Wszedł do klauzury z sąsiedniego dziedzińca, skąd, jak się domyśliłem, mógł się łączyć z Retikulum. Usiadł obok mnie i położył piszczek na stole. Ekran zapełniały obliczenia, nad którymi ślęczał w aeroplanie.
— Chronologia — wyjaśnił. — Jules twierdzi, że od czasu, gdy Daban Urnud wyruszył w pierwszą podróż międzykosmiczną, upłynęło osiemset osiemdziesiąt pięć i pół roku.
— Według czyjej rachuby? — zainteresował się Jesry.
Zwabiony zapachem chleba, zbiegł po schodach, rzucił się na bochenek jak zapaśnik na przeciwnika i wyszarpnął solidny kawał.
— Oto jest pytanie. — Sammann wyszczerzył w uśmiechu zęby. Arsibalt wypatrzył stojący na kredensie dzbanek z wodą i zaczął ją nalewać do glinianych kubków ozdobionych geometrycznymi deseniami.
— Jeżeli rok na Urnudzie jest podobny do naszego, to jest to szmat czasu — powiedziałem. — Dzięki, Arsibalcie.
— Urnudczycy, najpierw sami, a potem z Troanami, długo wędrowali między kolejnymi Zstąpieniami. Zdaniem Julesa może to tłumaczyć ich nerwowość.
— Gdybyśmy znali przelicznik… — wtrącił Jesry tonem, który dawał do zrozumienia Niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę wam na dygresje!
— Właśnie nad tym pracuję. — Sammann skinieniem głowy podziękował Arsibaltowi i pociągnął łyk wody. Klimat Elkhazgu wysysał z człowieka całą wilgoć. — Kłopot w tym, że Jules jest lingwistą i niezbyt się tym interesował. Zna chronologię wydarzeń według urnudzkiej rachuby, bo traktują ją jako standard, ale nie ma pojęcia o konwersji na lata arbryjskie. Udało mi się na podstawie pewnych tropów…
— Jakich tropów? — spytał Jesry.
— Kiedy my byliśmy zajęci ewakuacją Tredegarha, oddział Dzwoneczników zrobił rewizję w kwaterach rzekomych matarrhitów. Zdobyli sporo dokumentów i syntaktów, których ci z Urnuda i Tro nie zdążyli zniszczyć. Moi rodacy jeszcze nie zwirtualizowali syntaktów… Nieważne. Część dokumentów jest datowana na modłę urnudzką. Niektóre można odnieść do znanych nam niedawnych wydarzeń i porównać kalendarze.
— Zaraz, zaraz… — odezwał się Arsibalt. — Jakim cudem możemy w ogóle odczytać urnudzkie dokumenty?
— Nie możemy, ale kryptograf od razu zorientuje się, że wiele z nich ma taki sam format, włącznie z ciągiem znaków, który należy interpretować jako znacznik czasu. A do transkrypcji nazw własnych Urnudczycy stosują specjalny alfabet fonetyczny: wyciągają go z lamusa na każdej nowej planecie. Rozszyfrowanie go jest banalnie proste. Jeśli więc znajdujemy dokument z występującym w nim imieniem Jesry’ego oraz jego loktora z plenum…
— Możemy się domyślać, że jest to sprawozdanie z plenum, w którym wziąłem udział po powrocie z kosmosu — dokończył Jesry. — A ponieważ znamy arbryjską datę tego wydarzenia… Rzeczywiście, taki zestaw danych pozwoliłby w przybliżeniu oszacować wartość przelicznika z kalendarza arbryjskiego na urnudzki.
— No właśnie — przytaknął Sammann. — Uwzględniając margines błędu, powiedziałbym, że Urnudczycy rozpoczęli podróż międzykosmiczną dziewięćset dziesięć arbryjskich lat temu. Plus minus dwadzieścia lat.
— Czyli między osiemset dziewięćdziesiąt a dziewięćset trzydzieści lat temu — powiedziałem po ludzku.
Na tym wyczerpał się mój poranny talent arytmetyczny. Sammann wpatrywał się we mnie natarczywie, jakby chciał mnie zmusić do przebudzenia i zrobienia następnego kroku, ale rachunki nigdy nie były moją mocną stroną. Zwłaszcza publiczne.
— Czyli między dwa tysiące siedemset sześćdziesiątym i dwa tysiące osiemsetnym p.r. — zabrzmiał nowy głos.
To Lio szedł przez klauzurę w towarzystwie Julesa Verne Duranda. Nie wyglądali na dopiero co ściągniętych z łóżka: Lio musiał już od jakiegoś czasu zasypywać Julesa pytaniami.
— No właśnie! — wykrzyknął Sammann. — Trzecia Łupież!
Jeden z ludzi Magnatha Forala przyniósł nam olbrzymią misę obranych i pokrojonych owoców. Nakładał je do misek, które podawaliśmy sobie w kółku.
Jules odłamał kawałek chleba i zaczął jeść, czym w pierwszej chwili mnie zaskoczył: nie mógł przecież czerpać z niego żadnych wartości odżywczych. Pomyślałem jednak, że zapełnienie żołądka pomoże mu znieść głód.
— Nie, no, chwileczkę… — odezwał się Jesry. — Dopatrujesz się tam związku przyczynowo-skutkowego? Sugerujesz, że Urnudczycy wyruszyli w drogę z powodu wydarzeń na Arbre?!
— Twierdzę tylko, że jest to zbieg okoliczności, z którym warto zapoznać się bliżej.
Myśleliśmy, jedząc. Ponieważ zacząłem jeść wcześniej niż inni, streściłem Jesry’emu, Lio oraz innym niezorientowanym (w tym trojgu Dzwonecznikom) dyskusje z Messalu Wielości Światów o Knocie i o tym, że dla innych światów, na przykład dla Urnuda, Arbre może być HŚT. Potem spóźnialscy musieli jeszcze nadrobić braki w bieżącej konwersacji, więc rozmowa przez pierwsze minuty rozłaziła się, zapętlała i dreptała w miejscu.
— Zgodnie z tym scenariuszem informacja rzeczywiście mogłaby przepłynąć z Arbre do Urnuda — podsumował Jesry na tyle głośno, że wszyscy ucichli i zaczęli go słuchać. — Dlaczego jednak Trzecia Łupież miałaby spowodować akurat taką reakcję urnudzkiego kapitana?
— Pamiętaj, fraa Jesry, że Sammann zastrzegł sobie pewien margines błędu — przypomniał Arsibalt. — Impuls do działania mogło im dać dowolne zdarzenie, do jakiego doszło na Arbre w ciągu czterech dekad poprzedzających rok dwa tysiące osiemsetny, włącznie z…
— Włącznie z tymi, które doprowadziły do Trzeciej Łupieży — wypaliłem.
Cisza. Zakłopotanie. Spuszczony wzrok. Tylko Jules Verne Durand wpatrywał się we mnie i kiwał głową. Przypomniałem sobie, jak drążył niewygodne tematy podczas messali, i postanowiłem się tym podeprzeć.
— Mam dość tego owijania w bawełnę — ciągnąłem. — Fakty mówią same za siebie. Fraa Clathrand z Edhara był wierzchołkiem góry lodowej. W tamtych czasach deklaranci masowo, całymi tysiącami, proceńczycy i halikaarnijczycy, zaangażowali się w opracowanie jakiejś nowej praksis. Trudno dziś stwierdzić, do czego była zdolna, ale historia dinozaura z parkingu pokazuje, co się mogło stać, kiedy ktoś popełnił błąd. Wiemy, co na jej temat myśleli sekularowie; wiemy, jak zareagowali. Zapiski zostały zniszczone, twórcy praksis zmasakrowani, ocalały tylko Trzy Nieskalane. Nie wiemy, co od tamtej pory knują ludzie w rodzaju fraa Jaada, ale założę się, że hołubią tamte stare idee…
— Podtrzymują ogień! — zawołał Lio.
— No właśnie. Coś, co zrobili około roku dwa tysiące siedemset sześćdziesiątego, u szczytu rozwoju praksis, wysłało przez Knot sygnał, który w jakiś sposób został rozpoznany przez teorów na Urnudzie.
— I ściągnął ich tutaj, tak? — upewnił się Lio. — Jak dzwonek wzywający na obiad.
— Jak zapach tego chleba.
— Może nie sam zapach nas tu sprowadził, fraa Erasmasie — odezwał się Arsibalt. — Może niektórych zwabiły odgłosy rozmowy: niedosłyszane słowa, niezrozumiałe z większej odległości, ale wystarczające, żeby wzbudzić zainteresowanie każdej świadomej istoty w zasięgu słuchu.
— Myślisz, że tak samo było z urnudzkimi teorami na statku? — powiedziałem. — Że w taki właśnie sposób odebrali… nie wiem, jak to nazwać… emanacje? Wibracje? Sygnały? Przenikające po Knocie z Arbre?
— Właśnie.
Wszyscy spojrzeliśmy na Julesa. Wyjął on ze swojej torby trochę laterryjskiego jedzenia i, nasyciwszy głód zapychaczem, którego nie mógł strawić, pojadał teraz po odrobinie pokarm, z którego jego ciało mogło czerpać energię. Widząc, że patrzymy na niego pytająco, wzruszył ramionami i przełknął.
— Na waszym miejscu nie spodziewałbym się odpowiedzi ze strony Piedestału. Dziewięćset lat temu na statku wśród Urnudczyków z pewnością dominowali racjonalnie rozumujący teorowie, ale podczas długiej i mrocznej wędrówki coraz bardziej upodabniali się do kapłanów kultu religijnego. Im bliżej boga się znajdują, tym bardziej się go boją.
— Może udałoby się ich uspokoić, pokazując im, że wcale nie są tak blisko, jak im się wydaje? — zaproponował Jesry.
— To znaczy? — zapytał Jules.
— Fraa Jaad potrafi być bardzo interesujący i w ogóle, ale na boga nie wygląda. Nawet na proroka. Cokolwiek robi, kiedy przez całą noc śpiewa albo gra w teglon, nie ma to chyba nic wspólnego z boskością. Wydaje mi się, że po prostu odbiera sygnały spływające na Arbre z jakiegoś miejsca położonego wyżej na Knocie.
Poza fraa Jaadem wszyscy już zeszli na dół i zjedli. Znaleźliśmy go siedzącego na środku Dziesięciokąta i zajadającego podane przez personel karawanseraju śniadanie. Dziesięciokąt się zmienił. Kiedy przechodziliśmy po nim wczoraj, był wyłożony ciemnobrązowymi płytkami wielkości dłoni, w których był wyrzeźbiony rowek — taki sam jak w płytkach, którymi bawiłem się w Orithenie, tyle że w Elkhazgu kafelki były znacznie mniejsze. Rowek biegł nieprzerwanie od jednego wierzchołka do drugiego, przeciwległego; nie sprawdziłem tego dokładnie, ale zakładałem, że mam przed oczami poprawne rozwiązanie. Dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich sił, na obrzeżu Dziesięciokąta ustawiono kosze z płytkami pokrytymi biała glazurą, z czarnymi liniami zamiast rowków. Teraz zaś kosze były puste, a fraa Jaad pałaszował śniadanie, siedząc na środku idealnie białej płaszczyzny ozdobionej krętą czarną linią. Przez noc wykafelkował cały dziedziniec.
Kiedy to do nas dotarło, zaczęły się oklaski i wiwaty; Arsibalt i Jesry pokrzykiwali jak na meczu piłkarskim; Dzwonecznicy stanęli przed fraa Jaadem i bardzo nisko mu się ukłonili.
Wiedziony ciekawością, cofnąłem się na skraj Dziesięciokąta i zszedłem z niego na leżący kilka cali niżej chodnik dookoła dziedzińca. Przykucnąłem, podniosłem jedną z płytek położonych przez fraa Jaada i odsłoniłem kawałek brązowego parkietażu pod spodem. Tak jak przypuszczałem, fraa Jaad znalazł zupełnie nowe rozwiązanie teglonu: układ starych brązowych kafelków różnił się od układu nowych, białych.
— To już czwarty — usłyszałem cichy głos.
Podniosłem głowę. Magnath Foral patrzył na mnie i skinieniem głowy wskazał trzymany przeze mnie kafelek. Obejrzałem dokładniej krawędź Dziesięciokąta: pod warstwą brązowych kafelków znajdowały się zielone, a pod nimi rudobrązowe.
— Chyba będziecie musieli wypalić nowy komplet — powiedziałem.
Foral skinął głową.
— Nie ma pośpiechu — odparł beznamiętnie.
Odłożyłem biały kafelek na miejsce, wstałem i wszedłem na Dziesięciokąt. Zadarłem głowę i spojrzałem w niebo.
— Myślisz, że zauważyli? — zapytałem.
Magnath Foral zamyślił się. Nie odpowiedział.
Komórka numer 317 zebrała się na dziedzińcu, którego dzień wcześniej nie oglądałem: był okrągły i osłonięty od góry liśćmi, jak żywa altana. Mieszkańcy Elkhazgu wyhodowali pół tuzina olbrzymich krzewów winnych w taki sposób, że spotkały się i splotły pięćdziesiąt stóp nad powierzchnią gruntu, tworząc mocną kopułę ze splątanych ulistnionych gałązek. Wpadające przez nie snopy światła rozjaśniały chłodną przestrzeń w dole, z góry zaś kopuła wyglądała jak lite zielone sklepienie upstrzone plamkami innych kolorów. Dookoła podwórka stały palety z tajemniczym, ale — na oko — kosztownym wyposażeniem. Resztę poranka zajęło nam ich rozpakowanie, wyrzucenie opakowań i sporządzenie spisu: bezmyślna robota, której rozpaczliwie potrzebowaliśmy.
Sprzęt jednoznacznie sugerował, że czeka nas lot w przestrzeń kosmiczną. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ciężaru stanowiły opakowania: z pięknych dwudziestofuntowych skrzynek wyjmowaliśmy gadżety ważące tyle, co suszone kwiaty. Były wśród nich prawie nieważkie grafitowe skafandry.
— To dobry pomysł — uspokajał mnie Jesry. — W nieważkości zawój nie opadałby pod własnym ciężarem, co nie wyglądałoby najlepiej, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Mów za siebie. Coś jeszcze powinienem wiedzieć?
— Jeżeli dostaniesz mdłości, a na pewno dostaniesz, będziesz rzygał przez trzy dni. Potem albo ci się polepszy, albo się przyzwyczaisz, nie jestem pewien.
— Myślisz, że będziemy mieli aż trzy dni?
— Gdyby chcieli wysłać kogoś tylko dla odwrócenia uwagi tamtych…
— Czyli do odstrzału, tak?
— No tak… Toby posłali proceńczyków.
Do naszej rozmowy włączali się inni członkowie komórki, w tym także Dzwonecznicy, którzy nie rozumieli żartów Jesry’ego. Jesry odchrząknął i zawołał do Lio:
— Co robimy, mój fraa?!
Lio wskoczył na przykrytą płachtą paletę. Rozmowy ucichły.
— Na razie nie wiemy, na czym ma polegać nasza misja. Nie znamy jej celu. Po prostu musimy się tam dostać i już.
— Tam? — powtórzył Jules. — To znaczy gdzie?
— Na tego Daban Urnuda.
Zamieniliśmy się w słuch. Wszyscy się rozpromienili, nawet Jules.
— Jedzenie… Przybywam!
— Jak mamy się dostać na pokład ciężko uzbrojonego… — zaczął Arsibalt.
— Na razie nam tego nie powiedziano — wszedł mu w słowo Lio. — I dobrze, bo już sam start będzie wystarczająco trudny. Nie możemy korzystać ze znanych platform startowych: należy oczekiwać, że Piedestał je zesztabuje, gdy tylko zauważy jakieś przygotowania. To oznacza również, że nie możemy użyć standardowych rakiet, ponieważ są one przystosowane do wystrzeliwania z tych właśnie platform. Z tego wynika, że nie możemy polecieć żadnym standardowym statkiem kosmicznym, chociażby takim, jakim podróżowałeś ty, Jesry, ponieważ standardowe statki mogą być wynoszone w kosmos wyłącznie za pomocą wyżej wspomnianych rakiet. Jest jednak inne rozwiązanie. Podczas ostatniej wielkiej wojny skonstruowano rodzinę pocisków balistycznych, które wykorzystują łatwe w przechowywaniu paliwo i startują z ruchomych wyrzutni na gąsienicach.
— To na nic. — Jesry pokręcił głową. — Pocisk balistyczny nie wynosi ładunku na orbitę, tylko po prostu przerzuca głowicę bojową na drugą stronę globu.
— Przypuśćmy jednak, że wymontujemy tę głowicę i zastąpimy ją czymś takim.
Lio zeskoczył z palety, chwycił rąbek płachty, napiął mięśnie i zerwał ją jednym silnych ruchem ramion i bioder. Odsłonił w ten sposób przyrząd niewiele większy niż duży sprzęt używany w gospodarstwie domowym. Yul, gdyby był wśród nas, mógłby go opisać jako „pawilon nasadzony na agregat spawalniczy”, tylko że ten „pawilon” był wyjątkowo mały — chociaż, jak zademonstrował Lio, mieścił jedną dorosłą osobę, skuloną w pozycji płodowej. Soczewkowaty dach z warstw sprasowanej blachy był powleczony jakimś twardym pokryciem ochronnym i wspierał się na czterech łapach: chudych kratownicowych podporach, trójkątnych w przekroju i trochę przypominających miniaturowe maszty radiowe.
Pawilon miał zatem dach i podpory, brakowało mu natomiast podłogi: z pierścienia, na którym wspierały się nogi, wyrastały do środka trzy wsporniki, w tej chwili przykryte sklejką, na której ułożył się skulony Lio. Kiedy wyturlał się ze środka i zdjął sklejkę, odsłonił znajdujące się pod nią wsporniki i system hydrauliczny: dwa duże zbiorniki (kula i otaczający ją torus) i kilkanaście mniejszych, kulistych. Wszystko to oplatała sieć rur, przewodów i linek. Na samym dole niczym żądło owada sterczała rozpaczliwie mała dysza silnika rakietowego.
— Prawdziwa kapsuła będzie miała przyspawany fartuch ochronny — wyjaśnił Lio. — Większy niż cały stopień…
— Jaki stopień?! — zdziwił się Sammann.
— Przepraszam, że nie umiałem jaśniej tego wyrazić. To jest najwyższy stopień rakiety. Każdy z nas dostanie własny.
Lio złapał jedną ręką za wspornik i dźwignął całą kapsułę, odsłaniając nam jej spodnią część i dyszę.
— Ty chyba żartujesz! — wykrzyknąłem.
Odepchnąłem go na bok i sam chwyciłem wspornik. Lio puścił kapsułę, a ja stwierdziłem, że konstrukcja waży znacznie mniej ode mnie. Potem już każdy chciał to sprawdzić osobiście.
— Gdzie reszta tego… stopnia? — zapytał Jesry.
Zapadła krępująca cisza.
— To jest całość — odparł Jules Verne Durand, który w lot pojął ideę. — Po prostu manifik!
— Skoro tak świetnie znasz się na manifikach, to może objaśnisz nam, z łaski swojej, w jaki sposób cztery nóżki i dach mają utrzymać zdatną do oddychania atmosferę?! — dopytywał się Jesry.
— To wcale nie jest żaden manifik — zaprotestował słabo Lio. — To… Nieważne.
Jesry spojrzał na niego pytająco.
— Będziemy mieli tylko skafandry kosmiczne, tak?
Lio skinął głową.
— Jules już to zrozumiał. Skafandry musimy mieć tak czy inaczej, z układem podtrzymywania życia, odprowadzania nieczystości i tak dalej. Nie ma sensu wysyłać w kosmos hermetycznej kapsuły dublującej te układy.
Spodziewałem się dalszych protestów ze strony Jesry’ego, on jednak w tej jednej chwili nawrócił się i uciszył nas, podnosząc ręce.
— Ja już tam byłem — przypomniał. — I powiem wam, że nie tęsknię za doświadczeniem wspólnego lotu w kapsule. Nie wiecie, co to jest prawdziwa ohyda, dopóki nie zaatakuje was znienacka unosząca się w powietrzu gruda czyichś wymiocin; o tym, co w takiej kapsule uchodzi za toaletę, nie będę w ogóle wspominał. Przez mikroskopijne okienka nic nie widać. Dlatego uważam, że to doskonały pomysł: każdy z nas zostanie zamknięty w osobnym statku kosmicznym, we własnym smrodzie, z widokiem na wszystkie strony.
— Ile można przeżyć w skafandrze? — spytałem.
— O, to się wam spodoba! — zapowiedział Jesry.
Spojrzał pytająco na Lio. Ten skinął głową i Jesry przeszedł do miejsca, w którym przez ostatnią godzinę kompletowali z fraa Grathem skafandry kosmiczne. Wybrał jeden, wyglądający na gotowy do użytku, i postukał w zielony metalowy pojemnik przypięty do plecaka.
— Ciekły tlen! — wyjaśnił. — Zapas na cztery godziny.
— Pod warunkiem, że będziesz go używał z umiarem — wtrąciła suur Vay.
— Ciekły?! — upewnił się Sammann. — Jak w kriogenice?
— Oczywiście.
— Jak długo pozostanie ciekły?
— W kosmosie? To nie problem: będzie zimny, dopóki baterii wystarczy paliwa. — Jesry poklepał drugi pojemnik, czerwony. — Ciekły wodór. Łatwo przypiąć, łatwo odpiąć.
Odkręcił pojemnik, pokazał nam jakiś skomplikowany mechanizm mocująco-uszczelniający i założył pojemnik z powrotem.
— Czyli będziemy konkurować z baterią o dostęp do tlenu, tak? — zapytał Arsibalt.
— Pomyśl o tym jak o współpracy, nie rywalizacji.
— Co z produktami przemiany materii? — spytał ktoś.
— Dwutlenek węgla zbiera się tutaj. — Jesry odczepił od plecaka biały kanister i pomachał nim w powietrzu. — Po zużyciu filtra przypinamy nowy, a stary przenosimy do zasobnika.
Podszedł do osobnego urządzenia, które wyglądało jak przedstawiciel tego samego rodzaju (ale innego gatunku) co skafandry kosmiczne. Miało mnóstwo oznaczonych kolorami gniazdek na pojemniki i kanistry. Jesry wpiął filtr w jedno z nich.
— Po wygrzaniu całego CO2 z filtra ten pasek zmienia kolor… — Pokazał wskaźnik z boku kanistra. — I można go użyć ponownie.
— Czy to urządzenie zawiera zapas paliwa i powietrza? — zapytała suur Vay, widząc gniazda na kanistry z tlenem i wodorem.
— Dopóki jednego i drugiego nie zabraknie, stąd właśnie będziecie je czerpać. Aparat zostanie podłączony do zbiornika z wodą i źródła zasilania, którym zwykle są baterie słoneczne, a w naszym wypadku malutki reaktor jądrowy. Rozbija wodę na tlen i wodór, skrapla je i napełnia zbiorniki. Nadmiar ciepła, jak wspomniałem, idzie na wygrzanie filtrów CO2. Napełnione worki na odchody, o czym jeszcze później porozmawiamy, wiesza się tutaj…
— To znaczy… mamy defekować do skafandrów? — zapytał Arsibalt.
— No i proszę, mamy ochotnika, który zademonstruje nam działanie tego niezwykłego wytworu praksis! Lio, Ras… Możecie zapewnić odrobinę prywatności waszemu fraa?
Wzięliśmy z Lio zawój Arsibalta i rozciągnęliśmy go między sobą, żeby zasłonić Arsibalta, kiedy będzie się rozbierał. Jesry przyciągnął inny kombinezon, ogromny, obszerny, zawieszony na zaopatrzonym w kółka wieszaku, który nazwał „rusztowaniem ubraniowym”. Kombinezon składał się ze sztywnego Modułu Głowowo-Tułowiowego (skrócenie tej nazwy do MGT było nieuniknione), którego górna część otwierała się od tyłu jak drzwi lodówki, oraz rękawów i nogawek zbudowanych ze sztywnych, pękatych segmentów, połączonych jak nawleczone na nitkę koraliki. Wyglądał zupełnie inaczej niż kombinezony, jakie widziałem na szpilach i na Niebiańskim Strażniku: był większy, bardziej wyoblony, solidniejszy, budzący zaufanie. Był także (różnica może kosmetyczna, ale z pewnością rzucająca się w oczy) czarny i matowy, podobnie jak wszystkie inne kombinezony kompletowane przez Jesry’ego.
Arsibalt podszedł do rusztowania ubraniowego, chwycił strategicznie umieszczony drążek, podciągnął się na nim i stanął na stopniu umieszczonym przy tylnych drzwiach skafandra. Zaskoczył mnie jego zapał; może przypomniał sobie szpile sprzed kolekty, a może po prostu nie lubił biegać na golasa. Z pomocą Jesry’ego wsunął najpierw jedną nogę, a potem drugą w otwory u podstawy MGT i opuścił się w głąb modułu. W miarę jak jego stopy sięgały coraz głębiej, kuliste segmenty nogawek dostosowywały się do nich i obracały wokół pionowych osi; musiały być połączone za pośrednictwem uszczelnionych łożysk i mogły się poruszać niezależnie, dzięki czemu mieszkaniec kombinezonu mógł normalnie zginać kolana (i łokcie) bez potrzeby stosowania skomplikowanych stawów. Arsibalt bardziej niż zwykle upodobnił się do pulchnego pączuszka. Zgiął jedną nogę, drugą, a my obserwowaliśmy, jak segmenty ślizgają się po sobie nawzajem.
— Zwróć uwagę na worki wokół ud i talii — powiedział Jesry, wskazując sflaczałe gumy przyczepione od wewnątrz do ścianek MGT. — Za parę minut je docenisz.
— Przyjąłem do wiadomości.
Arsibalt wepchnął kolejno ręce w rękawy zakończone tępymi półkulami, jak kikuty po odcięciu dłoni. Widzieliśmy już tylko jego plecy i tyłek. Jesry wyświadczył nam wielką przysługę, kiedy zatrzasnął drzwiczki kombinezonu.
Skoro Arsibalt prezentował się już przyzwoicie, mogliśmy z Lio opuścić zawój i zajść naszego fraa od przodu. Ledwie słyszeliśmy, co mówi, taki miał przytłumiony głos — dopóki Jesry nie wpiął mu kabla w pierś i nie podłączył go do wzmacniacza.
— Moje ręce będą się musiały sporo nauczyć — usłyszeliśmy Arsibalta przez głośnik. — Szkoda, że nie widzę, co robię.
— Zajmiemy się tym — obiecał mu z roztargnieniem Jesry.
Sprawdził wskazania przyrządów na piersi kombinezonu, żeby mieć pewność, że Arsibalt nie udusi się w środku. Zwróciłem uwagę, że inni przyglądają się Arsibaltowi z rozbawieniem, ustawiłem się więc na wprost niego i dopiero wtedy zauważyłem wbudowany w panel piersiowy mały ekran, na którym wyświetlał się transmitowany na żywo obraz twarzy Arsibalta, przekazywany ze szpilołapu we wnętrzu kombinezonu. Był mocno zniekształcony, ponieważ rejestrowało go rybie oko z bardzo małej odległości, ale przynajmniej mieliśmy na czym zaczepić wzroku, zamiast wpatrywać się w matową, jakby przydymioną osłonę części twarzowej.
— Bądź tak miły i powiedz mi, co to za dysze mam przed nosem — poprosił Arsibalt.
— Lewa: woda. Prawa: jedzenie, a w razie potrzeby także lekarstwa. Środkowa, duża: ściek.
— Słucham?
— Tam masz rzygać. Nie spudłuj.
— Aha.
Oczy Arsibalta wyjrzały daleko poza kadr w poszukiwaniu dłoni. Podniósł jeden kikut, w którym nagle otworzyła się klapka. Wszyscy odskoczyliśmy, kiedy ze środka wystrzelił metalowy pająk, wierzgając odnóżami na wszystkie strony. Oglądany z bliska i na spokojnie pająk okazał się szkieletową dłonią: miał kości, stawy i ścięgna naśladujące naturalną strukturę ludzkiej dłoni, tyle tylko że wykonane z anodowanego na czarno metalu i pozbawione skóry, jeśli nie liczyć czarnych gumowych podkładek na czubkach palców. Wyrastająca z przegubu na końcu kikuta dłoń z początku kurczyła się i miotała spazmatycznie, ale w miarę jak Arsibalt brał we władanie kolejne stawy, jej ruchy stawały się coraz bardziej zwyczajne i naturalne. Podniósł drugą rękę, znów otworzyła się klapka i wynurzyła druga dłoń — mniej ludzka z wyglądu, bo zaopatrzona we wbudowane narzędzia.
— Powiedz, co robisz z rękami — poprosiłem.
— Te końcówki rękawów są bardzo obszerne. Jest tam taka jakby rękawica. Wsuwam w nią dłoń i jest mechanicznie połączona z tą szkieletową łapą, którą widzicie.
— Mechanicznie? — powtórzył Sammann. — Bez serwomotorów?
— Bez — potwierdził Jesry. — Zresztą sam zobacz.
Podeszliśmy bliżej. Manipulatorem poruszały metalowe taśmy i tłoki prowadzące w głąb kikuta, gdzie, jak należało się domyślać, łączyły się bezpośrednio z rękawicą na palcach Arsibalta.
— Jakie to proste — orzekł fraa Ossa. — A zarazem takie skomplikowane.
— To prawda. Nie licząc uszczelnień, kombinezon mógłby wyjść spod ręki średniowiecznego rzemieślnika cierpiącego na nadmiar wolnego czasu. Na szczęście w świecie matemowym nie brakuje średniowiecznych rzemieślników. Możecie mi wierzyć albo nie, ale łatwiej zbudować taki kombinezon niż hermetyczną rękawicę, która w gruncie rzeczy do niczego się nie nadaje.
— Na końcu kikuta są jeszcze jakieś przyciski — zameldował Arsibalt. — Wyciągnę dłoń z rękawicy… — Pająk drgnął i zwiotczał. Wycofał się do schowka na końcu ramienia i klapka się za nim zamknęła. — Obmacuję właśnie wewnętrzną powierzchnię kikuta. Mnóstwo tu guzików i przełączników.
— Ostrożnie — poradził mu Jesry. — Kombinezon jest sterowany głównie głosem, ale można przejść na ręczne sterowanie. Co odradzam.
— Jak mamy rozróżnić te wszystkie guziki, jeśli ich nie widać? — spytał Arsibalt.
Przewracał bezradnie oczami, poruszając po omacku palcami.
— Większość z nich stanowi klawiatura alfanumeryczna: opuszkami palców możesz wprowadzać dane. Sammann nie będzie miał z nią żadnych problemów, reszta musi się douczyć.
— I co powiesz, tak ogólnie? — spytałem Arsibalta. — Jak to się nosi?
— Zaskakująco wygodnie.
— Jak pewnie zauważyłeś, kombinezon styka się z ciałem w bardzo niewielu punktach — powiedział Jesry. — Dzięki temu jest wygodny, a dla utrzymania odpowiedniej temperatury w środku wystarcza prosty system klimatyzacji. Rurkowaty skafander, jaki miał na sobie Niebiański Strażnik, staje się zbędny. Za to wszędzie tam, gdzie cię dotyka, ściska bardzo mocno. Powiedz „Rozpoczęcie cyklu eliminacji sanitarnej”.
— Rozpoczęcie cyklu eliminacji sanitarnej — powtórzył Arsibalt.
Słyszeliśmy, jak z każdym kolejnym słowem tej niezgrabnej frazy coraz bardziej się denerwuje. Pod ruchomym obrazem jego twarzy wyświetliły się słowa cykl eliminacji sanitarnej. Arsibalt wybałuszył oczy.
— Boże! — wykrzyknął.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Zechciałbyś nam powiedzieć, co się dzieje? — zasugerował Jesry.
— Te worki, o których wcześniej mówiłeś… one się nadęły. Wokół talii i ud.
— Twoja miednica z przyległościami została całkowicie odizolowana od reszty kombinezonu.
— Z pewnością!
— Możesz teraz załatwić co trzeba.
— Tę część pokazu możemy chyba sobie darować, fraa Jesry.
— Jak chcesz. Powiedz „Zakończenie cyklu eliminacji sanitarnej”.
Arsibalt powiedział, a my wszyscy znowu uśmialiśmy się serdecznie, widząc — i słysząc — jego reakcję.
— Zostałem spryskany ciepłą wodą, od dziobu i od rufy.
— Zgadza się. Panie i panowie zostają obsłużeni w taki sam sposób, czy im się to podoba, czy nie — wyjaśnił Jesry. Przyciągnął gruby wąż podłączony do rusztowania ubraniowego i wetknął go w nader nieprzystojną część kombinezonu. — Nie mamy tu do dyspozycji nieskończonej próżni kosmosu, więc musimy ją symulować.
Pstryknął przełącznikiem. Zawył odkurzacz. Na ekranie rozegrał się kolejny akt komedii i Arsibalt poinformował nas, że został gruntownie osuszony.
— Koniec — dodał. — Worki się opróżniły.
— Wiemy o tym — odparł Sammann, odczytując informację z panelu piersiowego.
— Za każdym razem będziecie w ten sposób tracić część powietrza, więc tej funkcji radzę używać z rozwagą — mówił tymczasem Jesry. — Najważniejsze, że…
— Dopóki zasobnik działa, można w takim kombinezonie żyć dość długo — powiedziałem.
— No właśnie.
— Niebiański Strażnik miał zupełnie inny kombinezon — zauważył fraa Ossa. — Mniej wyrafinowany.
— Ten jest świetnie wykonany — dodałem.
Żałowałem, że nie ma z nami Cord. Doceniłaby łożysko okalające talię Arsibalta poniżej progu drzwiczek i pozwalające mu skręcać biodra niezależnie od barków.
— To po prostu niewiarygodne — oznajmił Arsibalt. — Dosłownie. Bardzo sobie cenię naszych fraa i suur z konwoksu, ale w głowie mi się nie mieści, że w tak krótkim czasie zaprojektowali coś tak skomplikowanego!
— To nie oni — odparł Jesry. — Szczegółowy projekt kombinezonu powstał dwadzieścia sześć stuleci temu.
— Z okazji Wielkiej Grudy? — domyślił się Sammann.
— Otóż to. Tamten konwoks miał na jego opracowanie kilkanaście lat. Plany trafiły do archiwum w Sauncie Rabie, a w czasie Trzeciej Łupieży zostały ocalone przez fraa i suur, noszących do końca życia swoje księgi na plecach. Kiedy w zeszłym roku Geometrzy weszli na orbitę wokół Arbre, odprawiono rozliczne voco, o których w Edharze nawet nie słyszeliśmy: wszystko po to, żeby największe talenty zaprząc do pracy przy wznowieniu projektu. Wydano niewyobrażalną górę pieniędzy, żeby zbudować to… — Jesry poklepał Arsibalta po ramieniu. — I to. — Wskazał manifik. — Zwróćcie uwagę na zaczepy. — Odwrócił Arsibalta plecami do nas i pokazał trzy gniazdka ułożone w takiej samej konfiguracji jak wsporniki podłogi kapsuły. — Wczepiamy je we wsporniki i otrzymujemy świetnie zintegrowany komplet. Nie potrzebujemy sprzętów, w szczególności foteli przeciwprzeciążeniowych: poduszki powietrzne w kombinezonach napełnią się i zamortyzują wstrząs przy starcie.
— Imponujące — przyznał Sammann. — Jak się do tego zapakujemy, tylko jednego nie będziemy w stanie robić: skradać się.
Spojrzeliśmy na niego, nie rozumiejąc, a on z uśmiechem wskazał panel piersiowy kombinezonu Arsibalta: ekran szpilowy, wyświetlacze alfanumeryczne, lampki, wskaźniki.
— Nie ma mowy o dyskrecji.
Gratho podszedł bliżej, chwycił ledwie widoczny występ sterczący z MGT na wysokości obojczyków i pociągnął. W ten sposób rozwinął czarną składaną osłonę, która sama zahaczyła o zaczep umieszczony powyżej talii. Wyświetlacze zniknęły, światełka pogasły i cały Arsibalt stał się jednolicie czarny i matowy, jak wyrzeźbiony z wilgotnego węgla.
— I tak jestem pełen podziwu — zauważył fraa Ossa. — Kiedy wy z Niebiańskim Strażnikiem lecieliście na orbicie, tych kombinezonów jeszcze nie było.
Jesry pokiwał głową.
— A teraz jest ich szesnaście.
— Ale nas jest tylko jedenaścioro! — zawołał z głośnika Arsibalt.
Zdążyliśmy o nim zapomnieć. Pajęczą łapą namacał zatrzask osłony, zwolnił ją i odsłonił ekranik. Zobaczyliśmy komicznie powiększoną znajomą twarz z wytrzeszczonymi oczami.
— W rzeczy samej — przytaknął Jesry.
— Pomyślałem, że to będzie oczywiste, ale widzę, że muszę to powiedzieć wprost — odezwał się Lio. — Nie wolno nam tego spieprzyć. Z kombinezonami rzecz ma się podobnie jak z wyrzutniami: tajemnica wojskowa. Wydaje się niemożliwe, żeby Piedestał, który prawie całą wiedzę na temat Arbre czerpie z uciekających w kosmos przekazów popkulturowych, wiedział o istnieniu wyrzutni, zwłaszcza że są słabo widoczne z góry. Kiedy jednak wystrzelimy pierwszy pocisk, instrumenty Geometrów natychmiast namierzą jego ślad cieplny i tajemnica przestanie być tajemnicą. Dlatego albo wystrzelimy je wszystkie naraz, albo nie wystrzelimy ich wcale. Pocisków jest dwieście; wszystkie zostaną wystrzelone w dziesięciominutowym oknie startowym, które otworzy się za trzy dni. W jedenastu z nich będą zainstalowane manifiki wiozące członków tej komórki. Niektóre zabiorą niezbędne zapasy i sprzęt.
— A reszta? — zapytał Sammann.
Lio nic nie powiedział, ale zerknął w moją stronę. Obaj pomyśleliśmy o megazabójcach.
— Wabiki i zasłona antyradarowa — odparł w końcu.
— Co mamy zrobić, jak już będziemy na górze? — spytał Arsibalt.
— Z elementów dostarczonych w innych kapsułach zbudować platformę odrzutową, bo pojazdem to bym jej nie nazwał, która ma nas wynieść na nową orbitę i na kurs zbieżny z Daban Urnudem.
— Tego się domyślaliśmy — powiedział Jesry. — Fraa Arsibalt pyta…
Fraa Ossa wystąpił naprzód, zerkając na Lio w taki sposób, jakby pytał: Mogę? Rzadko zabierał głos, więc teraz wszyscy ustawiliśmy się w taki sposób, żeby go widzieć i słyszeć.
— Największą trudność sprawi wam nie wykonanie wyznaczonych zadań, lecz niepewność i upokorzenie wynikające z nieznajomości całości planu. Te emocje mogą wam przeszkadzać, dlatego musicie już teraz zdecydować, czy angażujecie się w tę sprawę ze świadomością, że całego planu możecie nigdy nie poznać (i że kiedy go poznacie, może się okazać niedoskonały), czy wycofujecie się i oddajecie przeznaczony dla was kombinezon komuś innemu.
Fraa Ossa wrócił na swoje miejsce w szeregu, a my przez minutę próbowaliśmy zdecydować — jeśli można w ten sposób określić to, co działo się w naszych głowach. Nie czułem żadnych emocji związanych zazwyczaj z dokonywaniem wyborów; przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym się odłączyć od ekipy. Nie było mowy o żadnym decydowaniu i fraa Ossa, który przez całe życie przygotowywał się do takich sytuacji, z pewnością o tym wiedział. Nie prosił nas wcale o podjęcie decyzji, tylko dawał — w miarę dyplomatycznie — do zrozumienia, że powinniśmy przestać paplać i skoncentrować się na tym, co naprawdę ważne.
I tym się właśnie zajmowaliśmy po osiemnaście godzin dziennie, dopóki nie przyjechała ciężarówka i nie zabrała nas na lotnisko. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że tylko połowę tego czasu przeznaczaliśmy na pracę, a drugą połowę zajmowały nam gry wideo. Trzy przylegające do dziedzińca cele zostały wyposażone w syntakty podłączone do ogromnych, rozpiętych na wszystkich czterech ścianach ekranów. Na środku każdej celi stało krzesło z przyczepionymi rękawami od kombinezonu. Na zmianę siadaliśmy na krzesłach, wsuwaliśmy ręce w głąb rękawów i uczyliśmy się rozpoznawać przyciski i przełączniki. Na ekranach wyświetlały się widoki, jakich mogliśmy się spodziewać na niskiej orbicie Arbre, włącznie ze wskazaniami przyrządów, które, jak nas zapewniano, wbudowany w kombinezon syntakt miał automatycznie nakładać na obraz. Część przełączników w kikutach służyła do sterowania silnikami manifika, mającymi nam umożliwić poruszanie się i wykonywanie przewidzianych planem zadań. Pod lewą dłonią znajdowała się niewielka kulka, obracająca się swobodnie w małej kołysce; pod prawą grzybkowaty drążek poruszający się w cztery strony świata, a także w górę i w dół. Kulka pozwalała kierować obrotami kombinezonu, co było dosyć proste. Drążek sterował translacją, czyli przemieszczaniem się w przestrzeni (w odróżnieniu od obracania się w miejscu), i to już nie było takie łatwe. Przedmioty na orbicie zachowywały się inaczej, niż byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dam tu prosty przykład: kiedy chciałem dogonić jakiś przedmiot znajdujący się na tej samej orbicie, instynkt kazał mi włączyć silniki i przyspieszyć, ale w ten sposób przenosiłem się na wyższą orbitę i mój przedmiot pożądania, zamiast przede mną, lądował pode mną. Nasze nawyki i wiedza na orbicie stawały się całkowicie bezużyteczne. Nawet ci z nas, którzy pod okiem Orola zgłębiali tajniki mechaniki planetarnej, byli bezradni i nie mieli innego wyjścia, jak po prostu nauczyć się grać w tę grę.
— To zwodnicze — powiedział Jules.
Siedzieliśmy razem w jednej z cel. Znając teoryczne podstawy gry, dosyć szybko zacząłem osiągać niezłe wyniki i przypadło mi w udziale nauczanie innych.
— Wydaje się, że lewa ręka ma ogromny wpływ na nasze położenie — mówił dalej Jules. Pokręcił kulką. Zamknąłem oczy i przełknąłem ślinę, kiedy obraz na ekranie (Arbre i wszystko inne na „orbicie” wokół nas) zawirował i przeskoczył gwałtownie. — Tymczasem sześć elementów wcale się nie zmienia.
Miał na myśli rząd sześciu liczb u dołu ekranu: tych samych sześciu liczb, o których zrobiłem kiedyś Barbowi wykład w kuchni obok refektarza.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Możesz się kręcić, ile chcesz, ale nie zmienisz w ten sposób swoich elementów orbitalnych. A one są najważniejsze.
Sześciokierunkowy wskaźnik w lewym dolnym rogu zaczął pulsować: to Jules prawą ręką (którą nazywał dexterem) poruszył grzybkowatym drążkiem (który nazywał joystickiem). Sześć elementów zaczęło fluktuować, jeden zmienił kolor z zielonego na żółty.
— Oho! — powiedziałem. — Zepsułeś inklinację. Wypadłeś z płaszczyzny.
— Na dłuższą metę to chyba poważny błąd, ale na razie nie widać wielkiej różnicy.
— Rzeczywiście. Poczekaj, przewinę do przodu. Sam zobaczysz, co się stanie.
Trzymałem w rękach sterownik instruktorski, za pomocą którego przyspieszyłem teraz bieg czasu w symulacji i następne pół godziny skompresowałem do mniej więcej dziesięciu sekund. Inne satelity oddaliły się od nas tak bardzo, że straciliśmy je z oczu.
— Kiedy znajdziesz się tak daleko, że przestaniesz widzieć swoich partnerów albo odróżniać ich od wabików…
— Będę perdi — powiedział Jules beznamiętnie. — Możesz cofnąć?
— Naturalnie.
Cofnąłem do momentu, w którym przesadził z nachyleniem.
— Co by tu teraz…? Może tak spróbujemy? — mruknął i poruszył joystickiem. Inklinacja nieznacznie się pogorszyła, za to mimośród poleciał na łeb, na szyję, przez żółć do czerwieni. — Merd… Teraz już dwa z sześciu mam spaprane.
— Spróbuj odwrotnie — poradziłem.
Odpalił przeciwległy silnik: mimośród się poprawił, półoś większa się zepsuła.
— Wyrafinowana układanka — powiedział. — Dlaczego uparłem się studiować lingwistykę zamiast mechaniki nieba? Przez lingwistykę wpakowałem się w takie kłopoty, że teraz tylko fizyka może mnie uratować.
— Jak tam jest na górze? — zapytałem. Widząc, że narasta w nim frustracja, pomyślałem, że przerwa dobrze mu zrobi.
— Na pewno widziałeś model. Jest dość dokładny, biorąc pod uwagę, co widać przez wasze teleskopy. Oczywiście mało kto z Czterdziestu Tysięcy widział statek od zewnątrz; znają tylko wnętrze kuli, w której spędzają całe życie.
Mówił o sercu Daban Urnuda: szesnastu wydrążonych sferach o średnicy niespełna mili, skupionych wokół centralnie umieszczonej osi i obracających się wraz z nią w celu wytworzenia pseudograwitacji.
— O to właśnie pytam — odparłem. — Jak wygląda wasze dziesięciotysięczne laterryjskie społeczeństwo?
— W tej chwili jest podzielone między Opokę i Piedestał.
Opoka była opozycyjnym ruchem fthozyjskim.
— Ale w normalnych warunkach…
— Dopóki tu nie przybyliśmy i Piedestał z Opoką nie okopały się na swoich pozycjach, przypominało sympatyczne prowincjonalne miasteczko, w którym znajduje się uniwersytet albo inny ośrodek naukowy. Każda kula jest w połowie napełniona wodą. Na wodzie unoszą się łodzie mieszkalne. Na ich dachach uprawiamy nasze jedzenie… Ach, jak ja je dobrze pamiętam!
— Rozumiem, że każda rasa dysponuje czterema kulami?
— Teoretycznie tak, ale przemieszania nie da się całkowicie uniknąć. Kiedy statek nie przyspiesza, można otworzyć przejścia do sąsiednich kul i swobodnie się między nimi przemieszczać. W jednej z naszych laterryjskich kul mamy szkołę.
— Czyli macie też dzieci?
— Oczywiście, że mamy dzieci. I bardzo dbamy o ich porządne wychowanie. Edukacja jest dla nas wszystkim.
— Nam też by się przydała — mruknąłem. — Extramuros, znaczy.
Jules zamyślił się i wzruszył ramionami.
— Nie zrozum mnie źle, to nie jest jakaś utopijna idylla. Kształcimy młodzież nie z zamiłowania do szlachetnych idei, tylko po to, żeby przetrwać; żeby rejs Daban Urnuda mógł trwać. Dzieciaki z Urnuda, Tro, Laterre i Fthosa rywalizują o stanowiska w Dowództwie.
— Czy ta rywalizacja rozciąga się także na lingwistykę?
— Ależ naturalnie! Jestem aktywem strategicznym! Przenoszenie nas do nowych kosmosów i przeprowadzanie nowych Zstąpień jest rezon detr Dowództwa! A podczas Zstąpienia mało kto jest bardziej przydatny niż lingwista.
— Oczywiście. Wasze dziesięciotysięczne miasteczko jest dostatecznie duże, żebyście mogli się pobierać, czy co tam robicie…
— Pobieramy się. Wystarczająco duża część z nas zawiera związki małżeńskie i płodzi dzieci, żeby populacja utrzymywała się na stałym poziomie.
— A ty? Jesteś żonaty?
— Byłem.
A zatem znali także rozwody.
— Dzieci?
— Nie. Jeszcze nie. A teraz to już nigdy.
— Odwieziemy cię do domu — zapewniłem Julesa. — Może poznasz nową dziewczynę.
— Nie taką jak ona. — Skrzywił się i wzruszył ramionami. — Kiedy byliśmy z Lise razem, zawsze mówiłem jej takie rzeczy, czułe błahostki: „Nie ma drugiej takiej jak ty, najdroższa”. — Pociągnął nosem i spuścił wzrok. — Oczywiście nieszczerze.
— Oczywiście.
— Ale jej śmierć uświadomiła mi z absolutną jasnością, jaka jest prawda: nie ma drugiej takiej jak ona. W społeczeństwie liczącym dziesięć tysięcy ludzi, na zawsze odciętym od macierzystego kosmosu… Ras, ja je wszystkie znam, wszystkie kobiety w moim wieku. I nie mam cienia wątpliwości, że w tym kosmosie nie ma drugiej takiej kobiety jak moja Lise.
Łzy strumieniami spływały mu po policzkach.
— Strasznie mi przykro… Czuję się jak idiota. Nie wiedziałem, że twoja żona nie żyje.
— Nie żyje. Widziałem jej ciało… jej twarz… Cały konwoks je widział.
— Na boga! — Nie miałem zwyczaju zaklinać się na bóstwa, ale nic innego równie mocnego nie przyszło mi do głowy. — Ta kobieta w ładowniku w Orithenie…
— To była moja Lise — powiedział Jules Verne Durand. — Moja żona. Sammannowi już powiedziałem.
I kompletnie się rozkleił.
Siedzieliśmy w zaciemnionej celi, rozjaśnianej symulowanym światłem słońca, odbitym od symulowanej Arbre i symulowanego księżyca. Symulowane postaci w kombinezonach szybowały bezgłośnie wokół nas. Jules skulił się i szlochał.
Przypomniałem sobie nasze rozmowy z messalanu — o tym, że możemy wchodzić w proste fizyczne interakcje z Geometrami, nawet jeśli oddziaływanie na poziomie biologicznym nie wchodzi w grę. Podszedłem do Laterryjczyka, objąłem go i przytulałem, dopóki nie przestał płakać.
— Powiedział mi — poinformowałem później Sammanna.
Od razu się zorientował, o kim i o czym mówię. Spuścił wzrok i pokręcił głową.
— Co z nim?
— Już lepiej… Powiedział coś dobrego.
— To znaczy?
— Ja dotknąłem Orola. Orolo dotknął Lise, oddał za nią życie. Kiedy z kolei dotknąłem Julesa, to tak jakby…
— Zamknąłeś krąg.
— No właśnie. Opowiedziałem mu, jak przygotowaliśmy ciało do pogrzebu, jak wyraziliśmy jej swój szacunek. Chyba chciał to usłyszeć.
— Powiedział mi w aeroplanie. Prosił, żebym nikomu nie mówił.
— Masz kogoś takiego, Sammann? — zapytałem. Spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Parsknął śmiechem i pokręcił głową.
— Kogoś takiego? Nie. Nie takiego. Miałem parę dziewczyn, poza tym mam rodzinę. Dla itów rodzina… no… jest ważna… — Niezręcznie zawiesił głos. Kontrast z deklarantami był oczywisty.
— Skoro już zeszliśmy na takie tematy… pomógłbyś mi domknąć jeszcze jeden krąg?
Wzruszył ramionami.
— Chętnie spróbuję. Czego potrzebujesz?
— Prosiłem cię niedawno, żebyś przekazał Ali wiadomość. Zanim wystartowaliśmy, pamiętasz? Trochę się czułem onieśmielony…
— Martwił cię brak prywatności. Ja to rozumiem.
— Wysłałbyś jej coś jeszcze?
— Pewnie. Ale z tym brakiem prywatności nic się nie zmieniło.
Roześmiałem się — tak jakby.
— Domyślam się. Ale w tej sytuacji jakoś to przeżyję.
— W porządku. Co mam jej napisać?
— Że jeśli dostanę czwarte życie, chcę je spędzić z nią.
— No, no… — Oczy mu się zaszkliły, jakbym go spoliczkował. — Wpiszę to szybko, zanim się rozmyślisz.
— Odtąd możemy już tylko posuwać się naprzód. Nie będzie żadnego rozmyślania się.