Deklarant: Osoba, która przysięgła poddać się nakazom Dyscypliny Cartaskiej na okres jednego roku lub dłuższy; fraa lub suur.
— Nie ma dobrego sposobu na skonstruowanie zegara — mawiał fraa Corlandin, ucząc nas historii nowoczesnej (po Rekonstrukcji). W ten oględny sposób dawał nam do zrozumienia, że praksycy z Saunta Edhara mają trochę źle w głowach.
Nasz koncent leżał w zakolu rzeki, opływającej w tym miejscu pasmo skalistych pagórków, zakończenie łańcucha górskiego, który ciągnął się setki mil na północny wschód i z którego lodowców i pól śnieżnych rzeka brała swój początek. Nieco powyżej matemu znajdowały się katarakty; nocą, jeśli slogowie za bardzo nie hałasowali, czasem było słychać szum przelewającej się przez nie wody. Poniżej progów rzeka płynęła spokojnie i gładko, jakby wypoczywała po pełnej napięcia przeprawie, okrążając dobrze odwodnioną łąkę. W obrębie naszych murów zamknęliśmy część tej łąki i półtoramilowy fragment samej rzeki.
Na wysokości katarakty nad wąską w tym miejscu rzeką bez trudu dało się przerzucić most, toteż zazwyczaj znajdowało się tam mniejsze lub większe miasto. W niektórych epokach rosło w siłę i urzędnicy pracujący w wieżowcach spoglądali z góry na nasze twierdze; kiedy indziej podupadało i kurczyło się do rozmiarów samotnej stacji paliw albo baterii dział strzegących przeprawy. Na dnie naszego odcinka rzeki zalegały liczne zardzewiałe dźwigary i bryły omszałego sztucznego kamienia — pozostałości mostów, które w przeszłości najpierw spięły brzegi katarakty, a następnie zawaliły się i zostały zniesione na nizinę.
Większość naszej ziemi i prawie wszystkie zabudowania mieściły się po wewnętrznej stronie zakola, ale udało nam się zająć także skrawek terenu na drugim brzegu i tam zbudowaliśmy fortyfikacje: nasz mur biegł równolegle do rzeki tam, gdzie płynęła prosto, i łamał się bastionami w tych miejscach, gdzie zakręcała. W trzech z tych bastionów znajdowały się dwuskrzydłowe bramy matemów: jednorocznego, dziesięcioletniego i stuletniego (brama milenarystów była ulokowana wysoko na zboczu wzgórza i funkcjonowała nieco inaczej). Miały w określonych momentach otwierać się i zamykać, co przedstawiało pewien problem natury praksycznej — a to z tego powodu, że znajdowały się dość daleko od zegara, który z drugiego brzegu rzeki miał nimi sterować.
Praksycy postanowili wykorzystać energię wody. Daleko za murami koncentu, powyżej katarakty (czyli wysoko ponad naszymi głowami) wykuli w skalnym korycie zbiornik, a wodę z niego skierowali akweduktem na południe, prosto do tumu, omijając kataraktę, most i zakręt rzeki. Woda pokonywała krótki tunel, przez pół mili otwartego terenu skakała po kamieniach, a potem zapadała się pod ziemię i wpływała do rury zakopanej w gruncie pod okolicą, w której później wyrosły domy miastowych. Ściśnięta pod wpływem siły grawitacji, tryskała z dwóch fontann w stawie przy Bramie Dziennej. Przecinająca staw (i przechodząca między fontannami) grobla łączyła bramę z północnym skrajem głównego placu miasta.
Staw był wyniesiony powyżej poziomu rzeki i okolicznej równiny. Do jego dna dochodziły rury, zamykane potężnymi zaworami kulowymi z polerowanego granitu. Jedna z nich zasilała ciąg stawów, kanałów i fontann ozdabiających apartamenty Prymasa, a dalej na krótkim odcinku stanowiła granicę między matemem jednorocznym i dziesięcioletnim. Trzy dalsze dreny łączyły się z systemami przewodów, syfonów i akweduktów połączonych z trzema bramami i poza okresem apertów pozostawały całkowicie suche. Dopiero teraz opadające obciążniki zegara otworzyły dwa zawory, a te wpuściły wodę do systemów Bram Roku i Dekady.
Można powiedzieć, że było to rozwiązanie toporne i dalekie od doskonałości, ale miało jedną zaletę, z której nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. System napełniał się dosyć wolno, dzięki czemu po zakończeniu ceremonii mogliśmy wylec z tumu i żwawym krokiem podążyć śladem wody, niespiesznie wypełniającej akwedukt poprowadzony wzdłuż Siedmiokrotnych Schodów, dookoła klauzury, w stronę rzeki.
Nad rzeką był w tym miejscu przerzucony kamienny most, po naszej stronie kończący się okrągłą basztą, na drugim brzegu zaś bastionem w zewnętrznym murze koncentu. W baszcie znajdował się zbiornik, w tej chwili napełniany dostarczaną akweduktem wodą i zaopatrzony w dzióbkowaty odpływ, ulokowany nad płatkami koła wodnego. Większość z nas dotarła tam w samą porę, żeby zobaczyć, jak zbiornik się przepełnia i koło zaczyna się obracać, przejmując energię wody, zanim zwróci ją rzece. Za pośrednictwem przekładni z nierdzewnej stali koło wprawiło w ruch wał gruby jak moje udo, biegnący na drugą stronę mostu (gdybym nie wiedział, do czego służy, mógłbym go wziąć za przesadnie solidną poręcz). Po drugiej stronie rzeki, w bastionie, wał uruchomił drugą przekładnię, połączoną już bezpośrednio z zawiasami skrzydeł bramy.
Słysząc ich zgrzyt, pobiegliśmy w tamtym kierunku, ale znalazłszy się bliżej, zwolniliśmy. Nikt nie wiedział, co się teraz stanie.
Chociaż… No, mieliśmy pewne wyobrażenie, byłem jednak wciąż dostatecznie młody, żeby zapomnieć o Grabiach Diaksa, gdy jakaś idea bez reszty mnie zauroczyła. Opowieść Orola o matemie unoszącym się swobodnie na morzu czasu, o odłączonej dziedzinie przyczynowej, działała mi na wyobraźnię, puściłem więc wodze fantazji i udałem, że żyję w takim właśnie matemie i nie mam zielonego pojęcia, co zastanę za jego bramą, kiedy wreszcie się otworzy: tłum podekscytowanych slogów, którzy rzucą się na nas z widłami i butelkami z benzyną. Wygłodniałych nieszczęśników, którzy przeczołgają się przez próg, gotowi rękami wygrzebywać kartofle z ziemi. Moshyjskich pielgrzymów, spodziewających się ujrzeć oblicze bóstwa. Ciągnące się po horyzont morze trupów. Dziewiczą dzicz.
Najciekawiej zapowiadał się moment, kiedy szpara między skrzydłami bramy poszerzy się na tyle, żeby do środka zdołał się przecisnąć pierwszy człowiek. Kto nim będzie? Mężczyzna czy kobieta? Stary czy młody? I co będzie miał przy sobie — karabin? Niemowlę? Skrzynię złota? Bombę w plecaku?
Kiedy brama zaczęła się otwierać, naszym oczom ukazała się grupa około trzydziestu gapiów. Część stała na wprost wrót, znieruchomiała w takiej samej dziwacznej pozie — dopiero po chwili zorientowałem się, że trzymają w rękach wycelowane w nas szpilołapy albo piszczki, którymi przesyłają obraz obserwatorom znajdującym się gdzieś daleko. Mała dziewczynka siedziała ojcu na barana i coś sobie pogryzała, wyraźnie znudzona. Wierciła się i marudziła, żeby tata postawił ją na ziemi. Schylił się i skręcił w biodrach, umożliwiając jej zejście, ale wycedził przez zęby, żeby jeszcze chwilę wytrzymała. Obok stało w rządku ośmioro dzieci w identycznych ubrankach, pod opieką jakiejś kobiety. Przybyły zapewne z któregoś z miejskich suwinów. Samotna kobieta, z beznadziejnie smutnym wyrazem twarzy, jakby doświadczył ją kataklizm, który oszczędził wszystkich dookoła, powoli szła w stronę bramy, niosąc zawiniątko. Jak się domyślałem, znajdowało się w nim niemowlę. Pół tuzina kobiet i mężczyzn zgromadziło się wokół czegoś dymiącego. Dymiący obiekt otaczały luźne fortyfikacje z wielkich pudeł w jaskrawych kolorach; niektórzy z tej szóstki przysiedli na nich, żeby wygodniej jadło im się wielgachne, ociekające czymś kanapki. Przyszły mi do głowy na wpół zapomniane fluksyjskie słowa: barbecue, cooler, cheeseburg.
Jeden z mężczyzn stał dumnie w pustym kręgu (być może dlatego, że inni starannie go unikali) i przyjąwszy triumfalną, chełpliwą pozę, wymachiwał zatkniętą na kiju flagą państwa sekularnego. Inny człowiek pokrzykiwał coś przez urządzenie nagłaśniające; przypuszczałem, że jest deolatrą i namawia nas, żebyśmy przystąpili do jego arki.
Pierwsi przez bramę przeszli mężczyzna i kobieta w strojach, jakie mieszkańcy extramuros przywdziewają z okazji ślubów i przy zawieraniu ważnych transakcji handlowych. Towarzyszyło im troje dzieci w takich samych, tylko pomniejszonych ubrankach. Mężczyzna ciągnął czerwony wóz, na którym jechała donica z sadzonką drzewa. Dzieci przytrzymywały brzegi donicy, żeby się nie przewróciła, kiedy koła wozu wymacywały sobie drogę na kocich łbach. Kobieta (która niczego nie ciągnęła) szła szybciej, ale jej krok wydawał mi się jakiś dziwny, dopóki nie przypomniałem sobie, że kobiety extramuros noszą buty, w których nie da się chodzić inaczej. Uśmiechała się i jednocześnie ocierała łzy z oczu. Podeszła wprost do prasuur Ylmy, którą najwyraźniej rozpoznała, i zaczęła tłumaczyć, że jej zmarły przed trzema laty ojciec był wielkim mecenasem naszego koncentu i chętnie go odwiedzał; przechodził przez Bramę Dzienną, słuchał wykładów, czytał książki. Kiedy zmarł, jego wnuki zasadziły to drzewko, teraz zaś chciały prosić o przesadzenie go w jakieś godne miejsce na terenie koncentu. Ylma odparła, że nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że drzewko należy do Stu Sześćdziesięciu Czterech. Kobieta z miasta zapewniła ją, że wnuki, świadome panujących w koncencie reguł, dołożyły wszelkich starań, aby wybrać odpowiednią roślinę. Przez ten czas jej mąż kręcił się w pobliżu i rejestrował całą rozmowę na piszczku.
Widząc, że nie zmasakrowaliśmy mieszczan ani nie próbowaliśmy im wtykać sond we wszystkie możliwe otwory w ciałach, młody asystent człowieka z urządzeniem wzmacniającym dźwięk wszedł przez bramę i podchodząc do nas po kolei, zaczął nam wręczać zapisane stronice. Nie umieliśmy wprawdzie czytać kinagramów, ale uprzedzano nas, że tego rodzaju prezenty należy przyjmować uprzejmie i wyjaśniać, że przeczytamy je później, zamiast wciągać darczyńców w thelenejski dialog.
Asystent zwrócił uwagę na samotną kobietę i, domyślając się, że zamierza nam zostawić swoje dziecko, zaczął ją od tego odwodzić, tłumacząc jej cos potocznym fluksyjskim. W pierwszej chwili odskoczyła jak oparzona, po czym, gdy uświadomiła sobie, że nic jej nie grozi, zaczęła go wyklinać. Pół tuzina suur otoczyło ją kręgiem, asystent zaś wpadł w szał i zanosiło się na to, że zaraz kogoś uderzy. Fraa Delrakhones miał go na oku i teraz spojrzał porozumiewawczo na kilku muskularnych fraa, którzy pomału zacieśniali krąg wokół awanturnika. W tej samej chwili starszy deolatra zaświergotał jakieś słowo — zapewne imię swojego młodszego towarzysza — i zwróciwszy w ten sposób na siebie jego uwagę, najpierw spojrzał w niebo (Najwyżsi patrzą, durniu!), a potem spiorunował go wzrokiem (Uspokój się i rozdawaj literaturę. To jest najważniejsze!).
Jakiś wysoki mężczyzna szedł w moją stronę: mistrz Quin. Towarzyszyła mu niższa, pozbawiona brody kopia.
— Bon apert, fraa Erasmas — powiedział Quin.
— Bon apert, mistrzu Quin — odpowiedziałem i spojrzałem na jego syna.
Syn wpatrywał się w moją lewą stopę. Szybko powiódł wzrokiem w górę, aż po czubek kaptura, nie zatrzymał się jednak bynajmniej na mojej twarzy, jakby była równie mało interesująca jak fałdy zawoju.
— Bon… — zacząłem, ale nie dał mi skończyć.
— Ten most zbudowano w oparciu o regułę łuku — zauważył.
— Barb, fraa chciał ci życzyć miłego apertu — zauważył Quin, wskazując na mnie.
Barb złapał go za wyciągniętą rękę i pociągnął w dół — zasłaniała mu most.
— Rozkład sił nadaje mu kształt krzywej łańcuchowej — powiedział.
— Krzywej łańcuchowej… — powtórzyłem.
— Właśnie. Taką linię tworzy zwisający swobodnie łańcuch, tylko że tutaj została odwrócona do góry nogami. Ale wał otwierający bramę musi biec prosto. Nie musiałby, gdyby był zrobiony z nowomaterii. — Przeniósł wzrok na moją sferę i przez chwilę bacznie się jej przyglądał. — Ale to nie wchodzi w grę, ponieważ Koncent Saunta Edhara powstał po Pierwszej Łupieży, więc most musi być zbudowany ze starej, zwykłej materii. — Teraz spojrzał na wał, który zakrzywiał się podobnie jak most, przechodząc po drodze przez otwory w rzeźbionych kamiennych blokach. — W tych klocach muszą być ukryte przeguby.
— Zgadza się. Wał…
— Wał składa się z ośmiu prostych odcinków, połączonych uniwersalnymi przegubami schowanymi w postumentach posągów. Taki postument nazywa się cokołem.
Barb ruszył z kopyta. Był pierwszym statystą, który przeszedł przez most i znalazł się w naszym matemie. Quin posłał mi spojrzenie — nie potrafiłem go zinterpretować — i pospieszył za synem.
Między samotną kobietą i naszymi suur wywiązała się kłótnia. Wyglądało na to, że jakiś niedoinformowany osobnik obiecał, że zapłacimy jej za oddanie dziecka. Suur najdelikatniej jak umiały wyprowadziły ją z błędu.
Przybywali nowi statyści. Sześcioosobowa grupa, złożona w większości z mężczyzn w eleganckich, ale nie przesadnie drogich szatach, zagadnęła grupkę starszych deklarantów. Przewodzący sekularom mężczyzna był obwieszony grubym powrozem w krzykliwych barwach, na końcu którego zwieszała się kula. Domyśliłem się, że jest kapłanem jednej z nowomodnych ark antybazyjskich. Wdał się w rozmowę z fraa Haligastreme: wysokim, bezwłosym, barczystym i brodatym, sprawiającym wrażenie, jakby przed chwilą zszedł z peryklinu, gdzie dyskutował sobie z Thelenesem na temat ontologii. Był teorykiem-geologiem i pewuerem edharskiej kapituły. Słuchał uprzejmie, ale cały czas spoglądał znacząco na stojących obok niego odzianych w fiolety hierarchów: Delrakhonesa (Protektora) oraz Statha (Prymasa).
Kiedy ich wymijałem, doleciał mnie fragment innej rozmowy: jedna z przybyłych kobiet zagadnęła o coś fraa Jesry’ego. Na oko oceniałem ją na jakieś trzydzieści lat, ale ponieważ w przypadku kobiet z extramuros, które miały zwyczaj robić dziwne rzeczy z włosami i twarzą, trudniej było określić wiek… po namyśle dałem jej dwadzieścia pięć. Ze skupioną miną wypytywała Jesry’ego o życie w matemie.
Długo trwało, zanim udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę, ale w końcu wyjaśnił uprzejmie swojej rozmówczyni, że umówił się ze mną na wspólne wyjście extramuros. Kobieta spojrzała na mnie, co sprawiło mi przyjemność, a potem jej piszczek eksplodował ciągiem nutek i musiała wymówić się od dalszej rozmowy, żeby odebrać.