Podróż na południe minęła szybko: zajęła nam cztery dni i trzy noce. Biwakowaliśmy na dziko, Yul gotował nam śniadania i kolacje, a pieniądze oszczędzaliśmy na obiady i paliwo w identycznych restauracjach i na wymarłych stacjach paliw.
Przez pierwszy dzień w krajobrazie dominowały ciągnące się bez końca plantacje drzew paliwowych, przerywane miasteczkami zbudowanymi wokół przetwórni, w których z mielonych i gotowanych drzew uzyskiwano płynne paliwo. Następne dwa dni spędziliśmy w najgęściej zaludnionej okolicy, jaką w życiu widziałem, do złudzenia przypominającej kontynent, na którym rozpoczęliśmy naszą podróż: wszędzie były takie same szyldy i sklepy. Miasta leżały tak blisko siebie, że stykały się pseudmieściami. Podczas jazdy nie widzieliśmy ani skrawka niezabudowanego terenu, po prostu prześlizgiwaliśmy się po autostradach z jednego korka w drugi. Minęliśmy kilka koncentów; zwykle znajdowały się z dala od drogi, ponieważ najchętniej budowano je na wierzchołkach wzgórz albo w centrach miast, które obwodnice starały się omijać z daleka. Jednym z nich — całkiem przypadkowo — okazał się Saunt Rambalf, stojący na wulkanicznym występie o szerokości kilkunastu mil.
Przypomniałem sobie „przeorywanie”. Kiedy na statku Alwash użył tego określenia w stosunku do mnie, wydało mi się zabawne, ale dopiero po tym, co wydarzyło się w Mahshcie, poczułem, co naprawdę znaczy. Czułem się przeorany — nie jak chwast, który został wyrwany z korzeniami i spalony, ale jak ocalała z przeorania młoda, słabiutka roślinka, niepewna, czy przeżyje, ale żywa i samotna: pewna, że nic jej nie zagraża, ale i bezbronna wobec wściekłych podmuchów jutrzejszej wichury.
Pod koniec trzeciego dnia krajobraz rozpostarł się szerzej, a w powietrzu pojawiła się jakaś nowa woń, starsza niż zapach opon i paliwa. Rozbiliśmy obozowisko wśród drzew i schowaliśmy ciepłe ubrania. Następnego dnia na śniadanie złożyły się produkty kupione przez Cord i Yula od okolicznych rolników. Wjechaliśmy na tereny zamieszkane i uprawiane od czasu Cesarstwa Bazyjskiego. Liczebność populacji zmieniała się oczywiście wielokrotnie; w ostatnim czasie znów się zmniejszyła. Najpierw pseudmieścia, a potem także same miasta skurczyły się i wycofały, zostawiając po sobie niezniszczalne (tak przynajmniej sądziłem) twierdze cywilizacji: wille bogaczy, matemy, klasztory, arki, drogie restauracje, suwiny, ośrodki wypoczynkowe, centra medytacyjne, szpitale i instalacje rządowe, porozdzielane pustką i obszarami zdumiewająco prymitywnych upraw. Kępki cherlawych, tandetnie kolorowych budek wyrosły przy skrzyżowaniach, żeby ułatwić życie takim włóczęgom jak my, ale większość budynków była zbudowana z błota i kamieni i kryta dachówką lub łupkiem. Teren coraz bardziej pustynniał i spłaszczał się, drogi się kurczyły, traciły kolejne pasy ruchu, stawały się bezlitośnie wąskie i wyboiste, aż w końcu nie zauważywszy żadnego gwałtownego przejścia, wylądowaliśmy na jednopasmowych bitych dróżkach, gdzie co rusz musieliśmy ustępować pierwszeństwa stadom zwierząt domowych, tak chudych i wymizerowanych, że wyglądały jak suszone mięso na nogach.
Pod wieczór wjechaliśmy na małe wzniesienie i w oddali zobaczyliśmy nagi skalisty szczyt. Góry, jakie oglądałem przez całe życie, były okryte ciemnozielonym futrem i osnute mgłą, ta zaś wyglądała, jakby ktoś polał jej zbocza kwasem, który wypalił wszystko, co żywe. Miała tę samą strukturę grani i przełęczy co inne znane mi góry, była tylko łysa jak głowa deklaranta z Doliny Dzwoneczków. W pomarańczowo-różowych promieniach zachodzącego słońca lśniła jak nagie ciało w blasku świecy. Przykuła mój wzrok do tego stopnia, że przez dłuższą chwilę nie zwracałem w ogóle uwagi na fakt, że na niej ląd się kończy. Za nią majaczyło jeszcze wprawdzie kilka podobnych gór, ale wszystkie wyrastały z płaskiej ciemnoszarej płaszczyzny geometrycznej: z oceanu.
Zanocowaliśmy na plaży nad Morzem Mórz, a następnego dnia rano wjechaliśmy po trapie na prom, który zabrał nas na Ecbę.