Romans: (1) W starorthyjskim i późniejszym: bliski związek (najczęściej o charakterze seksualnym) łączący pewną liczbę fraa i suur. Liczba ta prawie zawsze jest równa dwa, a najczęściej spotykanym układem jest para mieszana — fraa i suur w zbliżonym wieku. Wyróżnia się kilka rodzajów romansów; Matka Cartas w Dyscyplinie wymieniła cztery i wszystkie określiła jako zakazane. W późniejszym okresie, w Starej Epoce Matemowej, słynny stał się romans saunta Pera z sauntą Elith, kiedy po ich śmierci odkryto ogromną liczbę wymienionych przez nich listów miłosnych. Niedługo przed Odrodzeniem wiele matemów podjęło niezwykłą decyzję o zmodyfikowaniu Dyscypliny w taki sposób, aby usankcjonować romans perelithyjski — czyli trwały związek łączący jednego fraa z jedną suur. Poprawiona Księga Dyscypliny, przyjęta w okresie Rekonstrukcji, opisywała osiem rodzajów romansów i legalizowała dwa z nich. Druga Nowa Poprawiona Księga Dyscypliny opisuje siedemnaście romansów, legalizuje cztery i przymyka oko na dwa kolejne. Każdy z dopuszczalnych romansów podlega określonym regułom, a jego zawarcie potwierdza uroczysty ryt, w którym uczestnicy zgadzają się, w obecności co najmniej trzech świadków, przestrzegać tych reguł. Zakony i koncenty, które sprzeciwiają się Dyscyplinie, sankcjonując inne typy romansów, narażają się na działania dyscyplinujące ze strony Inkwizycji. Dopuszczalna jest jednak sytuacja, w jakiej zakon lub koncent uznaje za legalną mniejszą od zalecanej liczbę romansów. W tych, w których zakazane są wszelkie romanse, w praktyce obowiązuje celibat. (2) Pyerd ze schyłkowej Epoki Praksis, z samej swojej natury niepodlegający precyzyjnej definicji, ale opisujący kontakty i relacje pomiędzy różnymi istotami.
Fraa Orolo zauważył moje rozkojarzenie i przed zachodem słońca wezwał mnie do gwiezdnego kręgu. Zarezerwował na tę noc Teleskop Mithry i Mylaksa. Niebo było pochmurne, ale licząc na to, że później się rozpogodzi, udał się na górę jeszcze po południu, wycelował przyrząd i założył czystą tabliczkę fotomnemoniczną. Zastałem go przy M M, kiedy właśnie kończył te przygotowania. Wyszliśmy na przechadzkę po obwodzie kręgu megalitów. Trochę trudno mi było się rozluźnić i mówić szczerze, ale w końcu powiedziałem Orolowi, co myślę o Cord i co do niej czuję. Zadał mi mnóstwo pytań, które mnie nigdy nie przyszłyby do głowy, i z uwagą wysłuchał moich odpowiedzi, które zdaje się potwierdzały jego przeczucie, że w naszej znajomości nie ma niczego niestosownego dla związku dwojga koligatów.
Przypomniał mi, że Cord jest jedyną przedstawicielką mojej biologicznej rodziny, nie mówiąc o tym, że także jedyną znaną mi osobą z extramuros, wobec czego w tym, że dużo o niej myślę, nie ma niczego niezwykłego ani niezdrowego.
Kiedy zwierzyłem mu się z prowadzonych w ostatnim czasie rozmów, które podważały sens Dyscypliny i Rekonstrukcji, zapewnił mnie, że takie dyskusje stanowią niepisaną tradycję apertu. Deklaranci mają wtedy okazję wyzbyć się takich wątpliwości, aby nie zadręczać się nimi przez kolejne dziesięć lat.
Dotarliśmy do północno-wschodniego skraju kamiennego dysku, kiedy Orolo się zatrzymał.
— Wiesz, że mieszkamy w pięknym miejscu? — zagadnął.
— Jak mógłbym nie zdawać sobie z tego sprawy? Codziennie bywam w tumie, oglądam prezbiterium, śpiewamy peanatemę…
— Twoje słowa przytakują, twój niepewny ton zaprzecza. A tego jeszcze nawet nie widziałeś.
Wyciągniętą ręką wskazał na północny wschód.
Ciągnące się w tym kierunku pasmo gór zimą przesłaniały chmury, latem zaś mgiełka i tumany kurzu, ale teraz akurat lato mieliśmy już za sobą, a zima jeszcze nie nadeszła. Poprzedni tydzień był upalny, lecz drugiego dnia apertu temperatura gwałtownie spadła i musieliśmy pogrubić zawoje, żeby grzały jak w zimie. Gdy przed paroma godzinami wchodziłem do praesidium, szalała burza, kiedy jednak szedłem po schodach, szum deszczu i łoskot gradu słabły, a kiedy stanąłem z Orolem w gwiezdnym kręgu, z burzy zostały pojedyncze kropelki, pędzące na wietrze jak kamienne odłamki koziołkujące w kosmosie, i piana drobnych kryształków lodu pod nogami. Staliśmy prawie w chmurach. Niebo uderzyło w górski mur jak fala przyboju w przybrzeżne urwisko — i w pół godziny wyczerpało cały swój lodowaty impet. Chmury wprawdzie powoli się rozpływały, ale niebo wcale nie stało się jaśniejsze, bo przez ten czas słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Tymczasem Orolo wprawnym okiem kosmografa wypatrzył na stoku gór wyraźnie jaśniejszą plamę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to grad posrebrzył drzewa w którejś z odległych dolin, ale na naszych oczach plama światła nabierała coraz cieplejszych barw, rosła, pełzła po zboczu coraz wyżej, zapalając drzewa, które w tym roku wcześnie zmieniły kolor: samotny promień przedarł się przez dziurę w chmurach daleko na zachodzie, i kiedy słonce opadało w stronę widnokręgu, on przesuwał się ku górze.
— Taki właśnie rodzaj piękna chciałem ci pokazać — powiedział Orolo. — Dostrzeżenie i pokochanie piękna spotykanego na każdym kroku to rzecz wielkiej wagi. To nasza jedyna obrona przed brzydotą, która przy pierwszej okazji opadnie cię ze wszystkich stron.
Było to niezwykle sentymentalne i zdumiewająco poetyckie stwierdzenie — zwłaszcza w ustach Orola. Tak mnie tym zaskoczył, że nie przyszło mi nawet do głowy zastanowić się, co może mieć na myśli, mówiąc o brzydocie.
Przynajmniej otworzył mi oczy na to, co chciał mi pokazać. Światło na zboczu góry przybierało intensywne barwy: szkarłatną, złotą, gruszkową, łososiową. W kilka sekund oblało mury i wieże matemu tysiącletniego poświatą tak przecudną, że gdybym był deolatrą, nazwałbym ją świętą i uznał za dowód istnienia boga.
— Piękno przeszywa świat tak jak ten promień chmury — ciągnął Orolo. — Twoje oko kieruje się ku miejscom, w których znajduje się coś, co może go odbić, ale twój umysł wie, że to nie wieże i skały są źródłem światła. Umysł ma tę świadomość, że coś przenika z innego świata do naszego. Nie słuchaj tych, którzy twierdzą, że piękno jest w oku patrzącego.
Miał na myśli fraa z Nowego Kręgu i Zreformowanych Faanów Starych — ale równie dobrze mógł być w tej chwili Thelenesem, który przestrzega swojego fida, aby nie dał się zwieść sfenickim demagogom.
Światło przez minutę balansowało na najwyższym parapecie murów, a potem zbladło, ściemniało i nagle cała sceneria pogrążyła się w głębokich zieleniach, błękitach i fioletach.
— Dziś w nocy będą dobre warunki do obserwacji — stwierdził Orolo.
— Zostajesz tu?
— Nie. Musimy zejść. I tak już naraziliśmy się Klucznikowi. Wezmę tylko notatki.
Oddalił się pospiesznie, zostawiając mnie samego. Zdumiał mnie widok odrobiny dziennego światła, jaka nadal wisiała nad górami: przeczesujący puste niebo promień natrafił na dwie postrzępione chmurki i podświetlił je jak rzucone w płomienie kłębki włóczki. Spojrzałem w dół, na pogrążony w mroku koncent, i tym razem wcale nie miałem ochoty skoczyć. Piękno miało mi ocalić życie. Pomyślałem o Cord i o jej pięknie zaklętym w przedmiotach, które wytwarzała, w jej powierzchowności, w emocjach malujących się na jej twarzy w chwilach zadumy. My, deklaranci, najczęściej odkrywaliśmy piękno w jakimś dowodzie teorycznym; w koncencie dominował taki rodzaj estetyki, do którego się dąży i który się doskonali wszechobecny (choć zwykle niedoceniany) w naszej muzyce i naszych budowlach. Orolo miał rację. Dzięki kontaktowi z pięknem czułem, że żyję — nie w taki sposób, jak przy uderzeniu młotkiem w palec, ale w sensie współuczestniczenia w czymś wielkim, czymś, co mnie przenikało i czego w naturalny sposób byłem nieodłączną częścią. Był to doskonały powód do trwania przy życiu — i zarazem subtelna wskazówka, że być może śmierć to nie wszystko. Wiedziałem, że zapuszczam się niebezpiecznie blisko terytorium deolatrów, ale skoro ludzie potrafili być tacy piękni, łatwo było dojść do wniosku, że musi w nich być jakiś pierwiastek pochodzący z tego innego świata, który Cnoüs dostrzegł za chmurami.
Spotkaliśmy się przy schodach; Orolo niósł pod pachą plik notatek. Spojrzał jeszcze na wschodzące gwiazdy i planety jak lokaj przeliczający sztućce, a potem zeszliśmy po schodach, przyświecając sobie sferami.
Zgodnie z przewidywaniami Orola fraa Gredick, Klucznik, czekał na nas przy opuszczanej kracie. Towarzyszyła mu druga, drobniejsza postać. Znalazłszy się bliżej, rozpoznaliśmy przełożoną Gredicka, suur Trestanas.
— No, chyba czeka nas pokuta — mruknąłem. — Co dowodzi, że miałeś rację.
— Z czym?
— Brzydota napiera ze wszystkich stron.
— Chyba nie o to chodzi. To wyjątkowa sytuacja.
Weszliśmy pod kamienną kopułę, przekroczyliśmy próg i Gredick z przesadnym animuszem zatrzasnął nam kratę za plecami. Spojrzałem na niego, przypuszczając, że złości się, bo się spóźniliśmy, ale wcale nie o to mu chodziło. Był wyraźnie zaniepokojony i chciał jak najszybciej zakończyć swoje obowiązki. Przez chwilę niezdarnie mocował się z kluczami, zamykając kratę. Przeniosłem wzrok na północ, na kopułę unarystów, a potem na wschód, na tę należącą do centenarystów. Obie kraty były zamknięte. Gwiezdny krąg został odcięty od reszty budowli. Czyżby zabezpieczenie na czas apertu?
Spodziewałem się, że Gredick sobie pójdzie, żeby suur Trestanas mogła bez świadków zmyć nam głowy, ale on spojrzał mi w oczy i powiedział:
— Chodź ze mną, fidzie Erasmasie.
— Dokąd? — zdziwiłem się. Klucznik nie miewał zwykle takich żądań. Nie na tym polegała jego praca.
— Dokądkolwiek.
Ruchem głowy wskazał schody na dół.
Spojrzałem pytająco na Orola, który wzruszył ramionami i w podobny sposób skinął głową. Zerknąłem na suur Trestanas, ale niczego nie wyczytałem z jej twarzy. Cierpliwie czekała, aż zniknę jej z oczu. Niedawno wkroczyła w czwartą dekadę życia i była całkiem atrakcyjna, a przy tym żwawa, systematyczna i pewna siebie. W świecie sekularnym znalazłaby pewnie zatrudnienie w handlu i szybko pięłaby się do góry w firmowej hierarchii. Przez pierwsze miesiące służby w roli Regulatorki często i chętnie wyznaczała pokutę za drobne przewinienia, jakie jej poprzednik puściłby płazem. Starsi deklaranci zapewniali mnie, że jest to zachowanie typowe dla każdego nowego Regulatora. Byłem do tego stopnia przekonany, że zamierza ukarać mnie i Orola za spóźnienie, że bałem się oddalić, dopóki mi nie pozwoli. Wyglądało jednak na to, że przybyła w zupełnie innym celu. Zostawiłem więc Trestanas i Orola samych i ruszyłem po schodach za fraa Gredickiem.
Kiedy Trestanas uznała, że dostatecznie się oddaliliśmy, zaczęła coś tłumaczyć Orolowi. Mówiła ściszonym głosem, bez przerwy przez dobrą minutę, jakby wygłaszała przygotowaną mowę. Kiedy Orolo jej odpowiedział — a uczynił to po długiej chwili milczenia — po jego głosie poznałem, że jest przejęty. Coś go poruszyło. Wywnioskowałem, że suur Trestanas nie wyznaczyła mu pokuty, bo taki werdykt zaakceptowałby potulnie, zamiast się z nią spierać i ryzykować podwojenie albo potrojenie kary. Najwidoczniej rozmawiali o czymś znacznie ważniejszym. Trestanas kazała Gredickowi mnie zabrać, żeby porozmawiać z Orolem w cztery oczy.
Było to wielce niesatysfakcjonujące zakończenie rozmowy, którą prowadziliśmy w gwiezdnym kręgu! Dowodziło jednak słuszności słów Orola i nakazywało mi wcielić ideę w czyn.
Pochwyć to i trzymaj. W przeciwnym razie umrzesz.
Obudziwszy się następnego ranka, nie umiałem stwierdzić, czy tak właśnie ujął to fraa Orolo, czy też to mój umysł w taki sposób przetworzył jego słowa, ale z całą pewnością obudziłem się pełen zapału i determinacji.
W refektarzu wypatrzyłem siedzącego samotnie Orola. Uśmiechnął się do mnie przelotnie i natychmiast odwrócił wzrok. Nie chciał mi opowiadać o swoim sporze z suur Trestanas. Zjadł szybko, wstał i skierował się do Bramy Dekady, aby spędzić kolejny dzień w mieście.
Ważniejsza jednak od jego rozmowy z Trestanas była nasza wcześniejsza konwersacja. Wiedziałem, że nie mogę o niej dyskutować w refektarzu: nie przetrzymałaby Grabi Diaksa, żaden deklarant nie potraktowałby jej poważnie, a proceńczycy uznaliby mnie za rodzaj deolatry. Na swoją obronę musiałbym przywoływać idee, które dla nich brzmiałyby niedorzecznie — a przecież wiedziałem, że tak właśnie robili to sauntowie: oceniali dowody teoryczne nie w kategoriach logicznych, lecz estetycznych.
Nie ja jeden miałem mętlik w głowie. Arsibalt siedział sam, prawie nie jadł, a potem wymknął się cichaczem z sali. Jakiś czas potem Tulia wzięła swoją miskę i przysiadła się do mnie. Ucieszyłem się, ale zaraz zorientowałem się, że zrobiła to tylko po to, żeby porozmawiać właśnie o nim. Arsibalt ostatnio dużo rozmyślał, i to najczęściej na widoku, jakby się dopominał, żeby go zapytać, co się dzieje. Nie zamierzałem tego robić, ponieważ obrana przez niego taktyka okropnie mnie drażniła, jednak suur Tulia od czasu do czasu próbowała go zagadywać, i teraz też dała mi do zrozumienia, że powinienem z nim porozmawiać. Zgodziłem się — ale tylko dlatego, że to ona mnie o to poprosiła.
Po Rekonstrukcji pierwsi fraa i suur z Zakonu Saunta Edhara przybyli w to miejsce, gdzie rzeka opływa kamienny występ, zaatakowali go ładunkami wybuchowymi i przecinakami strumieniowymi, i tak długo spłukiwali luźny żwir i zwietrzały materiał skalny (później przenieśli je na obrzeża swojej siedziby i zbudowali z nich mury koncentu), aż dokopali się do litej skały w sercu góry. Pocięli ją na bloki i płyty i zwalili na dno doliny; niektóre odłamki dotoczyły się aż do murów i dopiero tam znieruchomiały. Występ stał się pagórkiem, pagórek wyostrzył się w iglicę. Pierwsi tysięcznicy wycięli w jej zboczu wąskie i kręte schody, pewnego dnia wspięli się po nich i już nie wrócili, bo rozbili obóz na wierzchołku i zaczęli budować własne mury i wieże. Dolina jeszcze przez stulecia przypominała gruzowisko. Deklaranci na każdym kroku natykali się na rozrzucone złomy i w końcu wyrzeźbili z nich elementy składowe tumu. Większość kamieni zniknęła i pozostała po nich naga, gładka, jałowa ziemia, ale trochę tych największych nadal tkwiło na łące. Zostawiono je po części dla ozdoby, a po części jako surowiec dla naszych kamieniarzy, którzy w dalszym ciągu dopieszczali chimery, maszkarony i inne cuda.
Arsibalt siedział na jednym z takich głazów, w otoczeniu rozrzuconych przez slogów pojemników po napojach. Wszędzie dookoła goście matemu leżeli w wysokiej trawie i odsypiali dzień. Po drugiej stronie łąki Lio pląsał wokół posągu saunty Frogi, na przemian zarzucając mu na głowę rąbek zawoju i ściągając go gwałtownie, jakby strzelał z bata. Gdyby nie apert, w ogóle bym się nim nie zainteresował, ale Lio przyciągnął gromadę gapiów, którzy przyglądali mu się, wytykali go palcami, śmiali się i rejestrowali szpile. Oto kolejna użyteczna cecha apertu: przypominał nam, jak dziwaczni bywamy i jakie mamy szczęście, że możemy mieszkać w miejscu, gdzie uchodzi nam to na sucho.
Dowód rzeczowy A: fraa Arsibalt. W zgrabnych akapitach, włącznie ze zdaniami wprowadzającymi, w doskonałym średniorthyjskim, z przypisami w staro — i protorthyjskim, wyjaśnił mi, że zasmuciła go niechęć ojca do spotkania się z nim, ponieważ w swoim mniemaniu nie tyle odrzucał wiarę ojca, ile raczej próbował przerzucić pomost między nią i światem matemowym.
Wydało mi się to zamiarem nadzwyczaj ambitnym jak na dziewiętnastolatka, i to siedem tysięcy lat po tym, jak córki Cnoüsa przestały ze sobą rozmawiać. Niemniej jednak wysłuchałem go do końca — z kilku powodów: pragnąłem móc później zaimponować Tulii, jaki to porządny ze mnie facet; nie chciałem wyjść na lorytę; słowa Arsibalta były niewiele mniej zwariowane niż moja wieczorna dyskusja z Orolem. Liczyłem na to, że kiedy go wysłucham, sam będę mógł mu się zwierzyć, ale w miarę jak nasza konwersacja (jeśli można tak nazwać arsibaltowy monolog) postępowała, moje nadzieje się kurczyły. Nie przyszło mu do głowy, że ja też chciałbym z nim o czymś porozmawiać — może nie o sprawach tak ważkich i nowatorskich, jak te, które nie dawały mu spokoju, ale dla mnie ważnych. Czekałem więc cierpliwie, lecz kiedy już dostrzegłem swoją szansę, kompletnie zmienił temat i zaskoczył mnie poematem o „niesamowitej Cord”. Tak oto zamiast porozmawiać o tym, o czym chciałem, musiałem zmagać się z ideą niesamowitości Cord. Arsibalt zastanawiał się na głos, czy byłaby skłonna wdać się w romans atlański. Ja uważałem, że nie, ale kimże byłem, żeby to oceniać? Chłopak, który był (a) bezpłodny oraz (b) wypuszczany na wolność tylko raz na dziesięć lat, nie stanowił poważnego zagrożenia, więc tylko wzruszyłem ramionami i stwierdziłem, że wszystko jest możliwe.
A potem wróciłem do suur Tulii, żeby złożyć jej sprawozdanie.
Siedemnaście lat temu Tulia została znaleziona przy Bramie Dziennej, zawinięta w gazety i upchnięta w przenośnej lodówce do piwa z oderwaną pokrywą. Pępowina już odpadła, co oznaczało, że jest za stara i miała zbyt długi kontakt z Saeculum, żeby tysięcznicy mogli ją przyjąć, była zresztą chorowita i na początku i tak trafiła do unarystów, których matem był najłatwiej dostępny dla medyków z Kolegium Lekarskiego. Tam została wychowana (tak to sobie przynajmniej wyobrażałem) przez zamieszkujące matem córki i żony miastowych, gotowe przychylić jej nieba. Trwało to do czasu, gdy w wieku sześciu lat dostąpiła promocji i przeszła labirynt: sama jedna wyszła z niego i ze śmiertelnie poważną miną przedstawiła się pierwszej spotkanej suur. Nie mając rodziny w świecie sekularnym i obserwując podczas apertu, jak my męczymy się z naszymi rodzinami, zaczęła doceniać, że w gruncie rzeczy chyba ma szczęście. Była zbyt sprytna, żeby powiedzieć coś głośno, ale dla mnie nie ulegało wątpliwości, że przez cały apert obserwuje nas i próbuje coś z tego zrozumieć. Widząc, jak spaceruję po matemie i rozmawiam z koligatką, doszła do wniosku, że dla mnie apert nie stanowi problemu. Doszedłem do wniosku, że relacjonowanie jej mojej dyskusji z Orolem nic mi nie da.
Zamiast tego więc wdawałem się w rozmowy z obcymi, którzy przyszli na wycieczkę do unarystów.
Mój matem był mały, zwyczajny, cichy. Co innego matem jednoroczny, celowo zbudowany w taki sposób, by oszałamiał: co roku przez dziesięć dni miał imponować turystom z extramuros, a przez pozostały czas wszystkim tym, którzy przysięgli spędzić co najmniej rok w jego murach. Niewielu z nich awansowało do nas, decenarystów. „Żona miastowego, która koniecznie chce coś poczuć” — tak brzmiało szczególnie okrutne określenie przeciętnej unarystki, zasłyszane od pewnego starego fraa. Najczęściej byli to ludzie młodzi, wolnego stanu, poszukujący ostatniego szlifu, odrobiny dodatkowej ogłady i prestiżu, niezbędnych podczas poszukiwań partnera w dorosłym świecie. Niektórzy uczyli się pod okiem halikaarnijczyków i zostawali praksykami lub rzemieślnikami; inni trafiali pod skrzydła proceńczyków i kończyli jako prawnicy lub politycy. Matka Jesry’ego po ukończeniu dwudziestego roku życia spędziła w matemie dwa lata, a niedługo potem wyszła za ojca Jesry’ego, mężczyznę nieco od niej starszego. Wykorzystał on trzyletni staż matemowy do rozkręcenia kariery, o której nie miałem pojęcia.