Slog: (1) We fluksyjskim u schyłku Epoki Praksis i w początkach Rekonstrukcji: określenie slangowe utworzone przez skrócenie słowa slogan, będącego elementem praksycznego pyerdu handlowego. Z czasem rzeczownik wykształcił się także w przymiotnik slogowy o znaczeniu „pospolity” lub „powszechny”. (2) Określenie mieszkańca extramuros pozbawionego wykształcenia, umiejętności, aspiracji i nadziei na zdobycie tychże. (3) Pejoratywne określenie człowieka głupiego lub nieokrzesanego, zwłaszcza takiego, który z dumą obnosi się z tymi cechami. Uwaga: To znaczenie nie jest powszechnie aprobowane, ponieważ sugeruje, że slog jest slogiem z powodu wrodzonej niedoskonałości lub niewłaściwych decyzji życiowych. Preferuje się zatem używanie tego słowa w znaczeniu (2), pozbawionym takich konotacji.
Wyszliśmy z Jesrym z koncentu pierwszy raz od dziesięciu lat.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to mnóstwo wszelakiego śmiecia pod murami. Część musiała być zgromadzona także przy bramie, ale przed apertem ktoś je stamtąd uprzątnął.
W tamtych czasach w okolicy Bramy Dekady znajdowały się warsztaty rzemieślnicze, toteż przy murze piętrzyły się głównie drewno, rury, zwoje drutu i narzędzia z długimi uchwytami. Jakiś czas szliśmy w milczeniu, ale szybciej niżby się można spodziewać oswoiliśmy się z tym widokiem i zapomnieliśmy, że jesteśmy fraa.
— Myślisz, że ta kobieta chciała mieć z tobą romans? — zapytałem.
— Taki… Jak to się nazywa?
— Atlański — odparłem.
Romans atlański nazwano tak na cześć pewnego decenarysty z siedemnastego wieku p.r., który widywał swoją ukochaną raz na dziesięć lat przez dziesięć dni, a resztę czasu spędzał na pisaniu dla niej wierszy miłosnych i przemycaniu ich za mury matemu. To były naprawdę piękne wiersze. Niektóre wykuł w kamieniu.
— Jak myślisz, dlaczego miałaby tego chcieć?
— No wiesz, kiedy masz fraa za partnera, nie musisz się bać, że zajdziesz w ciążę.
— Zgoda, dla niektórych może to być zaleta, ale podejrzewam, że w dzisiejszych czasach nie mają problemów z antykoncepcją.
— Wiesz, ja… żartowałem.
— Aha… Przepraszam. Może w takim razie interesuje ją mój umysł?
— Albo walory duchowe.
— Że co? Myślisz, że należy do deolatrów?
— Nie widziałeś, z kim przyszła?
— Z jakimiś mężczyznami… Oni to chyba nazywają „kontyngentem”.
— Założę się, że przysłał ich Niebiański Strażnik. Ich przywódca miał na sobie imitację sznura.
Oddaliliśmy się już od Bramy Dekady i za zakrętem straciliśmy ją z oczu. Spojrzałem na praesidium. Megality na obwodzie gwiezdnego kręgu służyły mi za punkty orientacyjne. Doszliśmy do innej, szerszej drogi, biegnącej równolegle do rzeki. Gdybyśmy się przez nią przeprawili i wspięli wyżej, dotarlibyśmy do dzielnicy wysokich domów mieszkalnych. Idąc wzdłuż niej w prawo, znaleźlibyśmy się w dzielnicy handlowej, zatoczyli pętlę i wrócili do koncentu przez Bramę Dzienną. W lewo droga wyprowadzała na pseudmieścia, gdzie spędziłem pierwsze osiem lat życia.
— Załatwmy to — powiedziałem i skręciłem w lewo.
— Jeszcze raz — odezwał się po paru krokach Jesry. Miał irytujący zwyczaj domagania się wyjaśnień w taki właśnie sposób. — Niebiański Strażnik?
— Ikonografia moshyjska — odparłem i streściłem mu pokrótce rozmowy fraa Orola z Flekiem i Quinem.
Okolica się zmieniała: ubywało warsztatów, przybywało magazynów. Na tym odcinku rzeka była żeglowna dla barek, toteż ludzie chętnie składowali tu towary. Widzieliśmy zresztą coraz więcej pojazdów — przede wszystkim mnóstwo drumonów, które mogły mieć nawet po dwanaście kół i służyły do przewozu dużych i ciężkich ładunków. Wyglądały tak samo, jak je zapamiętałem. Nieliczne aporty śmigały po trakcie z mniejszymi ładunkami; były bardziej kolorowe niż za moich czasów. Większość z nich należała do rzemieślników, którzy musieli poświęcać sporo czasu i energii na modyfikowanie ich kształtów i kolorów — przy czym robili to chyba tylko dla rozrywki. A może był to rodzaj rywalizacji, jak wśród kolorowo upierzonych ptaków. Tak czy inaczej, wygląd aportów znacznie się zmienił i co chwila przerywaliśmy z Jesrym rozmowę, żeby przystanąć i pogapić się na jakiś wyjątkowo dziwaczny lub jarmarcznie kolorowy egzemplarz. Kierowcy również się na nas gapili.
— Nie miałem pojęcia o tym całym Niebiańskim Strażniku — przyznał Jesry. — Ostatnio pochłaniały mnie obliczenia, które wykonywałem na zlecenie grupy Orola.
— A co sobie pomyślałeś, kiedy Tamura tak nas wczoraj maglowała?
— Nic. A teraz mogę tylko powiedzieć, że cieszę się, że mam cię pod ręką, a ty wiesz coś na ten temat. Nie zastanawiałeś się nad…
— Nad przystąpieniem do Nowego Kręgu? I w przyszłości zostaniem hierarchą?
— No właśnie.
— Nie. Nie muszę się nad tym zastanawiać, bo mam wrażenie, że wszyscy mnie w tym wyręczają.
— Przykro mi, Ras — powiedział.
Wcale nie było mu przykro, za to zirytował się bardziej niż ja. Trudno się z nim rozmawiało. Zdarzało się, że całymi miesiącami go unikałem, ale z czasem nauczyłem się, że warto trochę pocierpieć.
— Nieważne — powiedziałem. — Czym zajmuje się grupa Orola?
— Nie wiem, wykonuję tylko obliczenia. Mechanika orbitalna.
— Teoryczna czy…
— Całkowicie praksyczna.
— Może odkryli planetę krążącą wokół innej gwiazdy?
— To niemożliwe. Musieliby zestawić informacje ze wszystkich teleskopów, a my przecież przez dziesięć lat nic ciekawego nie zaobserwowaliśmy.
— W takim razie chodzi o coś bliższego. Coś, do czego teleskopy nie są potrzebne.
— Asteroida — wyjaśnił Jesry, zdegustowany moimi powolnymi postępami w rozwiązywaniu zagadki.
— Wielka Gruda?
— Orolo byłby znacznie bardziej podekscytowany.
Ten żart miał bardzo długą brodę. Gryzipiórki uważały nas za kompletnie bezużytecznych. Jedną z niewielu rzeczy, mogących zmienić ich opinię na nasz temat, byłoby odkrycie ogromnej asteroidy, która w nieodległej przyszłości ma uderzyć w Arbre. W roku tysiąc sto siódmym niewiele brakowało. Tysiące deklarantów zebrały się na konwoksie, aby zbudować statek kosmiczny, mający zepchnąć asteroidę z kursu. Zanim jednak statek wystartował (co stało się w roku tysiąc sto piętnastym), kosmografowie wyliczyli, że asteroida jednak minie nas o włos, i misja ratunkowa zmieniła się w naukową. Wokół laboratorium, w którym zbudowano statek, powstał Koncent Saunta Raba, nazwany tak na pamiątkę kosmografa, który odkrył asteroidę.
Z prawej strony wzgórze zamieszkane przez miastowych skończyło się i dopływ rzeki przeciął nam drogę. Trakt przekraczał go po wiekowym talowym moście, dawno temu wybudowanym, przerdzewiałym, zawalonym, potępionym i połatanym nowomaterią. Wytarta, ledwie widoczna linia przerywana sugerowała kierowcom, że mogliby ewentualnie okazać odrobinę uprzejmości pieszym poruszającym się między prawym pasem i barierką. Zaszliśmy za daleko, żeby w tym momencie zawrócić, a z przeciwka zbliżał się już inny przechodzień, pchający wózek wyładowany torbami z poliplastu. Przyspieszyliśmy więc kroku, licząc na to, że drumony, aporty i moby nie będą chciały nas rozjechać. Na lewo od mostu dopływ kluczył po równinie zalewowej, zdążając do odległej o milę rzeki. W czasach mojego dzieciństwa trójkątny skrawek lądu przy jego ujściu był podmokły i porośnięty drzewami. Wyglądało jednak na to, że od tamtej pory koryto dopływu zostało uregulowane i wzmocnione, a trójkąt gęsto zabudowany. W zabudowie wyróżniała się ogromna, niezadaszona arena z tysiącami miejsc na trybunach.
— Pójdziemy obejrzeć mecz? — zapytał fraa Jesry.
Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy się ze mnie nabija. Z nas wszystkich on najbardziej nadawał się na sportowca, i chociaż rzadko brał udział w jakichś zawodach, to kiedy już do nich przystąpił, dzięki determinacji i woli walki wypadał całkiem nieźle — nawet jeśli brakowało mu talentu i umiejętności.
— Nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić za wstęp.
— Może uda nam się sprzedać miód.
— Miodu też nie mamy. Może pod koniec tygodnia.
Moja odpowiedź nie przypadła Jesry’emu do gustu.
— I tak jest za wcześnie — dodałem. — Tak rano nie grają.
Po chwili wyskoczył z nową propozycją:
— Chodź, wdamy się w bójkę z jakimiś slogami.
Doszliśmy już prawie do końca mostu. Ledwie uskoczyliśmy przed aportem kierowanym przez mężczyznę, który mógł być naszym rówieśnikiem i prowadził pojazd w taki sposób, jakby najadł się fikochwastu: jedną rękę trzymał na przyrządach, drugą przyciskał do ucha piszczek. Byliśmy więc podekscytowani, zdenerwowani, zdyszani i pomysł bijatyki wydał mi się odrobinę mniej idiotyczny niż w innych okolicznościach. Uśmiechnąłem się. Obaj mieliśmy krzepę od nakręcania zegara, a wielu statystów prezentowało się wręcz żałośnie. Zaczynałem rozumieć, co miał na myśli Quin, mówiąc, że umierają z głodu i przejedzenia jednocześnie.
Kiedy jednak spojrzałem na Jesry’ego, skrzywił się i odwrócił wzrok. Wcale nie chciał się bić ze slogami.
Weszliśmy na pseudmieścia, gdzie się wychowałem. Cały jeden kwartał zajmował budynek, który z wyglądu przypominał olbrzymi dom towarowy, a w rzeczywistości był chyba nową arką antybazyjską. Na rozpościerającym się przed nim trawniku stał biały posąg, wysoki na pięćdziesiąt stóp i przedstawiający brodatego proroka z latarnią i szpadlem w rękach.
W przydrożnych rowach pieniły się fikochwast i kolcojagoda, przebijając się przez kożuch śmieci. Pod szarą warstwą zgęstniałych spalin wyblakłe kinagramy na porzuconych opakowaniach wiły się jak robaki uwięzione w worku z odpadkami. Kinagramy, znaki firmowe, nazwy przekąsek — wszystko to było dla mnie nowe, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło.
Zrozumiałem, dlaczego Jesry jest taki marudny.
— Jesteś zawiedziony — powiedziałem.
— Ano jestem.
— Tyle lat, tyle przeczytanych kronik i niesamowitych historii opowiadanych w czasie certyfiku… To wszystko nas…
— Spodziewaliśmy się czegoś więcej.
— Właśnie — przytaknąłem i tknięty przeczuciem, zapytałem: — Czy Orolo opowiadał ci kiedyś o dziesięciotysięcznikach?
— Odłączanie dziedziny przyczynowej i tak dalej? — Jesry posłał mi dziwne spojrzenie, zaskoczony, że Orolo mi zaufał.
Pokiwałem głową.
— To typowy przykład tego badziewia, którym nas karmią, żeby intramuros wydawało nam się ciekawsze niż w rzeczywistości — powiedział Jesry.
Wyczułem intuicyjnie, że dopiero przed chwilą doszedł do takiego wniosku: skoro Orolo rozmawiał o tym ze wszystkimi fidami, to co to za atrakcja?
— Nie karmią nas badziewiem. Po prostu żyjemy w nudnych czasach.
— To strategia werbunkowa — tłumaczył Jesry. — A właściwie retencyjna.
— To znaczy?
— Naszą jedyną rozrywką jest czekanie na apert, bo wtedy bramy się otwierają i możemy zobaczyć, jak jest na zewnątrz. A kiedy się okazuje, że jest tak samo jak zawsze, tylko brzydziej i brudniej, nie pozostaje nam nic innego jak zamknąć się w matemie na kolejne dziesięć lat i czekać, z nadzieją, że może następnym razem będzie lepiej.
— Można wejść głębiej.
— I zostać setnikiem? Nie zauważyłeś, że w naszym wypadku to nie ma sensu?
— Bo następny apert będą obchodzili razem z nami.
— A zanim nadejdzie kolejny, pomrzemy.
— Niektórzy ludzie dożywają stu trzydziestu lat — zaoponowałem.
Co tylko dowodziło, że przeprowadziłem w myślach takie same obliczenia jak Jesry — i wyciągnąłem takie same wnioski. Prychnął lekceważąco.
— Urodziliśmy się za wcześnie na setników i za późno na tysięczników. Parę lat wcześniej i nadawalibyśmy się w sam raz na znajdy, które trafiłyby do skalnego gniazda.
— I nie dożyłyby nawet pierwszego apertu. Poza tym ja może i mógłbym być znajdą, ale ty raczej nie, sądząc po tym, co opowiadałeś o swojej rodzinie.
— Niedługo się przekonamy.
Następną milę przebyliśmy w milczeniu, ale mimo że się nie odzywaliśmy, cały czas toczyliśmy dialog — dialog pielgrzymi, w którym dwóch równych sobie interlokutorów wykłada swoje racje podczas wędrówki (w odróżnieniu od dialogu suwińskiego, w którym mentor naucza fida, oraz peryklińskiego, będącego w istocie pojedynkiem). Nasza droga dołączyła pod ostrym kątem do innej, szerszej, obstawionej identycznie wyglądającymi przybytkami, w których slogowie kupowali jedzenie i inne towary. Ciąg sklepów urozmaicały kasyna — industrialne sześciany bez okien, otulone kolorowym światłem. Dawniej, kiedy po traktach kursowało więcej pojazdów, całą szerokość jezdni zajmowały wytyczone białymi liniami pasy ruchu. W naszych czasach większość użytkowników drogi stanowili piesi, skuterzyści, ludzie na deskach zaopatrzonych w koła i pasażerowie jakichś wynalazków napędzanych pedałami. Zamiast jednak poruszać się po liniach prostych, woleli — tak jak i my — tak układać swoją trasę, by zahaczała o wyspy chodnika, otaczające sklepy w taki sam sposób, jak morze oblewa łańcuch wysp. Chodniki były pocięte meandrującymi szczelinami, znaczonymi cienkimi jak ostrze noża żywopłotami z fikochwastu, na których od dawna odcedzały się niesione wiatrem śmieci i kurz.
Krótko po świcie słońce schowało się za chmury, ale teraz znów wyszło. Przystanęliśmy w cieniu sklepu sprzedającego różnokolorowe opony młodym ludziom, pragnącym upiększyć swoje aporty i podrasowane moby. Poprawiliśmy na sobie zawoje, układając ich fałdy w taki sposób, żeby osłaniały nam głowy.
— Ty czegoś chcesz — stwierdziłem. — I jesteś marudny, bo jeszcze tego nie dostałeś. Wątpię, żeby chodziło ci o jakieś zwykłe towary, bo w ogóle nie zwracasz na nie uwagi.
Ruchem głowy wskazałem stosy opalizujących opon z nowomaterii. Na bocznych ścianach kół pojawiały się i znikały ruchome obrazy kobiet z rozdętymi piersiami. Jesry zapatrzył się na jedną z nich i wzruszył ramionami.
— Mógłbym chyba odejść z matemu i nauczyć się lubić takie rzeczy — stwierdził. — Ale szczerze mówiąc, wydaje mi się to głupie. Może gdybym jadł to co oni, byłoby łatwiej.
Przeszliśmy kawałek po chodniku.
— Posłuchaj — odezwałem się. — Co najmniej od Epoki Praksis wiadomo, że jeśli człowiek ma w krwiobiegu dostatecznie dużo jestokeju, mózg będzie mu na tysiące sposobów powtarzał, że wszystko jest w porządku…
— A jeśli nie ma, kończy tak jak my.
Próbowałem się na niego rozzłościć, ale poddałem się i parsknąłem śmiechem.
— Niech ci będzie. Przed chwilą minęliśmy kępę błogonia…
— Widziałem. To już druga, poprzednia była przy sklepie z używaną pornografią.
— Ale ten tutaj wyglądał bardziej świeżo. Moglibyśmy go nazrywać, najeść się i podskoczyłby nam poziom jestokeju. Moglibyśmy zostać tutaj, albo gdziekolwiek indziej, i żyć szczęśliwie, albo wrócić do koncentu i próbować uczciwie osiągnąć szczęście.
— Jaki ty jesteś łatwowierny…
— To ty masz być edharskim złotym dzieckiem. To ty powinieneś we wszystko wierzyć bez zastrzeżeń. Powiem szczerze: zdumiewasz mnie.
— A to co znowu? Odezwał się w tobie cyniczny proceńczyk?
= Niektórzy tak chyba uważają.
Jesry westchnął.
_ Widzę, jak starsi deklaranci ciężko pracują. Ci, którzy doznali iluminacji… — Przybrał drwiący ton. Był tak sfrustrowany, że z każdą nową myślą zataczał się i potykał. — Czyli ci, na których spłynęła światłość Cnoüsa, zajmują się teoryką. Mniej utalentowani zajmują się kamieniarstwem i hodowlą pszczół. Największe miernoty odchodzą albo skaczą z tumu. Ci, którzy zostaną, są szczęśliwi, cokolwiek miałoby to znaczyć.
— Na pewno szczęśliwsi od ludzi mieszkających tutaj.
— Nie zgodzę się z tobą. Ci tutaj są równie szczęśliwi jak, powiedzmy, fraa Orolo. Dostają to, czego chcą: nagie kobiety na kołach pojazdów. Orolo również dostaje to, czego chce: wgląd w tajemnice wszechświata.
— No to przejdźmy do rzeczy: czego ty chcesz?
— Żeby coś się wydarzyło. I jest mi prawie obojętne, co to będzie.
— Czy gdybyś dokonał przełomu w teoryce, to by się liczyło?
— Pewnie. Ale jakie mam na to szanse?
— To zależy od danych z obserwacji.
— Na które nie mam wpływu. Czym się mam zająć w tej chwili?
— Studiuj teorykę, jesteś w tym dobry. Pij piwo. Romansuj ze wszystkimi suur, które będą tego chciały. Co w tym złego?
Jesry poświęcał stanowczo zbyt wiele uwagi kopaniu znalezionego kamyka i obserwowaniu, jak podskakuje na chodniku.
— Często patrzę na tych małych ludzików na witrażach — przyznał.
— Słucham?
— No wiesz. Witraże przedstawiają sauntów. Sami sauntowie zawsze są na nich duzi, wypełniają większość okna. Ale z bliska widać obok nich takie maciupeńkie postaci w zawojach i sznurach…
— Tłoczą się wokół ich nóg — przytaknąłem. — Na wysokości kolan.
— No właśnie. Patrzą na sauntów z podziwem. To są tacy pomagierzy. Fidowie. Drugorzędni asystenci, którzy gdzieś tam po drodze podsuną użyteczny temat albo przeczytają wstępną wersję pracy. Nikt nie zna ich imion, może poza starym zrzędą od czyszczenia okien.
— Nie chcesz skończyć jako pomagier.
— Otóż to. Jak to działa? Dlaczego jedni mogą, a inni nie?
— Chcesz mieć cały witraż dla siebie?
— To by znaczyło, że przytrafiło mi się coś interesującego. Coś ciekawszego niż to.
— A gdybyś musiał wybierać: albo witraż, albo dużo jestokeju we krwi?
Jesry się zamyślił. Przystanęliśmy, czekając, aż ogromny przegubowy drumon wycofa się i przestanie nam zagradzać drogę.
— Nareszcie zadałeś jakieś ciekawe pytanie — powiedział.
Od tego momentu stał się przemiłym kompanem wędrówki.
Pół godziny później stwierdziłem, że zabłądziliśmy. Jesry przyjął moje oświadczenie z zadowoleniem, jakby zabłądzenie było czymś bardziej satysfakcjonującym od znalezienia drogi.
Obok nas przeturkotał pudełkowaty autokar.
— To już trzeci autokar z dziećmi, jaki nas mija — zauważył Jesry. — Czy w okolicy, w której mieszkałeś, jest jakiś suwin?
— W takich miejscach nie ma suwinów, tylko stabile.
— Rzeczywiście. To od jakiegoś starego fluksyjskiego słowa, kulturalne coś tam…
— Ośrodki stabilizacyjne. Ale od trzech tysięcy lat nikt tak o nich nie mówi.
— Jasne. Stabile.
Skręciliśmy w tę samą przecznicę co wszystkie trzy autokary. Przez następną minutę rozmowa się nie kleiła. W matemie nikt nie przejmował się tym, że Jesry wywodzi się z miastowych, a ja jestem slogiem. Kiedy jednak wyszliśmy za Bramę Dekady, fakt ten nagle wypłynął na powierzchnię, jak bąbel bagiennego gazu z czarnej wody. Od tamtej pory bańka cały czas niepostrzeżenie rosła i pęczniała, aby teraz eksplodować z ogłuszającym, cuchnącym beknięciem.
Mój stary stabil wydał mi się dwukrotnie pomniejszoną kopią oryginału, ulepioną przez niechlujnego modelarza. Część sal, które za moich czasów tętniły życiem, została zabita deskami, co potwierdzało pogłoski o kurczeniu się populacji. Może zanim zostanę pra-fraa, wyrośnie tu młody lasek.
Pusty autokar odjechał sprzed stabilu. Zanim następny wtoczył się na jego miejsce, zobaczyłem tłum dzieci, uginających się pod ciężarem olbrzymich plecaków, brnących przez środek wąwozu zalewanego oślepiająco jaskrawymi kolorami: zadaszonego przejścia obstawionego z obu stron automatami, które, wydając intrygujące odgłosy, sprzedawały przekąski i napoje. Dzieci — już ze śniadaniem w rękach — docierały do klas. Mogliśmy do nich z Jesrym zajrzeć przez okna: w niektórych wszystkie maluchy oglądały te same obrazy na wielkim ekranie, w innych każde miało własny, mniejszy ekranik. Na jednym końcu kompleksu ślepa ściana sali gimnastycznej tętniła basowym rytmem programu sportowego. Rozpoznałem ten rytm: za moich czasów też się do niego ćwiczyło.
Od dziesięciu lat nie widzieliśmy ruchomych obrazów, więc przez długą chwilę staliśmy przy oknie jak zahipnotyzowani. W końcu jednak się otrząsnąłem, szturchnąłem Jesry’ego pod żebro i poprowadziłem go ulicami, po których wałęsałem się jako dzieciak. Tutejsi mieszkańcy równie chętnie jak pojazdy upiększali swoje domy, kiedy więc udawało mi się rozpoznać jakiś budynek, zwykle miał dobudowaną wiatę na dachu albo nowe moduły doklejone do starych, które widywałem w swoich snach. Pomagał mi fakt, że dzielnica wydawała mi się dwa razy mniejsza, niż ją zapamiętałem.
Znaleźliśmy miejsce, gdzie mieszkałem, zanim zostałem kolektantem: dwa moduły mieszkalne połączone pod kątem na kształt litery L. Drugie L, wykonane z drucianej siatki, dopełniało zamknięcia zachwaszczonej prostokątnej klauzury, w której stały dwa zdechłe aporty i martwy mob; starszy z aportów osobiście pomagałem stawiać na klockach. Bramę zdobiły cztery tabliczki (w różnym wieku) grożące intruzom śmiercią; na mój gust jedna dawałaby lepszy efekt. Długa jak moja ręka samosiejka rosła w zatkanej rynnie; nasionko musiał tam zanieść jakiś ptak albo podmuch wiatru. Zastanawiałem się, ile czasu minie, zanim drzewko urośnie tak bardzo, że zerwie rynnę.
W domu głośno nastawiony szpilomat odtwarzał jakieś ruchome obrazy, musieliśmy więc długo krzyczeć i szarpać bramą, zanim ktoś do nas wyszedł: kobieta, mniej więcej dwudziestoletnia. Kiedy miałem osiem lat, musiała być którąś z moich starszych koligatek. Spróbowałem sobie przypomnieć ich imiona.
— Leeya?
— Wyprowadziła się razem z tamtymi — odparła kobieta.
Zachowywała się całkiem zwyczajnie, jakby codziennie widywała przed drzwiami zakapturzonych ludzi, którzy wypytują ją o dawno zapomnianych krewnych. Obejrzała się przez ramię: na szpilu doszło właśnie do jakiejś ognistej eksplozji. Kiedy dźwięki wybuchu przycichły, usłyszeliśmy pytający męski głos. Kobieta wyjaśniła, co ją zatrzymało. Mężczyzna chyba nie do końca ją zrozumiał, więc powtórzyła to samo, tylko głośniej.
— Domniemywam, że pod twoją nieobecność w rodzinie doszło do rozłamu na jakieś frakcje — zauważył Jesry.
Miałem ochotę dać mu po gębie, ale kiedy na niego spojrzałem, stwierdziłem, że wcale ze mnie nie drwi.
Kobieta znów odwróciła się w naszą stronę. Patrzyłem na nią przez szczelinę między dwiema tabliczkami grożącymi mi śmiercią i nie byłem pewien, czy widzi moją twarz.
— Dawniej miałem na imię Vit — powiedziałem.
— Chłopak, który poszedł do zegara. Pamiętam cię. Co słychać?
— W porządku. A u ciebie?
— Obleci. Twojej mamy nie ma. Wyprowadziła się.
— Daleko?
Przewróciła oczami, poirytowana, że każę jej dokonywać takich szacunków.
— Dalej niżbyś doszedł na piechotę.
Z domu znowu dobiegł męski podniesiony głos. Kobieta posłusznie odwróciła się do nas plecami i streściła swoje poczynania.
— Nie jest zwolenniczką ikonografii dravikularnej — mruknął Jesry.
— Jak na to wpadłeś?
— Powiedziała, że poszedłeś do zegara. Poszedłeś dobrowolnie. A nie że deklaranci cię porwali.
Znowu na nas spojrzała.
— Miałem tu starszą koligatkę, Cord — powiedziałem. Skinieniem głowy wskazałem starszy z zepsutych aportów. — To jej. Pomogłem jej go tu wprowadzić.
Opinia kobiety na temat Cord była niejednoznaczna, co poznaliśmy po falach sprzecznych uczuć, jakie prześliznęły się po jej twarzy jak zmarszczki wodzie. Na koniec westchnęła ciężko, zgarbiła się, zadarła podbródek i uśmiechnęła się w taki sposób, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że uśmiech jest wymuszony.
— Cord jest zajęta swoimi sprawami.
— Jakimi sprawami?
To pytanie rozdrażniło ją jeszcze bardziej niż moje poprzednie „Daleko?”. Spojrzała znacząco na ruchome obrazy.
— Gdzie ją znajdę?
Wzruszyła ramionami.
— Pewnie przechodziliście obok — odparła i opisała miejsce, które rzeczywiście minęliśmy, niedaleko bramy, po czym cofnęła się o krok w głąb domu, ponieważ znajdujący się w nim mężczyzna znów dopominał się o aktualizację raportu. — Trzymaj się — rzuciła na odchodnym.
Pomachała mi i zniknęła nam z oczu.
— Teraz naprawdę chcę poznać Cord — stwierdził Jesry.
— Ja też. Spadajmy stąd.
Odwróciłem się plecami do swojego domu — zapewne po raz ostatni, wątpiłem bowiem, żebym chciał tu wracać podczas następnych apertów. No, może kiedy będę miał siedemdziesiąt osiem lat. Zalesianie potrafi postępować zdumiewająco szybko.
— Kto to jest koligatka? Dlaczego użyłeś akurat tego słowa?
— W niektórych rodzinach więzi pokrewieństwa nie są wcale oczywiste.
Szybciej szliśmy, mniej rozmawialiśmy i wkrótce znaleźliśmy się znów po naszej stronie mostu. Ponieważ miejsce pracy Cord znajdowało się blisko koncentu, najpierw poszliśmy do dzielnicy miastowych i odszukaliśmy dom Jesry’ego.
Z początku, zaraz po tym, jak wyszliśmy przez Bramę Dekady, Jesry niewiele mówił i nie dało się z nim porozmawiać. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, o co chodziło: spodziewał się, że przy bramie zobaczy czekającą na niego rodzinę. Kiedy więc zbliżaliśmy się do jego dawnego domu, odczuwałem większe podenerwowanie niż w swojej rodzinnej okolicy. Odźwierny wpuścił nas główną bramą. Zaraz za nią zzuliśmy sandały, żeby wilgotna trawa obmyła nasze obolałe stopy i przyniosła im ulgę. W cieniu drzew okalających rezydencję z przyjemnością odrzuciliśmy kaptury, żeby nacieszyć się chłodnym powietrzem.
W domu zastaliśmy tylko służącą, mówiącą po fluksyjsku z takim akcentem, że ledwie ją rozumieliśmy. Wyglądało jednak na to, że się nas spodziewała. Wręczyła nam arkusz; nie pochodził z drzewa arkuszowego, takiego jakie rosną w koncencie, tylko został zrobiony przez maszynę. W nagłówku miał wczorajszą datę i wyglądał mi na oficjalny dokument odbity pod prasą albo wygenerowany przez urządzenie syntaktyczne. Okazał się listem adresowanym do Jesry’ego i napisanym przez jego matkę za pomocą maszyny, która wyprodukowała równiutkie rządki liter. Matka napisała go po orthyjsku, robiąc nawet niedużo błędów (nie umiała używać trybu przypuszczającego). Nie rozumieliśmy niektórych użytych przez nią słów, ale sens listu był z grubsza taki, że ojciec Jesry’ego haruje daleko od domu, na rzecz jakiegoś bytu, którego naturę trudno było objaśnić; sądząc po tym, w jakiej części świata się znajdował, musiał być jednym z organów państwa sekularnego. Dzień wcześniej matka — z wielką niechęcią i płaczem — pojechała go odwiedzić, ponieważ przyszłość jego kariery zależała od tego, czy małżonka będzie mu towarzyszyć podczas jakiejś uroczystości (której charakter również trudno było wytłumaczyć). Oboje mieli szczery zamiar wrócić na bankiet wydawany w Dziesiątą Noc, a także dołożyć wszelkich starań, aby sprowadzić na tę okazję trzech starszych braci i dwie starsze siostry Jesry’ego. Tymczasem zaś matka na pociechę upiekła mu ciasteczka (o czym dowiedzieliśmy się już wcześniej, ponieważ służąca od razu nam je podała).
Jesry oprowadził mnie po domu przypominającym matem, tyle że zamieszkany przez mniejszą liczbę ludzi. Był w nim nawet ozdobny zegar, który z wielkim zaciekawieniem obejrzeliśmy. Wybraliśmy kilka książek z regałów i zagłębiliśmy się w lekturze, gdy nagle zaczęły bić dzwony w bazyjskiej katedrze po drugiej stronie ulicy, po czym dołączył do nich kurant ozdobnego zegara. Zdaliśmy sobie sprawę, że książki możemy czytać przecież codziennie, i zawstydzeni odstawiliśmy je na miejsce. Usiedliśmy na werandzie, dojadając ciasteczka, i patrzyliśmy na katedrę. Architektura bazyjska była daleką kuzynką matemowej — szeroką i zaokrągloną wszędzie tam, gdzie nasza była wąska i szpiczasta. To miasto miało jednak niewielkie znaczenie w Saeculum w porównaniu z rolą odgrywaną przez Koncent Saunta Edhara w świece matemowym, toteż przy naszym tumie katedra wydawała się maleńka.
— Czujesz się już szczęśliwy? — zapytał Jesry, spoglądając na ciastka.
— Do osiągnięcia szczęścia potrzebne są dwa tygodnie — odparłem. — To dlatego apert trwa tylko dziesięć dni.
Wyszliśmy na trawnik, cofnęliśmy się do bramy i zeszliśmy ze wzgórza.
Cord pracowała w kompleksie zabudowań wykonanych całkowicie ze stali — co oznaczało, że są bardzo stare. Nie tak może stare jak budowle kamienne, ale pochodzące zapewne z połowy Epoki Praksis, kiedy to stal potaniała i pojazdy napędzane silnikami cieplnymi zaczęły jeździć po szynach. Kompleks znajdował się ćwierć mili od Bramy Stulecia, przy końcu ślepo kończącego się kanału, połączonego z rzeką i umożliwiającego barkom wpłynięcie w głąb lądu, gdzie dochodziły drogi i tory. Był w fatalnym stanie, ale budził respekt swoim majestatem i panującą w nim ciszą. Ogrodzenie z pospawanych arkuszy blachy falistej zakotwiczonych w betonie dwukrotnie przewyższało mój wzrost. Dla ochrony przed wiatrem było wzmocnione starymi, zużytymi szynami kolejowymi, które jak na zwykłe podpórki wydały się nam zbyt solidne — do tego stopnia, że na wyścigi próbowaliśmy to wytknąć i posprzeczaliśmy się o znaczenie tego faktu. W innych miejscach wejście na teren kompleksu tarasowały stalowe skrzynie, jakich u schyłku Epoki Praksis używano do przewozu towarów na statkach i w pociągach. Niektóre zostały wypełnione ziemią, inne złomem; kawałki metalu były tak poplątane i miały tak nieregularne kształty, że do złudzenia przypominały twór organiczny. Zresztą część ogrodzenia naprawdę stała się organiczna — po tym, jak kolcojagody objęły ją w posiadanie. W ogóle na obrzeżach kompleksu było sporo zielska, za to na środku rozpościerało się zbite klepisko.
Główny budynek był właściwie wiatą stojącą okrakiem nad ostatnim, dwustustopowym odcinkiem kanału. Wzmocniona kratownicą konstrukcja wiaty podtrzymywała przesuwający się po szynie dźwig z olbrzymim hakiem na zardzewiałym łańcuchu, którego ogniwa były wielkości mojej głowy. Widywaliśmy tę konstrukcję z tumu, ale nigdy nie poświęcaliśmy jej większej uwagi. W połowie długości przylegała do niej pod kątem prostym wysoka hala, zbudowana z cegieł (w dolnej części) i blachy falistej (w górnej). Do niej z kolei był przyklejony niski moduł mieszkalny, ozdobiony różnymi umilającymi życie drobiazgami, takimi jak drzwi z drewnianą okleiną czy rustykalny wiatrowskaz na dachu, który w tym miejscu wyglądał trochę od rzeczy.
Zapukaliśmy, odczekaliśmy chwilę, a potem pchnęliśmy drzwi i weszliśmy do środka. Robiliśmy sporo hałasu — na wypadek, gdyby się okazało, że jest to kolejne z tych miejsc, gdzie goście są karani śmiercią. Nikogo nie zastaliśmy.
Moduł został zaprojektowany jako dom mieszkalny, tutaj jednak wyposażono go w taki sposób, aby pełnił rolę kantorku. Zamiast kabiny prysznicowej wstawiono wysoką szafkę na akta. W ścianie został wypiłowany otwór, przez który wpuszczono przewody podłączone do automatu z gorącymi napojami. W sypialni znalazło się miejsce na wolno stojący pisuar. Jedyną dekorację — poza niepasującymi do całości wiejskimi motywami, wbudowanymi w moduł od nowości — stanowiły dziwacznie powyginane kawałki metalu (zapewne części jakichś maszyn), zdeformowane i popękane w następstwie traumatycznych wydarzeń, jakie mogliśmy sobie tylko wyobrażać.
Oleiste ślady butów zaprowadziły nas do tylnych drzwi, przez które wchodziło się wprost do ogromnej hali. Odruchowo się zgarbiliśmy, przestępując próg, i tuż za nim przystanęliśmy. Wnętrze było zbyt wielkie, żeby je skutecznie rozjaśnić sztucznym światłem, toteż konstruktorzy postawili na oświetlenie naturalne: dzienne światło wpadało do środka przez wysoko umieszczone przezroczyste panele, otoczone lśniącą mgiełką. Ściany i podłoga pociemniały od wieku, zgęszczonego dymu i olejów. Z belek nad naszymi głowami zwieszały się kolejne zakończone hakami łańcuchy; w blasku dnia wydawały się cienkie i kruche, jakby zerodowane. Posadzka rozpływała się w oddali w mgłach i cieniach. Pod ścianami przycupnęły ciemne kształty — niektóre nie większe od człowieka, inne wielkie jak biblioteka. W centrum każdego z nich znajdował się pagórek z metalu: widziany z daleka wydawał się wygładzony i zaokrąglony, a oglądany z bliska był szorstki i kanciasty, co kazało mi się domyślać, że powstały w starożytnym procesie tworzenia form z piasku i zalewania ich stopionym żelazem. W istotnych miejscach surowe żelazo zostało spiłowane i obrobione, aby powstały płaszczyzny, otwory i kąty proste: niezgrabne nóżki umożliwiające przykręcenie odlewów do podłogi, albo długie rynny w kształcie litery V, po których odlewy mogły się przesuwać, poruszane masywnymi śrubami. Przytulone do tych sylwetek lub przycupnięte u ich stóp znajdowały się jakieś twory splecione z drutu miedzianego, regularne, symetryczne i — co z bliska było doskonale widać — mieniące się lazurowym połyskiem. Macki z drutu i artystycznie powyginane rurki obrastały maszynerię jak bluszcz czepiający się głazu. Śledząc je wzrokiem, wypatrywałem ich skupisk, gdzie często ze zdumieniem dostrzegałem ludzkie sylwetki w ciemnych roboczych kombinezonach. Niektórzy z tych ludzi robili coś, co można by nazwać pracą, ale większość po prostu rozmyślała. Maszyny czasem wydawały jakieś dźwięki, lecz działo się to rzadko i po hali niosło się głównie basowe buczenie rezonujących skrzyń, porozstawianych wszędzie dookoła, ciepłych w dotyku i zasilanych kablami (lub zasilających kable) grubości mojej nogi w kostce.
W całej hali naliczyliśmy około tuzina ludzi. Było w ich sylwetkach coś takiego, że baliśmy się do nich zbliżyć, ale jeden z mężczyzn podszedł do nas, popychając zardzewiały wózek, z którego we wszystkie strony eksplodowały helisy zestruganego metalu.
— Przepraszam… — zagaiłem. — Zastaliśmy Cord?
Odwrócił się i wskazał coś dużego i skomplikowanego, stojącego na środku hali. Zawieszone w górze tumany mgły i posłuszna racjonalnej geometrii adrakhonejskiej sieć dźwigarów wydawały się większe niż w rzeczywistości, kiedy padało na nie migotliwe niebieskie światło trzeszczącego łuku elektrycznego. Gdybym zobaczył przez teleskop gwiazdę w takim kolorze, rozpoznałbym w niej błękitnego karła i mógłbym się pokusić o określenie jej temperatury: musiałaby być znacznie gorętsza niż nasze słońce, dostatecznie gorąca, by większość energii emitować w postaci ultrafioletu i promieni gamma. Tymczasem — o dziwo — wielki jak dom obiekt, stanowiący w tym wypadku źródło energii, był pomarańczowoczerwony i tylko na krawędziach ociekał zabójczym promieniowaniem.
Podszedłszy bliżej, stwierdziliśmy, że mamy przed sobą gigantyczny sześcian, przypominający bryłę czerwonawego bursztynu, w którym uwięzione zostały dwie sylwetki — nie owadzie jednak, lecz ludzkie. Od czasu do czasu sylwetki się poruszały, a ich krawędzie drżały wtedy i rozpływały się na moment.
Okazało się, że maszyna jest osłonięta czerwoną kurtyną z jakiejś galaretowatej materii, zawieszoną na biegnącej w górze szynie. Niebieskie światło swobodnie strzelało pod sufit i zabijało zarazki na dźwigarach, ale nie mogło rozchodzić się poziomo nad podłogą i oślepiać ludzi. Dla mnie i Jesry’ego było oczywiste, że kurtyna musi być czerwona, aby przepuszczać tylko światło o niskiej energii, przez nas postrzegane jako czerwone. Dla światła wysokoenergetycznego (które my widzimy jako niebieskie, jeśli w ogóle jest widzialne) była nieprzezroczysta jak stalowa płyta.
Obeszliśmy sześcian — wielki jak dwa zestawione razem moduły mieszkalne. Przez czerwoną galaretowatą zasłonę trudno było rozeznać szczegóły maszynerii, ale wyglądało na to, że w środku znajduje się masywna płyta, na której pomieściłoby się dziesięciu śpiących ludzi. Ślizgała się na wszystkie strony jak kostka masła na patelni. Na jej środku umieszczono mniejszą, okrągłą płytę, wykonującą krótkie, miarowe obroty i przechyły. Nad tym wszystkim unosił się potężny mechanizm, zawieszony na żeliwnym pomoście, poruszający się w górę i w dół i zaopatrzony w iskiernik, w którym rodziło się błękitne światło.
Rurowate stalowe ramię sięgało z pomostu na platformę, na której stały dwie osoby. Z jej krawędzi zwieszała się skrzynia z giętej blachy, zupełnie niepasująca do tego miejsca; należała do zdecydowanie innej kategorii niż odlewy z piaskowych form. Na jej zewnętrznych powierzchniach wyświetlały się jakieś liczby. Domyślałem się, że jest wypełniona procesorami syntaktycznymi, dokonującymi pomiarów podczas działania maszynerii albo nią sterującymi. Albo jedno i drugie naraz, bo prawdziwy procesor syntaktyczny powinien umieć podejmować decyzje na podstawie uzyskanych wyników.
Naturalnie w pierwszym odruchu miałem ochotę okręcić się na pięcie i wyjść z hali, ale Jesry stał jak urzeczony.
— Nie przejmuj się — powiedział, łapiąc mnie za rękę. — Jest apert.
Jeden z dwóch ludzi za kurtyną powiedział coś o „osi X”. Spojrzeliśmy z Jesrym po sobie, kompletnie zaskoczeni, że naprawdę to usłyszeliśmy. To tak jakby kucharz ze smażalni zaczął mówić po średniorthyjsku.
Przez trzaski maszynerii dolatywały nas dalsze strzępy rozmowy:
— Sześcienny wypust. Ewoluta. Interpolacja pylanejska.
Nasz wzrok przykuły rzędy czerwonych cyfr na przedniej ścianie procesora. Stale się zmieniały. Zegar odliczał czas wstecz z dokładnością do setnych części sekundy. Domyśliliśmy się również, że inne wskaźniki pokazują pozycję płyt: współrzędne x i y, kąty obrotu i pochylenia mniejszej, okrągłej płyty, wysokość skwierczącego iskiernika. Czasem zamierały wszystkie oprócz jednego: mieliśmy do czynienia z ruchem jednostajnym po linii prostej. Kiedy indziej zmieniały się wszystkie jednocześnie, odwzorowując układ równań parametrycznych.
Obserwowaliśmy to z Jesrym przez pół godziny, bez słowa. Starałem się przede wszystkim rozszyfrować cykl zmian cyfr na wyświetlaczach, ale rozmyślałem też o tym, jak bardzo ta hala przypomina tum z umieszczonym na środku, skąpanym w świetle świętym zegarem.
I jak na zawołanie — zagrał kurant zegara. Odliczanie doszło do zera i się skończyło. Światło zgasło.
Cord odsunęła kurtynę, ściągnęła z twarzy czarne okulary ochronne i otarła przedramieniem pot z czoła. Stojący obok niej mężczyzna (klient, jak się domyślałem) miał na sobie luźne czarne spodnie, czarny sweter z długimi rękawami i myckę w tym samym kolorze. Ja i Jesry natychmiast zrozumieliśmy, kim jest. Zamurowało nas.
Ita również się zorientował, kim jesteśmy, i odruchowo cofnął się o krok. Długa czarna broda opadła mu na pierś jak lawina, gdy rozdziawił usta. Potem jednak zachował się w sposób godny podziwu: powstrzymał wpajaną mu od urodzenia chęć ucieczki przed nami i zaszycia się w jakimś ciemnym kącie, wrócił na swoje miejsce obok Cord i (trudno w to uwierzyć, ale kiedy później rozmawiałem o tym z Jesrym, byliśmy zgodni) spiorunował nas wzrokiem!
Nie wiedząc, jak się zachować, cofnęliśmy się poza zasięg głosu. Cord zajęła się rutynowym rytem wyłączania maszyny i szykowania jej do ponownego użycia. Ita zdjął myckę (nosili je zwykle tylko w swoim gronie) i rozciągnął ją, nadając jej wydłużony, grzybkowaty kształt (po takich nakryciach głowy rozpoznawaliśmy ich z daleka, kiedy pokazywali się publicznie), po czym założył ją z powrotem i posłał nam kolejne wyzywające spojrzenie.
Tak jak my nigdy nie wpuścilibyśmy ity do prezbiterium, tak dla niego nasza obecność tutaj równała się świętokradztwu. Tak jakbyśmy sprofanowali święte miejsce.
Jesry i ja, chyba pod wpływem podobnego impulsu, narzuciliśmy kaptury.
Miało się wrażenie, że ten ita nie tylko nie jest udręczony stereotypem podstępnego, zdradzieckiego intryganta, ale zwyczajnie go akceptuje. Ba — że jest z niego dumny i sprawdza, na ile może sobie pozwolić, nie posuwając się do rozmowy z nami.
Kiedy tak czekaliśmy, aż Cord i ita zakończą swoje sprawy, cały czas porównywałem w myślach halę do tumu. Przypomniałem sobie, jak zaraz za progiem hali uderzyły mnie kontrasty świateł i cieni. Wewnętrzny głos (należący do proceńskiego pedanta) skarcił mnie za halikaarnijski sposób myślenia. W gruncie rzeczy miałem przed sobą zbiór zabytkowych maszyn, które same w sobie były pozbawione wszelkiego znaczenia: czysta syntaktyka, zero semantyki. Próbowałem się upierać, że dostrzegam w nich jakiś sens — ale ten sens nabierał rzeczywistych kształtów wyłącznie w moim umyśle. Przyniosłem go ze sobą, w głowie, a teraz bawiłem się w semantyczne gierki, żeby dokleić go do tych monumentalnych żelaznych kształtów.
Im dłużej jednak o tym myślałem, tym bardziej oczywiste się stawało, że doświadczam autentycznej iluminacji.
Protas, najgenialniejszy fid Thelenesa, wspiął się kiedyś na szczyt góry wznoszącej się nad Ethras i spojrzał na równinę karmiącą to ogromne miasto-państwo. Zobaczył na niej cienie chmur, zaczął porównywać ich kształty i doznał sławnej iluminacji, że wprawdzie cienie odpowiadają kształtem chmurom, które je rzucają, ale same chmury są nieskończenie bardziej złożone i o wiele doskonalsze, ponieważ cienie deformuje nie tylko brak trzeciego wymiaru, lecz także fakt, że padają na nieregularną powierzchnię. Podczas drogi powrotnej rozwinął tę myśl, zauważył bowiem, że góra zmienia nieco kształt za każdym razem, kiedy on odwraca się, żeby na nią spojrzeć — mimo że oczywiście miała pewien stały, absolutny kształt, a rzekome deformacje wynikały wyłącznie ze zmian jego punktu widzenia. Na podstawie tych spostrzeżeń doszedł do swojej najsłynniejszej iluminacji: że oba te spostrzeżenia — to dotyczące cieni chmur i to odnoszące się do zmiennokształtnej góry — są zaledwie cieniami rzucanymi na jego umysł przez jedną wielką, wspólną ideę. Wróciwszy na peryklin, ogłosił swoją nową doktrynę, w myśl której wszystko, co, jak nam się wydaje, wiemy i znamy, to tylko cienie innych, doskonalszych bytów, istniejących w innym, doskonalszym świecie. To stwierdzenie wyraża istotę protyzmu. Skoro zatem Protas zasłużył nim sobie na wieczne poważanie, cóż złego mogło być w skojarzeniu, że nasz tum i ta hala maszyn są odbiciami jednego tworu, który istnieje gdzie indziej; świętego miejsca, którego cieniami są nie tylko one, ale także bazyjskie arki i zagajniki wiekowych drzew?
Jesry nie odrywał oczu od maszynerii. Cord cały czas majstrowała przy przyrządach i na skutek jej manewrów głowica z piorunami wycofała się na najwyższą możliwą wysokość, a płyta przysunęła się bliżej. Cord wskoczyła na nią i drobiąc w skupieniu, zbliżyła się do tej jej części, która cały czas wirowała i wychylała się na boki (i sama w sobie też miała imponujące rozmiary). Za każdym razem robiąc krok, stawiała stopę lekko na ziemi i, nie przenosząc na nią jeszcze ciężaru ciała, poruszała nią na boki, roztrząsając srebrzyste metalowe wióry. Lśniąc i chrzęszcząc, melodyjnie spadały na podłogę, ciągnąc za sobą delikatne korkociągi dymu. Sprzątacz ze szczotką, szuflą i pustym wózkiem zaczął zmiatać je na stos.
— Ta maszyna rzeźbi kształty w bloku metalu — stwierdził Jesry. — Tylko że zamiast wycinać je ostrzem, wytapia je wyładowaniami elektrycznymi…
— To nie jest takie zwykłe wytapianie — przerwałem mu. — Pamiętasz, jaki kolor miało światło? Metal zmienia się w…
— Plazmę — zawtórował mi Jesry i dodał: — Niepotrzebne kawałki zostają odrzucone.
Pojawiało się pytanie: które kawałki są w takim razie potrzebne? Odpowiedź znajdowała się na obrotowej płycie: rzeźba ze srebrnego metalu, powyginana i porozgałęziana łagodnie jak jeleni róg i wzbierająca zgrubieniami, w których widniały idealnie cylindryczne otwory. Cord sięgnęła po klucz nastawny; wyjęła go z kieszeni stroju, przypominającego raczej uprząż niż ubranie, ponieważ jego główną funkcją było obwieszenie jej narzędziami. Poluzowała trzy imadła i schowała klucz na miejsce. Wypięła pierś, przykucnęła, przeciągnęła się i wyciągnąwszy ręce wysoko do góry, chwyciła dwa odgałęzienia rzeźby. Ostrożnie zestawiła ją z maszyny — obchodziła się z nią tak delikatnie, jakby zdejmowała z drzewa kota — i postawiła na metalowym wózku, z wyglądu starym jak świat. Ita dotknął rzeźby. Wysoka czapeczka chwiała mu się na boki, kiedy się pochylił, żeby z bliska obejrzeć detale. W końcu skinął głową, zamienił dwa zdania z Cord i popychając przed sobą wózek, zniknął w dymie i ciszy.
— To element zegara! — powiedział Jesry. — Coś się zepsuło albo zużyło w piwnicy!
Musiałem mu przyznać rację, gdyż rzeźba przypominała z kształtu niektóre części zegara, ale kazałem mu siedzieć cicho, bo chwilowo bardziej niż zegar interesowała mnie Cord. Szła właśnie w naszą stronę, wycierając ręce w szmatę i prawie — ale nie całkiem — depcząc po rozsypanych wszędzie strużynach. Miała krótkie włosy. W pierwszej chwili wydała mi się wysoka, ale chyba głównie dlatego, że tak ją zapamiętałem, bo w rzeczywistości nie była wcale wyższa ode mnie. Obwieszona sprzętem, wydawała się przysadzista, ale szyję i przedramiona miała szczupłe i muskularne. Kiedy dzieliły nas dwa kroki, zatrzymała się (żelastwo, którym była obwieszona, zadzwoniło) i stanęła w lekkim rozkroku. Stała w niewzruszonej, stanowczej pozie; miało się wrażenie, że mogłaby spać na stojąco, jak koń.
— Chyba wiem, kim jesteś — powiedziała do mnie. — Jak się nazywasz?
— Teraz? Erasmas.
— Tak jak ten dawny saunt?
— Tak samo.
— Nigdy nie udało mi się uruchomić tego starego aportu.
— Wiem. Widziałem go.
— Przyniosłam tu parę kawałków, żeby się nimi zająć, ale jakoś się nie złożyło.
Spuściła wzrok na swoją prawą dłoń, potem spojrzała na mnie. Zrozumiałem, co chce mi powiedzieć: „Mam brudną rękę, ale jeśli chcesz, mogę ci ją podać na powitanie”.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Do hali przeniknął dźwięk dzwonów.
— Dziękujemy, że pozwoliłaś nam obejrzeć swoją maszynę — powiedziałem. — Może chciałabyś zobaczyć naszą? Zbliża się certyfik. Musimy iść z Jesrym nakręcić zegar.
— Byłam kiedyś na certyfiku.
— Dzisiaj mogłabyś go śledzić z tego samego miejsca co my. Bon apert.
— Bon apert. Co mi szkodzi, przejdę się z wami.
Musieliśmy biec. Cord zdjęła uprząż z narzędziami i zostawiła ją w hali, odsłaniając noszoną pod spodem kamizelkę. Jak się domyślałem, nosiła w niej sprzęt, z którym nie rozstawała się w żadnych okolicznościach. Kiedy puściliśmy się biegiem przez łąkę, kamizelka z początku podskakiwała i podzwaniała metalicznie, dopóki Cord nie dociągnęła paru pasków. Potem już z łatwością dotrzymywała nam kroku, gdy pędziliśmy przez koniczynę. Naszą łąkę skolonizowali sekularowie: wylegli na nią tłumnie i urządzili sobie piknik; niektórzy przynieśli nawet grille. Patrzyli na nas z takimi minami, jakby nasze spóźnienie i rozpaczliwy bieg były przedstawieniem urządzonym dla ich rozrywki. Dorośli wypychali dzieci do przodu, żeby lepiej widziały, a sami celowali w nas ze szpilołapów i naśmiewali się, że jesteśmy tacy przejęci.
Weszliśmy przez Łąkowe Wrota, wbiegliśmy po schodach do strażnicy, gdzie pod ścianami piętrzyły się zakurzone ławki i ołtarze, i prawie zderzyliśmy się z Lio i Arsibaltem. Lio siedział na podłodze na podkulonych nogach, Arsibalt zaś na krześle, z szeroko rozstawionymi kolanami, dzięki czemu krew płynąca mu z nosa tworzyła na podłodze zgrabną kałużę.
Lio miał spuchniętą wargę — z niej też ciekła krew — a okolice jego lewego oka przybrały ochrowy odcień, który następnego dnia z pewnością miał przejść w czerń. Wpatrywał się w ciemny kąt pomieszczenia.
Arsibalt wydał z siebie roztrzęsiony jęk, jakby przed chwilą płakał i opanowanie szlochu przyszło mu z najwyższym trudem.
— Bójka? — zapytałem.
Lio pokiwał głową.
— Wy dwaj się pobiliście, czy…
Lio pokręcił głową.
— Zostaliśmy napadnięci! — krzyknął Arsibalt, patrząc na kałużę krwi.
— Intra czy extra? — zainteresował się Jesry.
— Extramuros. Poszliśmy do bazyliki mojego staruszka; chciałem tylko sprawdzić, czy w ogóle zechce ze mną rozmawiać. Przejechał koło nas jakiś pojazd: raz, drugi, trzeci… Krążył jak drapieżny ptak, coraz bliżej, aż wyskoczyło z niego czterech ludzi. Jeden miał rękę na temblaku, więc tylko się przyglądał i dopingował tamtych trzech.
Jak jeden mąż spojrzeliśmy z Jesrym na Lio, który w lot zrozumiał, o co idzie.
— Jest do niczego — odparł. — Do niczego.
— Co jest do niczego? — spytała Cord.
Na dźwięk jej głosu Arsibalt podniósł głowę.
Lio nie należał do ludzi, którzy przejęliby się obecnością niespodziewanego gościa, ale przynajmniej odpowiedział na pytanie:
— Mój dron. Tyle czasu studiuję drogę dzwoneczków i nic.
— Na pewno nie było aż tak źle! — pocieszył go Jesry.
Zabrzmiało to zabawnie, bo przez ostatnie lata nie miał sobie równych we wmawianiu Lio, że jego dron jest kompletnie bezużyteczny.
Zamiast odpowiedzieć, Lio podniósł się z podłogi, błyskawicznie zbliżył się do niego, złapał go za skraj kaptura i ściągnął mu go na twarz. Nie dość, że Jesry chwilowo oślepł, to jeszcze udrapowany wokół ciała zawój krępował mu ruchy i okazało się, że niezwykle trudno będzie mu odsłonić oczy. Kiedy Lio leciuteńko go pchnął, Jesry stracił równowagę i musiałem go łapać w locie, żeby nie runął na ziemię.
— To ci właśnie zrobili? — domyśliłem się.
Lio skinął głową.
— Nie pochylaj się, tylko odchyl głowę do tyłu — poradziła Arsibaltowi Cord. Pokazała na nasadę nosa. — Tu jest żyła. Ściśnij ją palcami. O tak, dobrze. Nazywam się Cord. Jestem koligatką… Erasmasa.
— Miło mi — mruknął Arsibalt. Głos miał stłumiony, bo za radą Cord zacisnął palce na nosie. — Ja jestem Arsibalt, bękart bazyjskiego arcyprałata, chociaż trudno uwierzyć w coś takiego.
— Krwotok już chyba słabnie — zauważyła Cord.
Wyjęła z kieszeni dwa fioletowe zwitki, które po rozwinięciu okazały się rękawiczkami z jakiejś rozciągliwej błony. Włożyła je, a ja przyglądałem się jej zaskoczony, dopóki nie uświadomiłem sobie, że w ten sposób chce zmniejszyć prawdopodobieństwo infekcji. Mnie by to nie przyszło do głowy.
— Całe szczęście, że ze względu na słuszną posturę mam spory zapas krwi — zauważył Arsibalt. — W przeciwnym razie bałbym się, że się wykrwawię.
Niektóre kieszenie w kamizelce Cord miały wąski, podłużny kształt i były naszyte w równych rządkach. Z dwóch z nich wyciągnęła teraz tępo zakończone zatyczki z jakiegoś białego włóknistego materiału. Były wielkości jej małego palca i każdy kończył się cienką niteczką.
— A to co takiego? — zdziwił się Arsibalt.
— Tamponiki — odparła Cord. — Po jednym na każdą dziurkę w nosie. Oczywiście jeśli chcesz…
Położyła je Arsibaltowi na zakrwawionych dłoniach i z mieszaniną niepokoju i fascynacji przyglądała się, jak ostrożnie wtyka je sobie do nosa. Lio, Jesry i ja patrzyliśmy jak urzeczeni.
Suur Ala przyniosła naręcze gałganów i większość z nich rzuciła na podłogę w kałużę krwi, a resztą wytarła krew z twarzy i brody Arsibalta. Cord jej pomogła. Przez cały czas taksowały się wzrokiem, jakby rywalizowały o to, która jest naukowcem, a która badanym okazem. Zanim otrząsnąłem się na tyle, żeby je sobie przedstawić, wiedziały już tak dużo na swój temat, że imiona stały się nieistotne.
Z jeszcze innej kieszeni Cord wyjęła jakiś skomplikowany składany przyrząd. Rozwinęła go do postaci miniaturowych nożyczek, którymi odcięła nitki zwisające Arsibaltowi z nosa.
Suur Ala była z natury tak wyniosła i surowa, że właściwie tylko czekałem, aż rzucą się sobie z Cord do gardeł jak dwa koty zaszyte w poszewce. Kiedy jednak zobaczyła tamponiki, spojrzała na Cord z radosnym błyskiem w oku, a Cord odpowiedziała jej tym samym.
Wyprowadziliśmy Arsibalta na zewnątrz, ukrywając jatkę pod obszerną szkarłatną szatą, i spóźniliśmy się na certyfik zaledwie o parę minut. Przywitały nas chichoty wszystkich tych, którzy przypuszczali, że wyszliśmy extramuros, żeby się upić. Większość dowcipnisiów stanowili apertowi goście, ale słyszałem, że nawet wśród tysięczników jest wesoło. Spodziewałem się, że większość pracy spadnie na mnie i Jesry’ego, ale stało się wprost przeciwnie: Lio i Arsibalt naparli na drągi znacznie mocniej niż zwykle.
Po certyfiku Protektor wyszedł z prezbiterium przez drzwi w naszym ekranie, żeby spotkać się z Lio i Arsibaltem. My z Jesrym stanęliśmy z boku.
Cord również przysłuchiwała się rozmowie. Przez wzgląd na nią Lio dużo mówił po fluksyjsku, czym irytował fraa Delrakhonesa. Natomiast Arsibalt zachowywał się dokładnie odwrotnie i nieustannie wtrącał do dyskusji staromodne słowa w rodzaju „szubrawca”, „psubrata” i „swołoczy”.
Słuchając opisu napastników i pojazdu, którym się poruszali, Cord zorientowała się, o kim mowa.
— To taki miejscowy… — Zawahała się.
— Gang? — podsunął jej Delrakhones.
Wzruszyła ramionami.
— W swojej siedzibie wieszają obrazy fikcyjnych gangów ze starych szpilów.
— Fascynujące! — wykrzyknął Arsibalt.
Fraa Delrakhones skoncentrował się tymczasem na szczegółach.
— Można by w takim razie powiedzieć, że jest to taki metagang…
— Ale poza tym robią wszystko to, co prawdziwe gangi — zauważyła Cord. — Czego nie muszę wam mówić.
Z pytań zadawanych przez Delrakhonesa wywnioskowałem, że próbuje ustalić, jakiej ikonografii hołdują członkowie gangu, ale umykało mu chyba coś, co dla mnie i Cord było oczywiste: niektórzy statyści byli gotowi sponiewierać deklaranta tylko dlatego, że pobicie go było lepszą rozrywką od niepobicia, i nie miało to nic wspólnego z niedorzecznymi teoriami, które miałyby opisywać ich stosunek do nas. Protektor niepotrzebnie zakładał, że szubrawcy w ogóle mają jakieś teorie.
I tak oto najpierw ogarnęła nas z Cord frustracja, a chwilę później nuda (jak lubił powtarzać Orolo: nuda jest maską, którą przywdziewa frustracja). Spojrzałem na nią znacząco i usunęliśmy się na bok, a kiedy nikt nie zaprotestował, czmychnęliśmy.
Jak wspomniałem, my, dziesiętnicy, zamiast nawy z prawdziwego zdarzenia musieliśmy zadowolić się zlepkiem wieżyczek. W najchudszej z nich mieściły się spiralne schody prowadzące do triforium, czyli rodzaju galeryjki obiegającej prezbiterium od środka powyżej ekranów i poniżej ogromnych okien w latarni. Z jednego końca triforium kolejne schodki prowadziły do miejsca pracy dzwonniczek. Cord była wyraźnie zaintrygowana: kiedy patrzyłem, jak wodzi wzrokiem wzdłuż sznurów, do góry, gdzie ginęły w przepastnej otchłani praesidium, wiedziałem, że nie spocznie, póki nie zobaczy, co znajduje się na ich drugim końcu. Przeszliśmy więc na drugi koniuszek triforium i zaczęliśmy się wspinać po jeszcze innych schodach — tym razem biegnących zygzakiem w górę wieży w południowo-zachodnim narożniku tumu. Matemowi architekci nie radzili sobie ze ścianami. Kolumny ich nie przerażały; na łukach się znali; o sklepieniach, które w gruncie rzeczy były trójwymiarowymi łukami, wiedzieli dosłownie wszystko. Ale kiedy prosiło się ich o postawienie zwykłego muru, byli bezradni. Zamiast — jak każdy przeciętny człowiek na ich miejscu — po prostu wymurować kawał ściany, wypełniali przestrzeń łukami i maswerkiem. Kiedy ktoś im się skarżył na wiatr, robactwo czy inne niewygody, które z normalnych budynków eliminowano za pomocą ścian właśnie, oni ostatecznie mogli się zgodzić na zapełnienie pustki witrażem. Tylko że jakoś nigdy nie mogliśmy się zebrać, żeby wreszcie wstawić wszystkie witraże na swoje miejsca, i w słotne dni życie w takim gmachu jak ten było udręką. Za to w dni pogodne, takie jak dzisiejszy, nikomu to nie przeszkadzało, bo przynajmniej wzrok sięgał daleko. Kiedy wchodziliśmy po schodach południowo-zachodniej wieży, przed naszymi oczami rozpościerało się całe wnętrze tumu i większość koncentu.
Górna część wieży — poziom, na którym rozszczepiała się na filary i pinakle, czyli, inaczej mówiąc, rejon, z którego nie dało się już wejść wyżej bez drabin i sprzętu wspinaczkowego — znajdowała się mniej więcej na tej samej wysokości co apartamenty Regulatora, mogące się poszczycić chyba najbardziej wyrafinowaną kamienną ozdobą w całym koncencie; połączeniem ażurowej kopuły, wieży i posągu, przedstawiającym planety, ich księżyce i niektórych dawnych kosmografów. W samym jej środku znajdowała się żelazna krata, zawieszona na łańcuchach i podnoszona lub opuszczana za pomocą mechanizmu korbowego. W tej chwili była na wpół uniesiona, mogliśmy więc swobodnie przypuścić szturm na kolejne schody — wcięte w łuk przyporowy i zakrzywiające się do wewnątrz, w stronę praesidium. Gdyby krata była spuszczona, znaleźlibyśmy się w ślepym zaułku, skąd moglibyśmy ewentualnie przejść po kamiennym moście do kwatery Regulatora.
Przeszliśmy pod kopułą, nie śpiesząc się, żeby Cord mogła nasycić wzrok ozdobami i widokiem mechanizmu, i zaczęliśmy wchodzić wyżej. Puściłem ją przodem, żeby nie zasłaniać jej widoku i móc ją podtrzymać, gdyby zakręciło się jej w głowie. Znajdowaliśmy się wysoko nad powierzchnią gruntu i pięliśmy się po krzywiźnie kamiennego łuku, który — widziany z ziemi — wydawał się cienki i kruchy jak ptasia kość. Cord czepiała się obiema rękami żelaznych poręczy, szła powoli i chyba jej się podobało. W końcu przeszliśmy przez ambrazurę (rodzaj niezwykle skomplikowanego matemowego portalu) w narożniku praesidium, mniej więcej na wysokości dzwonnic.
Dalej do góry prowadziła już tylko jedna droga: ciąg spiralnych schodów, przyklejonych od wewnątrz do maswerkowych ścian budowli. Niewielu turystów pokusiłoby się o taką wspinaczkę, a wielu deklarantów wyszło extramuros, więc mieliśmy całe praesidium dla siebie. Cord napawała się widokiem w dół, w głąb prezbiterium. Znajdujące się bezpośrednio pod nami dziedzińce Protektora i Regulatora przypominały z kształtu klauzury: składały się z kwadratowej dziury, przez którą przechodziło praesidium, i otaczających je po kwadracie chodników, skąd rozpościerał się widok zarówno w dół, do prezbiterium, jak i do góry, na gwiezdny krąg.
Cord prześledziła wzrokiem liny biegnące z galerii do góry i z zadowoleniem stwierdziła, że naprawdę dochodzą do karylionu. Stało się też oczywiste, że nie one jedne: z dzwonów zwieszały się także łańcuchy i wały prowadzące w głąb chronotchłani, gdzie zautomatyzowany kurant sterował wybijaniem godzin. Tak jak było to do przewidzenia, Cord nie mogła sobie tego odpuścić. Ruszyliśmy więc jeszcze wyżej, po spirali, jak mrówki w studni, przystając od czasu do czasu, kiedy musieliśmy odsapnąć; Cord zapragnęła dokładniej obejrzeć mechanizm albo zaintrygowało ją ścisłe spasowanie kamieni w murze. Ta część budowli była stosunkowo prosta, nie wymagała przypór i architekci mogli do woli szaleć z maswerkiem: ściany przypominały fraktalową pianę z ręcznie rzeźbionego kamienia. Cord była zafascynowana, ja zaś nie mogłem na nie patrzeć. Ile czasu spędziłem jako fid na oskrobywaniu tych ażurów i samego zegara z ptasich odchodów…
— Poza apertem nie wolno wam tu wchodzić — stwierdziła w pewnym momencie.
— Skąd ten pomysł?
— Macie przecież zakaz kontaktowania się z ludźmi spoza swojego matemu, prawda? Gdyby wszyscy: jednorazowcy, dziesiętnicy, setnicy i tysięcznicy, mogli się tu wdrapywać kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, co rusz wpadalibyście na siebie.
— Spójrz, jak są zbudowane te schody. Z każdego punktu widać je praktycznie w całości. Wystarczy, żeby zachować bezpieczny dystans.
— Po ciemku też? Albo co by się stało, gdybyś napatoczył się na kogoś w gwiezdnym kręgu?
— Pamiętasz tę kratę, pod którą przeszliśmy?
— Na szczycie wieży?
— Tak. Nie zapominaj, że są jeszcze trzy wieże. I w każdej jest taka krata.
— Po jednej na matem?
— Otóż to. Po zmroku Klucznik zamyka wszystkie oprócz jednej. Klucznik jest hierarchą, zastępcą Regulatora. I tak w jedną noc dziesiętnicy mają schody i gwiezdny krąg tylko dla siebie, w następną setnicy i tak dalej.
Kiedy dotarliśmy na wysokość zawieszonego na prowadnicy obciążnika Bramy Stulecia, zatrzymaliśmy się na dłużej, żeby Cord mogła go dokładnie obejrzeć. Wyjrzeliśmy także przez ażurową ścianę na południe, gdzie było widać halę maszyn, w której pracowała. Przebiegłem wzrokiem trasę porannego spaceru i odszukałem rodzinny dom Jesry’ego na wzgórzu.
Cord wyszukiwała tymczasem nowe niedoskonałości naszej Dyscypliny.
— Ci Protektorzy, Regulatorzy i tak dalej…
— Hierarchowie.
— Rozumiem, że kontaktują się ze wszystkimi matemami?
— A także z itami, ze światem sekularnym oraz innymi koncentami.
— Czyli kiedy z nimi rozmawiasz…
— Posłuchaj. Panuje powszechne przekonanie, że matemy powinny być całkowicie odcięte od świata. Hermetyczne. Ale to nieprawda; nie taki był zamysł ich twórców. Wyjątki, o które mnie wypytujesz, załatwia zwyczajna dyscyplina: po prostu staramy się nie zbliżać do ludzi nienależących do naszego matemu. Kiedy trzeba, nosimy kaptury i milczymy, żeby zapobiec przeciekom informacji. A jeśli już koniecznie i bezwarunkowo musimy skontaktować się z kimś z innego matemu, robimy to za pośrednictwem hierarchów, są oni bowiem odpowiednio przeszkoleni i mogą bezpiecznie rozmawiać na przykład z tysięcznikami w taki sposób, żeby nie przekazać im żadnych informacji sekularnych. To dlatego hierarchowie wyróżniają się strojem i fryzurą, które nie zmieniły się ani na jotę przez trzy tysiące siedemset lat. Posługują się bardzo konserwatywną odmianą starorthyjskiego. Poza tym umiemy się porozumiewać także bez słów. Kiedy więc, na przykład, fraa Orolo chce przez pięć nocy z rzędu obserwować jakąś wybraną gwiazdę, przedstawia swój zamiar Prymasowi. Jeśli ten uzna jego racje, poleci Klucznikowi otworzyć naszą kratę na pięć dni i zamknąć na ten okres wszystkie pozostałe. Bramy są dobrze widoczne z matemów, wystarczy więc, że kosmograf-milenarysta rzuci okiem na dół i już wie, że tej nocy nie może wyjść do gwiezdnego kręgu. Także labirynty łączące matemy służą nam czasem do komunikacji: przekazujemy sobie w nich przedmioty i ludzi. Nie możemy jednak nic poradzić na przelatujące nad koncentem aeroplany albo dobiegającą zza muru głośną muzykę. Zresztą w przeszłości bywało już, że przez dwieście lat można nas było oglądać z góry, z drapaczy chmur!
Ten ostatni szczegół zaintrygował Cord.
— Widziałeś te stare dwuteowniki w hali maszyn?
— Widziałem… To szkielety tych wieżowców?
— Trudno sobie wyobrazić, czym innym mogłyby być. Mamy całe pudełko starych fototypów, na których widać, jak niewolnicy przenoszą te dźwigary do nas.
— Te fototypy są datowane?
— A i owszem. Mają siedemset lat.
— Jak wygląda na nich okolica? Zrujnowane miasto czy…
Pokręciła głową.
— Las, wielkie drzewa. Na niektórych fototypach widać, jak ludzie przetaczają dźwigary po kłodach.
— Wiadomo, że około dwa tysiące osiemsetnego nastąpiła cywilizacyjna zapaść. To by się zgadzało.
Chronotchłań była gęsto pocięta tłokami i łańcuchami, zbiegającymi się w pęki i łączącymi z mechanizmami zegara. Łańcuchy, na których zawieszono obciążniki, kończyły się w skupiskach łożysk i zębatek.
Już od dłuższej chwili Cord czymś się gryzła. W końcu nie wytrzymała:
— Nie powinno się tego robić w taki sposób!
— O czym mówisz?
— O budowaniu zegara, który ma działać tysiące lat!
— Co jest z nim nie tak?
— Weźmy chociażby te łańcuchy, sworznie, łożyska, ogniwa. To są słabe punkty; każdy może pęknąć, zużyć się, zabrudzić, skorodować… Co właściwie myśleli sobie projektanci?
— Że zawsze będzie pod ręką mnóstwo deklarantów, którzy zajmą się konserwacją mechanizmu — odparłem. — Ale rozumiem, do czego zmierzasz. Niektóre zegary milenijne bardziej odpowiadałyby twojej wizji: mogą działać tysiące lat bez doglądania. Chyba wszystko zależy od projektanta; od tego, jaki efekt chciał osiągnąć.
To jej dało do myślenia i przez chwilę wspinaliśmy się w milczeniu. Teraz szedłem przodem, ponieważ od pewnego miejsca dalsza droga nie była już oczywista. Musieliśmy kluczyć po pomostach, chodnikach i schodach, poutykanych w taki sposób, żeby dawały dostęp do poszczególnych elementów mechanizmu. Cord nie miała nic przeciwko temu; ba, rozgryzanie mechanizmu tak ją zaabsorbowało, że zacząłem się niecierpliwić, zwłaszcza kiedy sobie uświadomiłem, że w refektarzu właśnie wydają posiłek. Zaraz potem przypomniałem sobie, że przecież jest apert, mogę wyjść extramuros i wyżebrać gdzieś cheeseburga. Cord, przyzwyczajona, że może jeść kiedy chce, kompletnie się tym nie przejmowała. Oglądała właśnie zespół dźwigni, przypominających długie kości i wyglądających tak, jakby siłowały się ze sobą nawzajem.
— Przypomniał mi się ten element, który zrobiłam dziś rano dla Sammanna — powiedziała.
Podniosłem ręce.
— Nie mów mi tylko, jak się nazywa. Nic mi nie mów.
— Dlaczego nie wolno wam rozmawiać z itami? — zirytowała się. — To głupie. Niektórzy z nich są bardzo inteligentni.
Dzień wcześniej wyśmiałbym zarozumialca, który odważyłby się wypowiadać o intelekcie mieszkańców koncentu (także itów), ale Cord była przecież moją koligatką. Mieliśmy wspólną znaczną część sekwencji i podobny poziom wrodzonej inteligencji. Dodatki do jedzenia podawanego w koncentach sprawiały, że fraa byli bezpłodni; nie mogliśmy się rozmnażać i myśleć o stworzeniu nowej, ponadprzeciętnie inteligentnej rasy ludzi, jednakże pod względem genetycznym wszyscy byliśmy tacy sami.
— To kwestia higieny — odparłem.
— Uważacie, że itowie są brudni?
— W higienie nie chodzi właściwie o brud jako taki, tylko o zarazki. Należy ograniczać rozprzestrzenianie się sekwencji, które mogłyby być niebezpieczne. Nie uważamy itów za brudnych w tym sensie, że się nie myją. Rzecz w tym, że mają stały kontakt ze swobodnie rozchodzącymi się informacjami.
— Ale po co ten zakaz? Kto w ogóle wymyślił te wszystkie głupie reguły? Czego się bał?
Cord mówiła bardzo głośno. Gdybyśmy tak rozmawiali w refektarzu, miałbym pewnie duszę na ramieniu, ale tutaj, w przestrzeni pełnej cierpliwych i głuchych maszyn, słuchałem jej z przyjemnością. Ruszyliśmy dalej, a ja cały czas szukałem wytłumaczenia, jakie byłaby skłonna przyjąć. Minęliśmy już najbardziej złożoną część mechanizmu, odpowiedzialną za ruch wskazówek, i zostało nam do obejrzenia pół tuzina pionowych wałów, wychodzących przez dziury w dachu i łączących się z elementami gwiezdnego kręgu: napędem biegunowym teleskopów i synchronizatorem zenitalnym, który korygował wskazania zegara codziennie w południe (przynajmniej w pogodne dni). Ostatni odcinek drogi do gwiezdnego kręgu stanowiły spiralne schody, okręcające się dookoła największego z wałów, napędzającego ogromny Teleskop Mithry i Mylaksa.
— Ta ogromna machina do cięcia metalu…
— Pięcioosiowy elektryczny frez łukowy.
— Zauważyłem, że ma takie dźwignie, dostosowane do ludzkiej ręki. Po skończonej pracy za ich pomocą sterowałaś ruchami płyty. Na pewno mogłabyś też w ten sposób pokierować wycinaniem żądanego kształtu?
— Pewnie. — Wzruszyła ramionami. — Tylko musiałby to być bardzo prosty profil.
— Kiedy wypuszczasz dźwignie z rąk i urządzenie syntaktyczne przejmuje kontrolę, frez ma o wiele większe możliwości, prawda?
— Nieskończenie większe. Właściwie nie ma chyba kształtu, którego nie dałoby się wyciąć na maszynie sterowanej syntaktem. — Z kieszeni na biodrze Cord wyjęła zegarek na srebrzystym łańcuszku z drobniuteńkich, idealnie gładkich ogniwek. — Ten łańcuszek zrobiłam na swoim egzaminie czeladniczym. Wycięłam go z litego bloku tytanu.
Dotknąłem go. Miałem wrażenie, jakby po palcach pociekła mi strużka lodowatej wody.
— Syntakty usprawniają działanie wielu urządzeń, na przykład tych do odczytu i zapisu sekwencji genetycznych, korygowania protein, programowanej nukleosyntezy.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przyznałem.
— To dlatego, że nikt już się tym nie zajmuje.
— A ty skąd tyle o tym wiesz?
— Uczymy się o tym przy okazji poznawania historii Pierwszej i Drugiej Łupieży.
— Nie znam się na tym, dlatego muszę cię prosić, żebyś po prostu przeszła do rzeczy.
Zatrzymaliśmy się u szczytu schodów do gwiezdnego kręgu. Popchnąłem drzwi i wyszliśmy na zewnątrz, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem dnia. Widziałem, że Cord jest nieco rozdrażniona. Po spotkaniach Orola z Flekiem i Quinem wiedziałem już, że rzemieślnicy potrafią się szybko zniecierpliwić naszym — jak to postrzegają — pokrętnym sposobem wysławiania się. Dlatego na chwilę po prostu się zamknąłem i dałem jej się spokojnie rozejrzeć.
Znajdowaliśmy się na dachu praesidium: olbrzymim kamiennym dysku podpartym kopułą sklepienia. Powierzchnia dysku była prawie płaska, tylko na środku wybrzuszała się lekko, co miało ułatwić spływanie deszczówki. Kamień pokrywały wyryte lub inkrustowane symbole kosmograficzne. Na obwodzie dysku ustawiono megality oznaczające miejsca, w których wybrane ciała niebieskie wschodziły i zachodziły w różnych porach roku. Wewnątrz ich kręgu znajdowało się kilka wolno stojących budowli. Na samym środku dysku znajdował się Pinakiel, owinięty podwójną helisą wiecznych schodów. Jego czubek stanowił najwyższy punkt całego tumu.
Największymi konstrukcjami były dwie kopuły wielkiego teleskopu. Dookoła znajdowało się całkiem sporo mniejszych kopułek, pozbawione okien laboratorium, w którym pracowaliśmy z tabliczkami fotomnemonicznymi, oraz ogrzewana kaplica, gdzie Orolo najchętniej pracował i nauczał swoich fidów. Poprowadziłem Cord w tym właśnie kierunku. Przeszliśmy przez dwoje drzwi z okutego żelazem twardego drewna (tu, na górze, pogoda bywała naprawdę paskudna) i znaleźliśmy się w małym, zacisznym pokoiku, który — ozdobiony łukowatymi oknami i witrażowymi rozetami — przypominał budowle ze Starej Epoki Matemowej. Na stole, tam gdzie ją zostawiłem, leżała tabliczka fotomnemoniczna, którą dał mi Orolo. Miała kształt dysku, wielkość dwóch złożonych dłoni, grubość trzech palców i była wykonana z ciemnego szklistego tworzywa. Utrwalono na niej obraz Mgławicy Saunta Tancreda, matowy i słabo widoczny, dopóki nie przesunąłem go na bok, dalej od wpadających przez okno promieni słońca.
— W życiu nie widziałam takiego pękatego fototypu — stwierdziła Cord. — To jakiś zabytek techniki?
— To coś lepszego. Fototyp rejestruje jedną wybraną chwilę, nie uwzględnia wymiaru czasu. A tu widzisz? Obraz jest bardzo blisko górnej powierzchni…
— Widzę.
Przytknąłem palec do bocznej powierzchni tabliczki i przesunąłem nim w dół. Obraz mgławicy skurczył się i cofnął w głąb szkła, ale rozrzucone po niebie gwiazdy nie zmieniły położenia. Kiedy czubek mojego palca dojechał do krawędzi tabliczki, mgławica stała się jedną oślepiająco jasną gwiazdą.
— W dolnej warstwie tabliczki widzimy Gwiazdę Tancreda w noc eksplozji, w roku czterysta dziewięćdziesiątym. Praktycznie w tej samej chwili, gdy jej światło przedarło się przez naszą atmosferę, saunt Tancred spojrzał w niebo i ją zauważył. Natychmiast wstawił tabliczkę fotomnemoniczną, taką jak ta, do największego teleskopu w swoim koncencie, i wycelował go w tę supernową. Tabliczka tkwiła w teleskopie i w pogodne noce fotografowała mgławicę aż do roku dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, kiedy to wyjęto ją i powielono, aby rozdystrybuować obraz wśród tysięczników.
— Takie obrazki stale się przewijają gdzieś w tle w szpilach fantastycznych — stwierdziła Cord. — Nie wiedziałam, że to eksplozja. — Przesunęła palcem po skraju tabliczki, w sekundę przemierzając tysiąclecia. — Ale to przecież oczywiste.
— Tabliczka ma więcej funkcji.
Pokazałem jej, jak przybliżać wybrany fragment obrazu. Powiększenie ograniczała tylko rozdzielczość tabliczki.
Nagle Cord zrozumiała, do czego zmierzam.
— Musi mieć wbudowany jakiś syntakt — stwierdziła.
— Właśnie. Dzięki temu ma znacznie większe możliwości niż fototyp. Tak samo twój pięcioosiowy frez jest potężniejszy, bo ma mózg.
— Czy to nie jest czasem naruszenie Dyscypliny?
— Niektóre zdobycze praksis zostały wkomponowane w Dyscyplinę: nowomateria w naszych zawojach i sferach albo właśnie takie tabliczki.
— Zostały wkomponowane… Kiedy? Kiedy zapadły te wszystkie decyzje?
— Na konwoksach po Pierwszej i Drugiej Łupieży. Widzisz, nawet po zakończeniu Epoki Praksis koncenty zachowały ogromne wpływy, ponieważ mogły sprzęgać procesory wynalezione w ich referatach syntaktycznych z innymi urządzeniami. Niektóre z tych urządzeń wytwarzały nowomaterię, inne pozwalały manipulować sekwencjami. To się ludziom skojarzyło ze Straszliwymi Wypadkami i doprowadziło do Pierwszej, a potem Drugiej Łupieży. Przepisy ograniczające nasze kontakty z itami oraz określające dozwolone i zakazane wytwory praksis pochodzą właśnie z tego okresu.
Nadal wyrażałem się zbyt niekonkretnie jak na gust Cord, ale teraz zobaczyłem w jej oczach błysk zrozumienia.
— Masz na myśli inkanterów?
Powodowany głupim odruchem, odwróciłem się i wyjrzałem przez okno w stronę matemu milenarystów: kamienny zamek na skalnej ostrodze znajdował się na naszej wysokości, ale okalający go mur zasłaniał go przed naszym wzrokiem. Cord patrzyła na mnie badawczo. Co więcej, miałem wrażenie, że spodziewała się takiej właśnie reakcji.
— Mit o inkanterach narodził się w okresie poprzedzającym Trzecią Łupież — zauważyłem.
— A ci ich wrogowie… Jak wy ich nazywacie?
— Retorzy.
— No właśnie. Czym oni się właściwie od siebie różnią?
Posłała mi wyczekujące, niewinne spojrzenie, okręcając łańcuszek wokół palca. Nie potrafiłem zdobyć się na szczerość i powiedzieć jej wprost, jak głupie zadaje pytania.
— Wiesz… Jeśli oglądasz takie różne szpile, to wiesz na ten temat więcej ode mnie — odparłem. — Ale słyszałem kiedyś takie gładkie wytłumaczenie, ze retorzy potrafią zmieniać przeszłość i czynią to chętnie, natomiast inkanterzy mogą zmienić przyszłość… tylko że wcale się do tego nie palą.
Pokiwała głową, z taką miną, jakbym wygadywał bzdury.
— Chyba że zmuszą ich do tego uczynki retorów.
Wzruszyłem ramionami.
— To znowu zależy od tego, jaką rozrywką wypełniasz sobie akurat czas…
— Ale tamci to przecież muszą być inkanterzy — stwierdziła, ruchem głowy wskazując skalne gniazdo.
Teraz ja również zaczynałem się niecierpliwić, wyprowadziłem ją więc z powrotem na zewnątrz, gdzie od razu spojrzała w kierunku matemu tysiącletniego, ja zaś zrozumiałem w końcu, że przez cały czas próbuje się po prostu upewnić, że dziwni mieszkańcy górującej nad miastem kamiennej fortecy nie są dla niej niebezpieczni. Ucieszyłem się, że mogę jej pomóc, zwłaszcza gdyby później poniosła tę dobrą nowinę w świat. O to właśnie chodziło w apertach — żeby zasypywać takie przepaści dzielące nas od sekularów.
Nie chciałem jej jednak okłamywać.
— Nasi tysięcznicy są trochę inni — powiedziałem. — Tutaj, na dole, we wszystkich matemach, także w moim, zakony są przemieszane. Tam, na górze, wszyscy należą do jednego zakonu: Saunta Edhara. Wywodzą się w prostej linii od Halikaarna. I jeżeli w ludzkim bajaniu jest jakieś ziarenko prawdy, to ten fakt rzeczywiście przybliża ich do inkanterów.
Ta odpowiedź chyba w satysfakcjonujący dla niej sposób zamknęła kwestię wojen retorsko-inkanterskich. Kiedy tak spacerowaliśmy po gwiezdnym kręgu, musiałem w pewnym momencie wyminąć szerokim łukiem itę, który wynurzył się z jednej z szop serwisowych ze zwojem czerwonego drutu na ramieniu. Nie uszło to uwagi Cord.
— Po co trzymać itów pod ręką, skoro robicie wszystko co w waszej mocy, żeby się z nimi nie spotkać? Nie prościej byłoby ich pogonić precz?
— Bez nich niektóre mechanizmy zegara przestałyby działać…
— Ja też mogłabym je konserwować. To nie takie trudne.
— No cóż… Szczerze mówiąc, my też zadajemy sobie to pytanie.
— I jak was znam, macie na nie tuzin różnych odpowiedzi.
— Jest takie… ugruntowane tradycją przekonanie, że szpiegują nas na zlecenie państwa sekularnego.
— Ach tak. Dlatego nimi pogardzacie.
— No właśnie.
— A skąd ten pomysł?
— Voco. Ryt, w którym fraa lub suur zostaje wezwany z matemu, aby na zlecenie gryzipiórków zająć się jakimiś praksycznymi sprawami. Tacy nigdy nie wracają.
— Tylko co? Znikają bez śladu?
— Odśpiewujemy peanatemę, pieśń żałobno-pożegnalną, kiedy wychodzą z tumu, wsiadają na konia, do helikoptera albo coś w tym guście i… no tak, znikają.
— A co itowie mają z tym wspólnego?
— Powiedzmy, że sekularom zależy na wyleczeniu jakiejś choroby. Skąd mieliby wiedzieć, kto z nas, który fraa lub która suur, jest specjalistą w tej dziedzinie?
Cord przetrawiała moje słowa, kiedy pięliśmy się po spirali wokół Pinakla. Stopnie miały postać kamiennych płyt: wmurowanych wprost w zewnętrzną ścianę budowli: był to projekt śmiały i wymagający odwagi od każdego, kto by chciał tu wejść, ponieważ schody nie miały poręczy.
— Wszystko to wydaje się wielce wygodne dla Najwyższych — stwierdziła Cord. — Nie przyszło ci do głowy, że te okropne historie o Straszliwych Wypadkach i inkanterach to tylko straszak, którym zmuszają was do posłuszeństwa?
— Tak brzmi Twierdzenie Saunty Patagar — poinformowałem ją. — Sformułowane w dwudziestym dziewiątym wieku.
Prychnęła.
— A niech mnie… Co się stało z sauntą Patagar?
— Przez pewien czas była sławna, założyła nawet własny zakon. Całkiem możliwe, że gdzieś jeszcze przetrwały jakieś jego kapituły.
— Rozmowa z tobą jest diabelnie frustrująca. Każdy pomysł, jaki zrodzi się w moim maciupeńkim móżdżku, ktoś już kiedyś wymyślił, jakiś saunt sprzed dwóch tysięcy lat, i zdążył go zadyskutować na śmierć.
— Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że się wymądrzam… ale to z kolei jest Postulat Saunty Lory. Szesnasty wiek.
Parsknęła śmiechem.
— Coś podobnego!
— Ale to prawda.
— Dwa tysiące lat temu pewna saunta przedstawiła koncepcję, w myśl której…
— …wszystkie pomysły, jakie człowiek jest w stanie sformułować, zostały już w przeszłości sformułowane. Ta idea zdobyła ogromną popularność…
— Zaczekaj no chwilę. A czy pomysł saunty Lory sam w sobie nie był nowy?
— Ortodoksyjni paleoloryci utrzymują, że to była Ostatnia Idea.
— Aha. W takim razie muszę zapytać…
— Co my wszyscy robimy w tych naszych matemach, skoro ostatnią ideę przedstawiono dwa tysiące sto lat temu?
— No… właściwie to tak.
— Nie wszystkim podoba się Postulat Lory. Nazywa się ją czasem odgrzewanym mistagogiem, czasem jeszcze gorzej, ale warto mieć lorytów pod ręką, nawet jeśli nikt ich nie lubi.
— Po co?
— Kiedy tylko ktoś wpadnie na jakiś pomysł, który wydaje mu się oryginalny, loryci osaczają go jak szakale i próbują mu udowodnić, że ta jego nowa idea ma co najmniej pięć tysięcy lat. I zwykle mają rację. Jest to irytujące i upokarzające, ale przynajmniej ludzie nie zajmują się bezproduktywnymi starociami. Loryci zaś muszą być mistrzami w swoim fachu.
— Z tego wnoszę, że nie jesteś lorytą.
— Nie, ale jeśli tak lubisz ironię, docenisz pewnie informację, że po śmierci Lory jeden z jej fidów stwierdził, że wszystkie jej koncepcje zostały już przewidziane przez pewnego pielgrzyma-filozofa cztery tysiące lat wcześniej.
— To rzeczywiście zabawne… Ale w gruncie rzeczy potwierdza słuszność jej postulatu. Tak sobie próbuję wykoncypować, co ty właściwie z tego masz… Dlaczego tkwisz w matemie?
— Zawsze warto mieć jakieś pomysły, nawet te stare. Zrozumienie zaawansowanej teoryki wymaga całego życia pilnej nauki, ale podtrzymanie zbioru istniejących gotowych idei wymaga… tego wszystkiego.
Szerokim gestem ogarnąłem cały rozpościerający się pod nami koncent.
— Czyli jesteście takimi jakby… ogrodnikami, tak? Doglądacie rzadkich okazów kwiatów, a to jest wasza cieplarnia. Jeżeli ją zaniedbacie, kwiaty wyginą. Tylko że wy nigdy…
— Prawie nigdy. Rzadko. Rzadko tworzymy nowe odmiany kwiatów — przyznałem. — Czasem jednak się zdarza, że kosmiczny promień trafi, wywoła mutację i powstanie coś nowego. I dlatego chciałem porozmawiać z tobą o tym, co się tutaj znajduje.
— No właśnie, co to jest? Od dziecka przyglądam się temu szpikulcowi i wyobrażam sobie, że na czubku ma zamontowany teleskop, w który gapi się stary, pomarszczony fraa.
Dotarliśmy do wierzchołka „szpikulca”, czyli Pinakla. Jego dach stanowiła kamienna płyta o średnicy dwukrotnie przewyższającej mój wzrost. Znajdowało się na niej parę dziwnie wyglądających przyrządów, żaden jednak nie był teleskopem.
— Teleskopy są zamknięte w tych kopułach — odparłem. — Pewnie byś ich nawet nie rozpoznała.
Zamierzałem wdać się w wyjaśnienia działania zwierciadeł z nowomaterii, które za pomocą laserów naprowadzających badały fluktuacje gęstości atmosfery, a potem zmieniały kształt w taki sposób, by wyeliminować wywołane nimi zniekształcenia, zbierały światło i kierowały je na tabliczkę fotomnemoniczną. Cord zainteresowała się jednak przedmiotami znajdującymi się bezpośrednio przed nią. Jednym z nich był kwarcowy pryzmat, większy niż moja głowa, osadzony w dłoni muskularnego saunta z marmuru i skierowany na południe. Nie potrzebowała moich wyjaśnień, żeby się zorientować, w jaki sposób padające na pryzmat światło odbija się w dół i przez otwór w dachu oświetla znajdujący się w środku metaliczny przedmiot.
— O tym już słyszałam — powiedziała. — Codziennie w południe koryguje wskazania zegara, prawda?
— Przy dobrej pogodzie — uzupełniłem. — Ale nawet podczas zimy atomowej, kiedy niebo może być zachmurzone przez sto lat bez przerwy, zegar bardzo by się nie rozstroił.
— A to co? — Wskazała szklaną kulę wielkości mojej pięści, wycelowaną w niebo i umieszczoną na rzeźbionym kamiennym piedestale, dorównującym wysokością posągowi saunta. — Jakiś rodzaj teleskopu? To pewnie szczelina na tabliczkę fotomnemoniczną. — Dotknęła otworu w piedestale, tuż poniżej obiektywu. — Tylko że nie bardzo widzę, jak miałby się poruszać? Jak go skierować w wybranym kierunku?
— Nie porusza się i nie musi. To rybie oko, obiektyw, który widzi całe niebo. Nazywamy go Okiem Clesthyry.
— Clesthyra… Mitologiczna bestia, patrząca we wszystkie strony jednocześnie?
— Właśnie.
— Do czego wam służy? Zawsze myślałam, że zaletą teleskopu jest możliwość zogniskowania go na wybranym obiekcie, a nie oglądanie wszystkiego naraz.
— Rybie oczy zainstalowano w gwiezdnych kręgach na całym świecie w czasach zagrożenia Wielką Grudą, kiedy wszyscy interesowali się asteroidami. Masz rację, mówiąc, że są bezużyteczne dla kogoś, kto chce się skoncentrować na jednym ciele niebieskim, pozwalają natomiast śledzić ruch szybkich obiektów na tle nieba. Takich jak meteoryty wlokące za sobą świetlisty ślad. Rejestrując je i mierząc, możemy wyciągać pewne wnioski na temat spadających z nieba kamieni: skąd pochodzą, jak są duże, jaki jest ich skład.
Ponieważ Oko Clesthyry nie miało żadnych ruchomych części, Cord szybko przestała się nim interesować. Weszliśmy najwyżej jak się dało i osiągnęliśmy górną granicę jej kosmograficznej ciekawości. Sprawdziła godzinę na zegarku z przelewającym się przez palce łańcuszkiem. Zauważyłem na głos, że zachowuje się cokolwiek zabawnie, jeśli wziąć pod uwagę, że stoi na szczycie wielkiego zegara. Nie podzielała mojego rozbawienia. Zaproponowałem, że nauczę ją odczytywać godzinę z położenia słońca względem megalitów, ale odparła, że może innym razem.
Zeszliśmy na ziemię. Cord bała się, że się spóźni, nie zdąży z pracą, nie załatwi wszystkiego co powinna — zamartwiała się wszystkim tym, czym mieszkańcy extramuros zamartwiają się przez całe życie. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na łące i zobaczyliśmy Bramę Dekady, rozluźniła się trochę i wróciła myślami do naszej dyskusji.
— Co sądzisz o Twierdzeniu Saunty… jak jej tam było?
— Saunty Patagar? O gryzipiórkach, które rozdmuchały legendę inkanterów, żeby nas kontrolować?
— No właśnie. Patagar.
— Widzisz, problem polega na tym, że państwo sekularne zmienia się z epoki na epokę.
— Ostatnio to raczej z roku na rok — mruknęła Cord.
Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi serio.
— Dlatego strasznie trudno jest uwierzyć, że miałoby przez cztery milenia stosować spójną strategię. Z naszego punktu widzenia zmiany są na tyle częste, że nawet nie staramy się ich śledzić, może poza okresem, kiedy zbliża się apert. Można powiedzieć, że koncent to taki ogród zoologiczny dla ludzi, którzy mają tych zmian powyżej uszu.
Podejrzewam, że w moim głosie zabrzmiała nutka dumy, może też odrobina rezerwy.
Pożegnaliśmy się przy bramie, umówiwszy się, że spotkamy się jeszcze w tym samym tygodniu. Wracając przez most, doszedłem do wniosku, że ze wszystkich ludzi, których w ciągu dnia spotkałem, jestem chyba najbardziej niezadowolony ze swojej sytuacji. Kiedy jednak usłyszałem, jak Jesry i Cord kwestionują fundamenty systemu matemowego, bez chwili namysłu zacząłem go bronić i wyjaśniać, dlaczego jest dobry. Z pozoru — czysty obłęd.