Erasmas: Fraa ze Saunty Baritoe z czternastego wieku p.r., który wspólnie z Uthentine stworzył gałąź metateoryki nazwaną protyzmem złożonym.
Pomiędzy klasztorem i Kopcem Bly’a bardzo mała rzeczka ciurkała w bardzo dużym wąwozie, którego brzegi spinał tylko jeden zdatny do przeprawy most. Dopóki przez niego nie przejechaliśmy i nie dotarliśmy do rozwidlenia dróg, nie musieliśmy się specjalnie zastanawiać, jak jechać. Teraz jednak droga prowadząca w lewo zataczała szeroki łuk i omijała górę, ta po prawej zaś biegła w górę dopływu rzeki, w kierunku osady opisanej w mapomacie jako Sambie. Pojechaliśmy w stronę Sambie i nieco ponad godzinę od opuszczenia klasztoru zobaczyliśmy w oddali coś, co z tej odległości wyglądało jak myjka do szorowania naczyń ciśnięta na gładki południowy stok Kopca Bly’a. Był to kobierzec karłowatych drzewek. Z bliska dostrzegliśmy, że jest cały pocięty murkami, płotami i dachami domów. Wyższe drzewa — pielęgnowane przez pokolenia wielbicieli zachwyconych ich urodą albo rzucanym przez nie cieniem — otaczały prostokątny spłachetek trawy, na którego jednym końcu wznosiła się szpiczasta sylwetka drewnianej arki antybazyjskiej. Nie musieliśmy się nawet kontaktować z drugim pojazdem: i oni, i my znaleźliśmy drogę na zielony placyk i wysiedliśmy z wozów. Usłyszeliśmy dobiegający z arki śpiew, nigdzie jednak nie widać było ludzi. Wszyscy — włącznie z Ganelialem Crade’em, którego aport stał zaparkowany na placyku obok arki — musieli znajdować się w środku.
Miasteczko nie wyglądało zbyt obiecująco jako potencjalne miejsce pobytu Orola albo (gdyby jeszcze żył) Estemarda, ale dało nam pewne pojęcie o tym, jak dzikus mógłby przeżyć na odludziu: w takim Sambie z powodzeniem zaopatrzyłby się w żywność i lekarstwa; pozostawała jeszcze kwestia zapłaty za nie, ale fraa Carmolathu zwrócił uwagę, że istnienie Sambie i tak nie ma sensu z ekonomicznego punktu widzenia (brak innych miast w okolicy, jałowa ziemia, brak poważniejszego przemysłu), i wysnuł przypuszczenie, że osada jest tylko wspólnotą religijną, dokładnie tak samo jak klasztor, w którym zanocowaliśmy. Gdyby rzeczywiście tak było, Orolo i Estemard nie musieliby płacić za towary pieniędzmi. Wystarczyłoby, żeby odwdzięczyli się mieszkańcom w inny, użyteczny dla nich sposób.
— A może po prostu żebrzą? — zasugerował fraa Jaad. — Jak mnisi z niektórych dawnych zakonów…
Większości z nas idea żebractwa wydała się bardziej atrakcyjna niż sugestia, że Orolo i Estemard mieliby się wysługiwać slogom, co wywołało ożywioną dyskusję. Nasze próby wzajemnego plantowania się z pewnością zakłóciłyby nabożeństwo w arce, gdyby miało ono cichy, kontemplacyjny charakter, ale wierni czynili zgiełk, o jakim nasza grupka mogłaby co najwyżej pomarzyć, a ich śpiew w wielu momentach przypominał krzyki. Paru z nas oddzieliło się od reszty i przez długą chwilę porównywało wskazania mapomatu z panoramą kopca. Według mapy Sambie (fraa Carmolathu domniemywał, że może to być zniekształcona i skrócona forma zbitki „Sawant Bly”) leżało na początku bitego traktu, który spiralą prowadził na szczyt góry. W końcu udało nam się znaleźć miejsce, gdzie zaczynał się trakt: placyk na tyłach arki. Chwilowo nie mogło być mowy o tym, żeby dało się przez niego przejechać, ponieważ był dokumentnie zastawiony parkującymi na nim pojazdami. Kilka błyszczących mobów należało zapewne do elity uchodzącej w Sambie za miastowych, znacznie więcej było jednak przykurzonych aportów z szerokimi oponami. Przez środek placyku prowadził swobodny przejazd, ale aport Crade’a skutecznie blokował wjazd na trakt.
Mapomat wskazywał, że od wierzchołka dzielą nas zaledwie cztery mile. Spieszno mi było dotrzeć na górę, więc napełniłem manierkę wodą z pompy na środku trawnika i ruszyłem pieszo. Lio przyłączył się do mnie, podobnie jak fraa Criscan, najmłodszy z setników. Trochę dziwnie się czułem, klucząc wśród nieruchomych pojazdów wiernych z Sambie, ale w końcu przecisnęliśmy się obok wozu Crade’a i weszliśmy na trakt, który kawałek dalej zakręcał zgodnie z krzywizną stoku. Mieścina zniknęła nam z oczu, a po minucie przestaliśmy także słyszeć dobiegające z arki wrzaski i został tylko suchy wiatr znad pustyni, niosący aromat rosnących na niej twardych, żywicznych roślin. Systematycznie zdobywaliśmy wysokość i rozgrzewaliśmy się w marszu, mimo że temperatura powietrza szybko spadała. Kiedy znaleźliśmy się po przeciwnej stronie góry niż Sambie, zobaczyliśmy szczyt, na którym majaczyły jakieś zabudowania, szkielety starych wież z antenami i wielościenne kopuły. Domyślaliśmy się, że są to resztki jakiejś instalacji wojskowej, co kompletnie nas nie interesowało, ponieważ człowiek zamieszkiwał tę okolicę od kilku tysięcy lat i takie pozostałości można było znaleźć dosłownie wszędzie.
Znowu zatoczyliśmy półokrąg, pnąc się w górę po spirali, i stanęliśmy dokładnie nad Sambie; mogliśmy pomachać naszym towarzyszom. Nabożeństwo trwało w najlepsze. Spodziewaliśmy się, że nasze pojazdy szybko nas dogonią, a spacer traktowaliśmy jako zdrowotną przechadzkę, ale zanosiło się na to, że dotrzemy na górę przed nimi. Nie wiedzieć czemu, pobudziło to nasz instynkt rywalizacji i przyspieszyliśmy kroku. Znaleźliśmy skrót używany przez innych piechurów i wspięliśmy się nim kilkaset stóp prosto do góry, oszczędzając sobie jednego pełnego obejścia góry.
— Znałeś fraa Paphlagona? — zagadnąłem Criscana, kiedy przystanęliśmy na końcu skrótu, żeby się napić wody i ponapawać przebytą drogą. Widok był wart paru minut zachwytu.
— Byłem jego fidem — odparł. — A ciebie uczył Orolo?
Skinąłem głową.
— Wiedziałeś o tym, że Orolo był fidem Paphlagona, zanim Paphlagon przeszedł labirynt i trafił do was? — zapytałem.
Fraa Criscan nie odpowiedział. Gdyby Paphlagon wspomniał o Orolu (albo o dowolnym innym aspekcie życia wśród dziesiętników), dla Criscana byłoby to naruszenie Dyscypliny, ale takie rzeczy często same wypływały, kiedy dyskutowało się o pracy naukowej.
— Paphlagon współpracował z innym dziesiętnikiem, Estemardem — mówiłem dalej. — Razem uczyli Orola i w tym samym okresie odeszli z naszego matemu: Paphlagon przez labirynt, Estemard przez Bramę Dzienną.
— Jaką opinią cieszył się Orolo? — zainteresował się Criscan. — Przed peanatemą, naturalnie.
— Był najlepszy z nas — odparłem, zaskoczony tym pytaniem. — Czemu pytasz? Co wy sądziliście o Paphlagonie?
— Mniej więcej to samo.
— Ale…? — Wyczułem, że będzie jakieś „ale”.
— Miał dziwną profesję. Zamiast robić coś zwyczajnego, jak większość z nas, studiował…
— Polikosmos, wiemy. Albo Hylaejski Świat Teoryczny. Albo jedno i drugie.
— Znacie jego pisma…
— Sprzed dwudziestu lat. Nie mamy pojęcia, czym ostatnio się zajmował.
Criscan milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
— Wydaje mi się, że to może być ważne na konwoksie, więc chyba powinniśmy o tym porozmawiać.
— My nie naskarżymy — zapewnił go Lio.
Criscan nie docenił żartu.
— Zauważyliście, że ilekroć ludzie zaczynają dyskutować o Hylaejskim Świecie Teorycznym, zawsze kończy się to takim samym rysunkiem?
— Właściwie… jak się nad tym zastanowić, to rzeczywiście, masz rację — przyznałem.
— Dwa koła albo prostokąty — dodał Lio. — Połączone strzałką.
— Jedno koło albo prostokąt reprezentuje Hylaejski Świat Teoryczny — powiedziałem. — Strzałka prowadzi od niego do tego drugiego, przedstawiającego nasz świat.
— Nasz wszechświat — poprawił mnie Criscan. — Dziedzinę przyczynową, jeśli wolicie. A strzałka…?
— Przepływ informacji — odparł Lio. — Wiedza o trójkątach, która trafia do naszych mózgów.
— Związek przyczynowo-skutkowy — zaproponowałem, wspomniawszy wykład Orola o odłączeniu dziedziny przyczynowej.
— To w gruncie rzeczy jedno i to samo — stwierdził setnik. — Ten diagram stwierdza po prostu, że informacja na temat form teorycznych może przenikać z HŚT do naszego wszechświata i powodować tutaj mierzalne efekty.
— Zaraz, jak to „mierzalne”? — zdziwił się Lio. — O jakiej mierzalności mówimy? Nie da się przecież zważyć trójkąta. Tak jak nie da się wbić gwoździa Twierdzeniem Adrakhonesa.
— Ale możesz o nich myśleć. A myślenie to proces fizyczny zachodzący w twojej tkance nerwowej.
— Mógłbyś wetknąć sobie sondy w mózg i wszystko pomierzyć — dodałem.
— Otóż to. Idea protyzmu polega na tym, że te sondy w mózgu dawałyby zupełnie inne wyniki, gdyby nie było przepływu informacji z HŚT do naszego świata.
— Pewnie masz rację — zgodził się Lio. — Ale kiedy tak o tym mówisz, brzmi to jakoś… mało konkretnie.
— Mniejsza z tym — powiedział Criscan. Nie chciał tracić energii na zbędne wyjaśnienia, dopóki szliśmy stromo pod górę, dysząc ciężko i spływając potem. — Wróćmy na razie do tego diagramu z dwoma prostokątami. Paphlagon kontynuował tradycję zapoczątkowaną w czternastym wieku p.r. przez suur Uthentine z Saunty Baritoe i dającą się streścić w trzech słowach: „Dlaczego tylko dwa?”. Podobno Uthentine zareagowała w ten sposób na widok standardowego dwuelementowego diagramu, nakreślonego na tablicy przez fraa Erasmasa.
Lio spojrzał na mnie pytająco.
— Tak — przytaknąłem. — Mój imiennik.
— I powiedziała do Erasmasa: „Widzę, że tłumaczysz swoim fidom ideę skierowanych grafów acyklicznych” — ciągnął Criscan. — „Kiedy przejdziesz do czegoś bardziej interesującego?”. „Za przeproszeniem”, odparł Erasmas, „to nie jest SGA, ale coś zupełnie innego”. Suur Uthentine poczuła się urażona; była przecież teorką i całe życie poświęciła badaniu takich zagadnień. „Chyba umiem rozpoznać SGA”, żachnęła się, czym rozdrażniła Erasmasa, który jednak doszedł do wniosku, że może warto byłoby podążyć śladem jej iluminacji. W ten sposób Uthentine i Erasmas opracowali założenia protyzmu złożonego.
— W odróżnieniu od prostego, tak? — spytałem.
— Tak. Protyzm prosty to graf z dwoma prostokątami; w złożonym liczba prostokątów i strzałek jest dowolna, pod warunkiem, że podążając za strzałkami, nie wróci się do punktu wyjścia.
Obeszliśmy zacienioną stronę kopca i wyszliśmy na odcinek drogi, który podczas okresowych deszczów był zalewany mułem, przez co wyśmienicie nadawał się do rysowania. Przysiedliśmy dla złapania tchu i popijaliśmy wodę, a Criscan skorzystał z okazji i wyłożył nam calcę[3] objaśniającą ideę protyzmu złożonego. Główne jej przesłanie było takie, że nasz wszechświat — choć na pewno nie jest jedyną dziedziną przyczynową, do której spływają informacje z jedynego i niepowtarzalnego Hylaejskiego Świata Teorycznego — może być jedynym węzłem w sieci kosmosów, przez który przepływa informacja; zawsze w tym samym kierunku, jak oliwa ściekająca po knocie lampy. Inne kosmosy, może całkiem do naszego podobne, znajdują się wyżej na Knocie i przekazują informacje do nas; jeszcze inne leżą niżej i to my dostarczamy im informacji. Wszystko to brzmiało dosyć abstrakcyjnie, ale przynajmniej pomogło mi zrozumieć, dlaczego Paphlagon został powołany.
— Mam pytanie do was jako dziesiętników — powiedział Criscan, gdy ruszyliśmy w dalszą drogę. — Co wiecie o Estemardzie?
— Opuścił koncent przed naszą kolektą — odparłem. — Nie mieliśmy okazji go poznać.
— Nic nie szkodzi — uspokoił nas Criscan. — Niedługo i tak się wszystkiego dowiemy.
Uszliśmy jeszcze zaledwie kilka kroków, kiedy Lio zerknął bojaźliwie na bliski już szczyt kopca i odezwał się:
— Ja się trochę interesowałem Estemardem. Może lepiej powiem wam, co o nim wiem, zanim wpakujemy się mu nieproszeni do domu.
— Świetnie! — ucieszyłem się. — Czego się dowiedziałeś?
— Prawdopodobnie był to jeden z tych wypadków, kiedy deklarant zdecydował się odejść sam, zanim zostanie odrzucony.
— Serio?! Za co?
— Wybrał sobie profesję kafelkarza. Ozdobne płytki w nowej pralni to jego dzieło.
— Geometryczne wzory… — mruknąłem.
— Owszem. Wygląda jednak na to, że traktując kafelki jako hobby, maskował w ten sposób zainteresowanie starym problemem geometrycznym, tak zwanym teglonem. To zagadnienie z dziedziny tesselacji, datujące się z czasów Oritheny.
— Czy ten teglon nie wpędził przypadkiem paru ludzi w obłęd? — zapytałem.
— Metekoranes stał na Dziesięciokącie przed Oritheną, zajęty rozważaniem teglonu, kiedy pochłonął go popiół wulkaniczny — przypomniał Criscan.
— A Rabemekes rozmyślał o nim na plaży, kiedy bazyjski żołnierz przeszył go włócznią — dodałem.
— Suur Charla, jedna z Cór Hylaei, uważała, że znalazła rozwiązanie — powiedział Lio. — Wyrysowała je na pylistej drodze do Górnego Colbonu, a wtedy przemaszerowała po niej armia króla Roody, zmierzająca ku nieuchronnej rzezi. Suur Charla postradała zmysły. Próby rozwikłania teglonu doprowadziły do powstania całych nowych działów teoryki. Nie brakuje i nigdy nie brakowało ludzi, którzy poświęcali mu zbyt dużo uwagi, kosztem własnego zdrowia. Obsesja przechodzi z pokolenia na pokolenie.
— Masz na myśli Dynastię — stwierdził Criscan.
— Zgadza się — przytaknął Lio, znów spoglądając nerwowo w górę.
— Którą? — zaciekawiłem się.
— Czasem nazywa się ją Starą Dynastią — wyjaśnił Criscan. — Albo po prostu „Dynastią”, przez duże D.
— Aha… Przypomnij jeszcze, bardzo cię proszę, z którymi koncentami jest związana?
Setnik pokręcił głową.
— Traktujesz Dynastię jak jakiś zakon. Tymczasem ona sięga wstecz do czasów przed Rekonstrukcją, nawet przed sauntą Cartas. Podobno została założona w okresie Peregrynacji przez teorów, którzy wcześniej współpracowali z Metekoranesem.
— I którzy w przeciwieństwie do niego nie skończyli przykryci trzystustopową warstwą pumeksu — dorzucił Lio.
— To zupełnie zmienia postać rzeczy — stwierdziłem. — Jeżeli to, co mówicie, jest prawdą, to Dynastia w ogóle nie należy do świata matemowego.
— W tym cały problem — odparł Lio. — Istniała już od wieków, kiedy pojawiła się idea matemów, fraa i suur. Dlatego nie można oczekiwać, że będzie funkcjonować w zgodzie z zasadami, jakie zwykle kojarzą nam się z zakonami.
— Mówisz o niej w czasie teraźniejszym zauważyłem.
Criscan zaniepokoił się, ale nic nie powiedział. Lio zadarł głowę i zwolnił kroku.
— O co chodzi? — zapytałem. — Czym się tak denerwujecie?
— Niektórzy podejrzewają, że Estemard też do niej należał — wyjaśnił Lio.
— Przecież Estemard był edharczykiem!
— To dodatkowa komplikacja.
— Komplikacja? Dla kogo?
— Dla ciebie i dla mnie na pewno — odparł Criscan.
— Czemu? Bo też jesteśmy edharczykami?
— Właśnie.
Criscan spojrzał znacząco na Lio.
— Ufam mu całkowicie — zapewniłem go. — Możesz przy nim powiedzieć wszystko, co chciałbyś powiedzieć mnie jak edharczyk edharczykowi.
— Dobrze. Nie dziwię się, że o tym nie słyszałeś, bo jesteś w zakonie dopiero od paru miesięcy i w dodatku jesteś tylko… no…
— Zwykłym dziesiętnikiem? — podsunąłem. — Śmiało, nie obrażę się.
Ale poczułem się urażony. Za plecami Criscana Lio zrobił zabawną minę, która pomogła mi znieść upokorzenie.
— Gdyby nie to, na pewno słyszałbyś jakieś plotki. Pogłoski.
— Jakie pogłoski?
— Przede wszystkim takie, że edharczycy są z natury trochę… szurnięci. Tajemniczy.
— To prawda, znam ludzi, którzy mogliby tak powiedzieć.
— No właśnie. W takim razie zdajesz sobie również sprawę, że jednym z powodów, dla których na edharczyków krzywo się patrzy, jest obawa, że zamiłowanie do Hylaejskiego Świata Teorycznego mogłoby okazać się dla nas ważniejsze niż wierność wobec Dyscypliny i zasad Rekonstrukcji.
— To nie fair, ale chyba rozumiem, dlaczego niektórzy tak myślą.
— Albo udają, że tak myślą, jeśli dzięki temu mogą pogrozić edharczykom — dodał Lio.
— Wyobraź sobie teraz, że kiedyś istniała dynastia… powiedzmy, ultraedharczyków. A jeśli nawet tak naprawdę nie istniała, to wszyscy myśleli, że istnieje.
— Chcesz powiedzieć, że ludzie podejrzewają jakiś związek między Dynastią i naszym zakonem?
Criscan skinął głową.
— Niektórzy posuwają się wręcz do oskarżeń, że Zakon Saunta Edhara to pic na wodę, przykrywka dla wyznawców teglonu.
Biorąc pod uwagę wkład edharczyków w rozwój teoryki na przestrzeni dziejów, z łatwością odrzuciłem tę niedorzeczną tezę, ale jedno słowo obudziło moje zainteresowanie.
— Wyznawców… — powtórzyłem.
Setnik westchnął.
— Ci, którzy rozpowszechniają takie plotki…
— Uważają także, że nasza wiara w HŚT niczym się nie różni od religii — dokończyłem. — Poza tym jest im na rękę rozpowiadanie wszem wobec, że w samym sercu edharskiego zakonu funkcjonuje potajemny kult.
Criscan pokiwał głową.
— A funkcjonuje? — zainteresował się Lio.
Wyrżnąłbym go w ucho, gdybym tylko miał pewność, że ujdzie mi to płazem. Criscan, który nie znał jego poczucia humoru, bardzo się przejął tym pytaniem.
— Co dokładnie robił Estemard, kiedy zajmował się swoją profesją? — zapytałem Lio. — Czytał książki? Próbował rozwiązać teglon? Palił świece i recytował zaklęcia?
— Głównie czytał książki. Bardzo stare. Pozostawione przez ludzi, których w swoim czasie również podejrzewano o przynależność do Dynastii.
— Interesujące, ale chyba nieszkodliwe hobby.
— Rzucało się też w oczy, że bardziej niż inni interesuje się milenarystami. Słuchając ich śpiewów podczas rytów, sporządzał notatki.
— Jak inaczej możną je zrozumieć?
— W dodatku często bywał w górnym labiryncie.
— No, to rzeczywiście jest trochę niezwykłe… — przyznałem. — Czy jednym z elementów nimbu tajemniczości otaczającego Dynastię jest domniemanie, że jej członkowie naruszają Dyscyplinę? Że porozumiewają się ponad granicami matemów?
— Tak. To się wpisuje w tę całą teorię spiskową. Edharczykom zarzuca się najczęściej, że uważają swoje prace za głębsze i ważniejsze od dokonań innych; że pogoń za prawdami Hylaejskiego Świata Teorycznego przesłania im Dyscyplinę. Dlatego jeśli dążenie do tych prawd miałoby od nich wymagać porozumiewania się z deklarantami z innych matemów — albo wręcz ze statystami! — nie wahają się tego zrobić.
Im dłużej o tym rozmawialiśmy, tym bardziej niedorzecznie brzmiały dla mnie słowa Criscana; zaczynałem podejrzewać, że jest po prostu jednym z wielu szurniętych setników. Nic jednak nie powiedziałem: przed oczami miałem obraz Orola i Sammanna, prowadzących zakazane obserwacje i spotykających się w winnicy.
— Ze statystami?! — prychnął Lio. — Jakich statystów miałby interesować problem teoryczny sprzed sześciu tysięcy lat?
— Na przykład takich, wśród których od dwóch dni się obracamy — odparł Criscan.
Podczas tej rozmowy zatrzymaliśmy się i dopiero teraz zrobiłem zdecydowany krok do przodu.
— Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, nie pomagamy sobie, kręcąc się tutaj.
Criscan w lot pojął znaczenie moich słów, Lio zaś spojrzał na mnie pytająco. Mówiłem więc dalej:
— Do Saunta Tredegarha ściągają deklaranci z całego świata. Hierarchowie z pewnością pilnują, kto już dotarł na miejsce i z którego koncentu. A my, grupa złożona w większości z edharczyków i pochodząca, nomen omen, z koncentu Saunta Edhara, na pewno się spóźnimy…
— Ponieważ naginamy reguły Dyscypliny i włóczymy się wśród deolatrów… — Teraz i Lio zaczynał rozumieć.
— Szukając dwóch zbłąkanych fraa, którzy idealnie wpisują się w cytowany przez Criscana stereotyp.
Parę minut później stanęliśmy z Lio na szczycie, zostawiwszy zasapanego Criscana w tyle. Cała ta dziwaczna rozmowa bardzo nas rozstroiła i końcowy odcinek wspinaczki praktycznie przebiegliśmy — nie dlatego, że jakoś nam się szczególnie spieszyło, chcieliśmy po prostu spalić nadmiar rozpierającej nas energii.
Wierzchołek Kopca Bly’a mógł wyglądać naprawdę uroczo w czasach, gdy siadywał na nim saunt Bly. Swoje istnienie zawdzięczał twardemu ostańcowi skalnemu, który oparł się erozji i osłonił przed nią bardziej miękki materiał pod spodem, podczas gdy wszystko inne w promieniu wielu mil zostało zdarte przez wiatr i zmyte przez wodę. Na szczycie zmieściłby się spory dom, taki na przykład jak rodzinny dom Jesry’ego, ale w ciągu tysięcy lat wciśnięto tam mnóstwo różnych budowli. Dolną warstwę stanowiła podmurówka, kamienna lub ceglana, przytwierdzona zaprawą bezpośrednio do twardej skały macierzystej. Późniejsze pokolenia oblały ją syntetycznym kamieniem, tworząc bastiony, koszary, szańce, zagrody na sprzęt oraz fundamenty pod wszelkiej maści anteny i wieże. Te z kolei modyfikowano i łączono ze sobą, połączenia z czasem zużywały się, rdzewiały, niszczały — wówczas odnawiano je lub grzebano pod warstwą nowych konstrukcji. Kamień (naturalny i syntetyczny) upstrzyły brunatne plamy rdzy ze wszystkich metalowych struktur, które przewinęły się przez kopiec na przestrzeni wieków. Jak na tak niewielką przestrzeń, plątanina była zdumiewająco skomplikowana — nadawałaby się dla dzieci, które buszowałyby wśród ruin całymi godzinami. Lio i ja nie wyrośliśmy z wieku dziecięcego tak znowu daleko, żeby zupełnie nie odczuwać tej pokusy, ale mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie. Zaczęliśmy wypatrywać oznak zamieszkania. Naszą uwagę przyciągnął przede wszystkim teleskop, zbudowany na wysokiej platformie, w przeszłości stanowiącej fundament obwieszonej antenami wieży. Zlepek metalowych części i skrawków przywodził na myśl dzieło sztuki stworzone przez Cord lub któregoś z jej znajomych w warsztacie spawalniczym. Zajrzawszy do środka, dostrzegliśmy jednak doskonałe, ręcznie szlifowane zwierciadło, mierzące dobrze ponad dwanaście cali średnicy. Domyślaliśmy się, że teleskop ma wbudowany napęd biegunowy sklecony z silniczków, przekładni i łożysk niewiadomego pochodzenia. Podążając tropem kolejnych dowodów rzeczowych, przeszliśmy przez platformę do zewnętrznych schodów, które doprowadziły nas do drugiego podestu, niższego, od południowej strony. Wyposażony został w grill do mięsa, krzesła i stolik z nieprzemakalnego poliplastu i olbrzymi parasol. Ktoś poukładał dziecięce zabawki w poliplastowym pudełku ze zgoła niedziecięcą schludnością — tak jakby dzieci wpadały tu czasem się pobawić, ale nie robiły tego codziennie. Drzwi prowadziły z platformy do labiryntu pomieszczeń niewiele większych niż schowki na szczotki, przerobionego na dom mieszkalny. Ktokolwiek w nim mieszkał, nie był to Orolo: sądząc po wiszących na ścianach fototypach, dom należał do jakiegoś starszego mężczyzny z młodą żoną i co najmniej dwoma pokoleniami potomków. Liczba ikon prawie dorównywała liczbie fototypów, z czego wnioskowałem, że znaleźliśmy się w mieszkaniu deolatrów.
Te wrażenia spłynęły na nas dosłownie w kilka sekund, zanim na dobre sobie uświadomiliśmy, że bez pozwolenia weszliśmy komuś do domu. Zrobiło nam się głupio, tym bardziej że popełniliśmy uchybienie typowe dla deklarantów, i wycofaliśmy się tak pospiesznie, że omal się nawzajem nie poprzewracaliśmy.
Patio przed domem było jednolitą, gładką płytą syntetycznego kamienia. Biorąc pod uwagę, że Estemard był zapalonym kafelkarzem, wydało mi się dziwne, że nie spróbował go ozdobić. Znaleźliśmy następne schody — tym razem prowadzące do góry, na półkę, na której wybudował piec z palonej cegły. Wokoło walały się pozostałości wieloletniej pracy: glina, formy, glazurowane garnki, a także tysiące płytek i odłamków zaczerpniętych z tego samego repertuaru prostych form geometrycznych, który zdobił nową pralnię w koncencie. Estemard nie zdążył wyłożyć patio kafelkami, ponieważ nie opracował jeszcze perfekcyjnego układu płytek. Nie rozwiązał teglonu.
— Zwariował? — spytałem Lio. — Czy po prostu robił swoje?
Criscan przyszedł z innej strony i poinformował nas, że znalazł drugi, mniejszy dom. Poszliśmy za nim wzdłuż południowej krawędzi kompleksu.
Od razu poznaliśmy, co mamy przed sobą: modelowy wręcz przykład matemu punktowego. Stał w kącie platformy, prowadziła do niego tylko jedna droga, długa, niełatwa, zakończona zaporą (w gruncie rzeczy symboliczną, bo skleconą prowizorycznie z poliplastowych płacht i arkuszy sklejki) i furtką. Przeszliśmy przez furtkę — i poczuliśmy się jak w domu. Stanęliśmy na kolejnej litej kamiennej płycie, pod gołym niebem. Agent handlujący nieruchomościami mógłby ją nazwać patio, ale my widzieliśmy w niej miniaturową klauzurę, z której starannie usunięto wszelkie sekularne ślady i wpływy. Został tylko wiekowy poplamiony kamień i kilka niezbędnych, ręcznie wykonanych drobiazgów: stół i krzesło pod baldachimem z płótna rozpiętego na drewnianej, wiązanej sznurkiem ramie. Z boku stało rdzewiejące wiadro, z przykrywką przyciśniętą kamieniem. Lio zajrzał do środka, skrzywił się i oznajmił, że właśnie znalazł nocnik Orola — pusty i suchy. Popiół na dnie koksownika dawno wystygł. Pusty był także dzbanek na wodę, a w drewnianej szafce, w której dawniej znajdowało się jedzenie, zostały tylko przyprawy, sztućce i zapałki.
Sfatygowane drewniane drzwi prowadziły do celi Orola, urządzonej w podobnym stylu — z jednym wszakże nowoczesnym dodatkiem: zegarem zaopatrzonym w cyfrowy wyświetlacz i podającym czas z dokładnością do setnych części sekundy. Na regałach (zbudowanych z desek, które Orolo wyjął ze starych schodów i oparł na kamiennych blokach) zostało trochę maszynowo drukowanych książek i ręcznie zapisanych arkuszy. Całą jedną ścianę pokrywały arkusze z rysunkami i notatkami, przybite przez Orola pinezkami. Druga ściana była obwieszona fototypami przedstawiającymi obrazy statku Kuzynów, uzyskiwane (jak się domyślaliśmy) za pośrednictwem teleskopu, który widzieliśmy na górze. Najczęściej przedstawiały grubą biała krechę na tle innych kresek, cieńszych: trajektorii gwiazd. W narożniku Orolo powiesił jednak kilkanaście fototypów na pozór zupełnie niezwiązanych z obserwacjami, które prowadził, i przedstawiających — tak nam się przynajmniej wydawało — ogromną dziurę w ziemi. Mogłaby to być na przykład kopalnia odkrywkowa.
Mozaika arkuszy była połączona całą siecią linii odwzorowujących gęste drzewo wzajemnych powiązań. Najwyżej znajdował się arkusz podpisany ORITHENA, na którym u góry wypisano imię Adrakhonesa. Pionowa strzałka prowadziła w dół do Diaksa, ale był to ślepy zaułek. Druga strzałka, biegnąca w dół i nieco w bok, kończyła się Metekoranesem, od którego drzewo rozgałęziało się na wszystkie strony, a jego gałęzie zawierały wiele imion z różnych miejsc i epok.
— Hmm… — mruknął zaniepokojony Lio.
— Mnie też się to nie podoba — przyznałem.
— Pachnie Dynastią — dodał Criscan.
Drzwi się otworzyły i rozpętała się przemoc. Nie trwała długo (najwyżej sekundę) i nie zagroziła nam zbytnio, ale wstrząsnęła nami do tego stopnia, że w najbliższym czasie nie mogło być mowy o powrocie do niedawnych rozmyślań.
Mówiąc wprost: jakiś mężczyzna wparował do celi i Lio musiał go powalić. Kiedy było po wszystkim, Lio siedział mu na piersi i z niekłamaną satysfakcją oglądał broń miotającą pociski, którą wyjął mu z olstra na biodrze.
— Masz może nóż albo coś w tym guście? — zapytał, zerkając w stronę drzwi.
Zbliżało się więcej ludzi. Pierwszy szedł Barb.
— Złaź ze mnie! — wrzasnął intruz. Nie od razu dotarło do nas, że mówi po orthyjsku. — I oddaj mi to!
Miał swoje lata, ale kiedy wpadł przez drzwi, poruszał się z wigorem młodzieniaszka.
— Estemard ma pistolet — oznajmił Barb. — To taka miejscowa tradycja. Nie uważają broni palnej za zagrożenie.
— W takim razie Estemard na pewno nie będzie się czuł zagrożony, kiedy mu ją zabiorę — stwierdził Lio.
Sturlał się z jeńca w tył, przekoziołkował i stanął na nogach, celując z pistoletu w sufit.
— Nic tu po was! — żachnął się Estemard. — A co się tyczy mojego pistoletu… albo mnie zastrzel, albo mi go oddaj.
Lio nie miał najmniejszego zamiaru mu go oddawać.
Byłem najpierw wstrząśnięty, a potem tak zagubiony, że śledziłem rozwój wydarzeń, stojąc nieruchomo jak kołek. Sparaliżował mnie strach przed popełnieniem błędu. Dopiero widok znajomych twarzy za progiem popchnął mnie do działania: nie chciałem, żeby pomyśleli, że zapomniałem języka w gębie i nie wiem, co robić.
— Skoro twierdzisz, że nic tu po nas… — zacząłem. — Nawiasem mówiąc, nie zgadzamy się z tą opinią. Ale skoro tak mówisz, nie mamy chyba powodu cię uzbrajać, nie uważasz?
Na patio zebrała się tymczasem reszta towarzyszących mi pielgrzymów. Fraa Jaad wszedł do celi, odepchnął zagradzającego mu drogę Estemarda, obrzucił wnętrze jednym spojrzeniem i zaczął oglądać arkusze i fototypy rozwieszone przez Orola na ścianach. To chyba dobitnie — bardziej niż porażka z Lio, bardziej nawet niż splantowanie przeze mnie — dało Estemardowi do zrozumienia, że nie ma szans. Skurczył się i spuścił wzrok. W przeciwieństwie do nas nie miał wiele czasu na oswojenie się z towarzystwem tysięcznika.
— Lio… — Tym razem odezwała się Cord. — Mnóstwo ludzi tutaj nosi broń. Rozumiem, skąd to nieporozumienie, ale uwierz mi, Estemard nie zamierzał do was strzelać.
Nikt się nie odezwał.
— Dajcie spokój, smutasy… — ciągnęła Cord. — Czas na piknik.
— Piknik? — zdziwiłem się.
— Po zakończeniu nabożeństwa urządzamy wspólne gotowanie na placu przed arką — wyjaśnił Estemard. — Jeśli tylko pogoda dopisze.
Interwencja Cord wyraźnie podniosła go na duchu.
Wyjrzałem na dwór i napotkałem spojrzenie stojącego na patio Arsibalta. Uniósł brwi.
Tak. Estemard został deolatrą.
Mieszkając w koncencie, wyobrażaliśmy sobie dzikusów jako długowłosych nieokrzesańców. Estemard wyglądał jak emerytowany chemik, który wybrał się na jednodniową wycieczkę za miasto.
Otaksował mnie wzrokiem.
— Ty musisz być Erasmas — stwierdził, jakby to coś wyjaśniało.
Odetchnął głęboko i otrząsnął się z resztek szoku, jakiego doznał, gdy Lio pomógł mu się wyciągnąć na podłodze.
— Dobrze. Zapraszam wszystkich na piknik. Musicie mi tylko obiecać, że nie będziecie nikogo napastować. — Widząc, jak sprzeciw pomalutku toruje sobie drogę z mojego mózgu do twarzy i ust, uśmiechnął się i dodał: — Przynajmniej dopóki sami nie zostaniecie napadnięci, ale to wydaje mi się mało prawdopodobne. Tutejsi ludzie są bardziej tolerancyjni wobec deklarantów niż deklaranci wobec nich.
— Gdzie jest Orolo?
Fraa Jaad, cały czas zwrócony do nas plecami i w tej chwili oglądający z bliska zdjęcia kopalni odkrywkowej, zaskoczył nas wszystkich swoim głębokim, wpadającym w infradźwięki basem:
— Udał się na północ.
Na twarzy Estemarda odmalowało się zdumienie, ale po chwili znów się uśmiechnął, gdy dotarło do niego, jak tysięcznik się tego domyślił.
— Fraa Jaad ma rację.
— Weźmiemy udział w tym… pikniku — oznajmił fraa Jaad, wymawiając fluksyjskie słowo ostrożnie, jakby chwytał je pęsetą. — Lio, Erasmas i ja pojedziemy na końcu, z Ganelialem Crade’em.
Polecenie Jaada przeciekło na patio i ludzie zawrócili do pojazdów. Lio wyjął magazynek z pistoletu i oddał jedno i drugie — osobno — Estemardowi, który zawahał się, ale w końcu wyszedł razem z Criscanem. Gdy tylko zniknęli za furtką, fraa Jaad zaczął zdejmować poprzypinane do ścian arkusze. Lio i ja pospieszyliśmy z pomocą, oddając mu cały plon. Większość fototypów zostawił w spokoju: zebrał tylko te przedstawiające dziurę w ziemi i podał je mnie.
Następnie wyszedł do klauzury, upchnął wszystkie arkusze w koksowniku i wyjął z szafki zapałki.
— Z napisu na etykiecie wnoszę, że to wytwór praksis służący do rozpalania ognia — powiedział.
Pokazaliśmy mu, jak używać zapałek, a wtedy on podpalił arkusze Orola. Staliśmy nad koksownikiem do samego końca, aż wszystkie spłonęły. Fraa Jaad rozgarnął popiół patykiem.
— Czas na piknik — stwierdził.
Zjeżdżając spiralą z kopca (i telepiąc się na skrzyni pojazdu Crade’a jak butelki w skrzynce), od czasu do czasu spoglądaliśmy w dół, gdzie na zielonym placyku w środku osady przygotowania szły pełną parą. Wyglądało na to, że mieszkańcy Sambie traktują swoje pikniki równie poważnie jak nabożeństwa.
Fraa Jaad siedział pogrążony w myślach i nie odzywał się prawie przez całą drogę. Dojeżdżaliśmy do Sambie, kiedy zabębnił pięścią w dach szoferki i po orthyjsku poprosił Crade’a o krótki postój. Crade odparł (łamanym, naprawdę barbarzyńsko brzmiącym orthyjskim), że chętnie zaczeka.
Nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś taki jak Crade może znać nasz język — ale miało to sens. Antybazyjczycy nie ufali kapłanom i innym pośrednikom; uważali, że każdy powinien sam studiować święte pisma. Najczęściej ograniczali się do czytania fluksyjskich przekładów, ale nietrudno było sobie wyobrazić, że jakaś wyjątkowo zagorzała i odosobniona sekta — taka jak mieszkańcy Sambie — zgłębiła klasyczny orthyjski specjalnie w tym celu, żeby nie składać swoich nieśmiertelnych dusz w ręce tłumaczy.
Fraa Jaad kazał mi wysiąść. Zeskoczyłem z tyłu i pomogłem mu zejść ze skrzyni — głównie po to, żeby okazać mu szacunek, bo wcale nie potrzebował mojej pomocy. Przeszliśmy może ze sto kroków, do zakrętu, skąd roztaczał się wyjątkowo piękny widok na pustynny płaskowyż i piętrzące się za nim, na północy, góry, nadal upstrzone płatami śniegu i plamami cienia rzucanego przez chmury.
— Tak musiał się czuć Protas, spoglądając z góry na Ethras — powiedział fraa Jaad.
Uśmiechnąłem się, ale nie roześmiałem. Wielu uważało prace Protasa za naiwne, wzmianki o nich zwykle brzmiały kpiąco i ironicznie, ale moda na całkowite ich odrzucenie przychodziła i odchodziła już chyba ze sto razy i nie sposób było powiedzieć, co myśli o nich fraa, którego matem przez ostatnie sześćset dziewięćdziesiąt lat był zamknięty na cztery spusty. Im dłużej tak stałem, przyglądałem mu się i podążając za jego spojrzeniem, podziwiałem grę światła i cienia na górskich zboczach, tym bardziej się cieszyłem, że udało mi się powstrzymać niemądry chichot.
— Jak sądzisz, co widział Orolo, kiedy patrzył stąd na góry? — zapytał fraa Jaad.
— Umiał docenić piękno — odparłem. — Uwielbiał oglądać panoramę z gwiezdnego kręgu.
— I myślisz, że widział w niej piękno? To bezpieczna odpowiedź, bo widok rzeczywiście jest urokliwy. Ale o czym myślał? Jakie związki dostrzegał dzięki pięknu?
— Nie wiem, co odpowiedzieć.
— Nie odpowiadaj. Zapytaj.
— A tak konkretnie… co chcesz, żebym zrobił?
— Idź na północ. Pójdź za Orolem i go znajdź.
— Tredegarh znajduje się na południowy wschód stąd.
— Tredegarh… — powtórzył takim głosem, jakbym obudził go ze snu o tamtym miejscu. — Tam pojedziemy po pikniku, ja i cała reszta.
— Wystarczająco nagiąłem reguły, upierając się przy dotarciu tutaj — przypomniałem mu. — Straciliśmy cały dzień…
— Cały dzień. Cały jeden dzień!
Tysięcznikowi musiało się wydać zabawne, że tak się przejmuję stratą jednego dnia.
— Gonitwa za Orolem może potrwać miesiące — mówiłem dalej. — Za takie spóźnienie do Tredegarhu mogę zostać odrzucony. A na pewno każą mi przeczytać dalsze rozdziały.
— Do którego doszedłeś?
— Do piątego.
— Do dziewiątego.
Najpierw pomyślałem, że mnie poprawia. Potem zląkłem się, że wydaje na mnie wyrok. Aż w końcu dotarło do mnie, że to on przeczytał dziewięć rozdziałów.
Musiało mu to zająć lata.
Ale dlaczego? W co takiego się wpakował?
Czy przez Księgę postradał zmysły?
Jeśli jednak był szalony albo niereformowalny, to dlaczego został powołany? Dlaczego właśnie on, a nie jakiś inny tysięcznik? I dlaczego po voco jego bracia i siostry śpiewali mu na pożegnanie tak, jakby ktoś wyrwał im serce z piersi?
— Mam mnóstwo pytań — powiedziałem.
— Najskuteczniejszym sposobem na znalezienie odpowiedzi będzie wędrówka na północ.
Otworzyłem usta, żeby powtórzyć swój wcześniejszy sprzeciw, ale uciszył mnie gestem.
— Dołożę wszelkich starań, żebyś nie został ukarany.
Nie rozumiałem, jak to możliwe, żeby miał takie wpływy na konwoksie, ale zabrakło mi odwagi, żeby powiedzieć mu to prosto w oczy. A skoro stchórzyłem, mogłem zakończyć tę rozmowę tylko w jeden sposób.
— Dobrze — zgodziłem się. — Po pikniku wyruszę na północ. Chociaż nie rozumiem, co to właściwie znaczy…
— Idź na północ tak długo, aż zrozumiesz.