25 GRUDNIA 2095: KOLACJA BOŻONARODZENIOWA

— Chcesz powiedzieć, że nic nie przyszło? — spytała Kris Cardenas.

— Nic. Zupełnie nic — odparła Pancho. — Sonda zamilkła, jak tylko zostało wydane polecenie transmisji danych.

Świąteczna kolacja w małej, cichej restauracji bistro miała być spotkaniem po latach. Pancho nie widziała Cardenas od lat pięciu.

Holly przyprowadziła przyjaciela, milczącego młodzieńca o ponurym wyglądzie, nazwiskiem Raoul Tavalera. Miał pociągłą, końską twarz i nieufne, brązowe oczy; przypominał Pancho Kłapouchego z filmów o Kubusiu Puchatku. Tavalera rzadko się odzywał; siedział obok Holly ze smutną, zatroskaną miną. To Boże Narodzenie, skarciła go Pancho w duchu. Rozchmurz się, na litość boską. Ale Holly wyglądała na całkiem zadowoloną. O gustach się nie dyskutuje, pomyślała Pancho. Może jest dobry w łóżku.

Wanamaker siedział obok Pancho, a Cardenas przyprowadziła krępego faceta w wypłowiałych dżinsach i siatkowej koszulce, przez którą widać było jego muskuły. Przedstawiła go jako Manuela Gaetę.

— Kaskader? — spytała Pancho, rozpoznając jego pobrużdżone rysy twarzy.

— Już na emeryturze — odparł Gaeta z miłym uśmiechem.

— Przeleciał pan przez pierścienie Saturna — rzekł Wanamaker ponurym, głębokim głosem. — Bez statku kosmicznego.

— Miałem na sobie skafander. Dość szczególny.

— Lodowe stworzenia, które zamieszkują pierścienie Saturna, o mało Manny’ego nie zabiły — wyjaśniła Cardenas. — W pewnej chwili był całkiem pokryty lodem.

— A więc to pan odkrył te stworzenia — rzekła Pancho, sięgając po kieliszek z winem. — Jak to się stało, że przypisano wszystkie zasługi tej kobiecie?

— To ona jest naukowcem — odparł lekkim tonem. — Ja tylko wykonuję kaskaderskie numery.

Trzy pary siedziały przy jednym ze stolików na trawie, na zewnątrz restauracji. W specjalnym, świątecznym menu znalazły się: imitacja indyka, imitacja gęsi i imitacja szynki — wszystkie z genetycznie modyfikowanego białka hodowanego w laboratoriach. Tylko jarzyny, sosy i desery były świeże, pochodziły z farm habitatu.

Relaksując się przy butelce miejscowego Chablis Pancho rozsiadła się wygodnie w uginającym się plastikowym fotelu i podziwiała widok. Wszystko takie cholernie czyste i schludne: przycięta trawa, a drzewa chyba same zrzucają liście na schludne kupki, żeby można je było zgarnąć odkurzaczem, raz, dwa, trzy. A zamiast nieba nad głową jest ziemia! Czyste wioseczki i ścieżki między nimi. Widziała, jak wzdłuż ścieżek zapalają się światła, gdy wielkie słoneczne okna zamknęły się na noc. Można siedzieć w restauracji na świeżym powietrzu i nie martwić się, że zacznie padać, pomyślała. Nie używają spryskiwaczy do podlewania trawy; nawilżacze poprowadzono pod powierzchnią.

Wanamaker, który wyglądał na ubranego zbyt elegancko przy Gaecie i Tavelerze, w starannie wyprasowanej koszuli z krótkimi rękawami i ciemnoniebieskich spodniach, zastanawiał się głośno:

— A może ta sonda wylądowała w morzu metanu i zatonęła?

— Widać, że jest pan z marynarki — zażartowała Holly.

— Wiedzą, gdzie wylądowała — odparła Pancho. — Na stałym lądzie. To ustrojstwo przesłało dane telemetryczne potwierdzające miejsce lądowania, po czym sprawdziło swoje systemy wewnętrzne i wyłączyło się. Nie chce mu się gadać z ludźmi Urbaina. Ani słóweczka.

— Biedny Urbain — rzekła Cardenas. — Pewnie dostaje świra.

Jean-Marie Urbain patrzyła na swego męża. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. Od powrotu z centrum kontroli misji chodził tam i z powrotem po mieszkaniu, z twarzą pociemniałą jak chmura burzowa, z ponurym wyrazem twarzy i oskarżycielskim wyrazem oczu. Odwołał świąteczną kolację z Wexler i innymi przyjezdnymi notablami, a kiedy go zapytała, co się stało, tylko warczał.

Nie był to Edouard, którego znała, to nie był ten spokojny, cierpliwy człowiek, którzy spędził większość życia patrząc, jak inni go wyprzedzają, to nie był człowiek, który cieszył się, kiedy młodzi naukowcy awansowali, podczas gdy on tkwił na tym samym stanowisku, człowiek, który nie miał śmiałości sprzeciwić się wytycznym i procedurom uniwersyteckich hierarchii. Błędnie go osądzałam przez te wszystkie lata, zrozumiała nagle Jean-Marie. Wcale nie był nieśmiały; po prostu nic go to nie obchodziło. Dopóki mógł prowadzić badania zgodne ze swoimi zainteresowaniami nikt z polityków go nie obchodził, ani trochę. Nawet kiedy ja mówiłam mu, żeby zrobił coś dla awansu, lekceważył to, jakby awans nic dla niego nie znaczył.

Jean-Marie odmówiła udania się z nim na pięcioletnią misję na Saturna. To był ostateczny cios. Zrozumiała, że stracił pewność siebie i nic go nie obchodziły jej uczucia. Wysyłano go na wygnanie, drugorzędnego naukowca, którego oddelegowano w najdalsze, zapomniane miejsce Układu Słonecznego. A ona była jeszcze młoda i godna pożądania. Mówiono o niej, że jest tak pełna życia. Nawet drapieżne małżonki innych profesorów uważały, że jest atrakcyjna. Niedobrze, że Jean-Marie obarczyła się takim mężem, tyle razy podsłuchała niechcący te słowa. Mogła lepiej trafić.

Tymczasem on wrócił z Saturna w glorii chwały. Jedna z jego podwładnych dokonała ważnego odkrycia, a i on stał się kimś ważnym. Jadał kolacje z szefową Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów; zapraszano go na wykłady do Sorbony. Przebywał na Ziemi wystarczająco długo, żeby zdobyć uznanie za odkrycie lodowych istot zamieszkujących pierścienie Saturna i uzyskać zgodę na eksplorację Tytana za pomocą automatycznego pojazdu, który sam zbudował. I przywrócić Jean-Marie swemu życiu. Zrozumiała, że go kocha, że jakoś sobie radziła z jego niedoskonałościami i brakiem energii, bo zawsze go kochała. I kiedy wrócił do habitatu na orbicie Saturna, była z nim.

Zrozumiała, że misja na Saturna go odmieniła. Teraz już nie jest obojętny. Posmakował chwały; rozumie, że dla sukcesu niezbędna jest władza. Teraz chce być uwielbiany i szanowany.

I znów to niepowodzenie. Jego robot zamilkł, obojętny, bezużyteczny na powierzchni Tytana. Już samo to było wystarczającym powodem do płaczu.

Edouard nie płakał. Szalał. Kipiał jak wulkan, który ma zaraz wybuchnąć. Chodził tam i z powrotem po salonie, kipiąc złością i frustracją. Cała wściekłość, jaką trzymał na wodzy, kiedy przebywał z naukowcami, znalazła ujście w jej obecności.

— Durnie — mruczał. — Idioci. Począwszy od tej całej Wexler.

— Edouardzie — rzekła kojącym tonem — może to tylko chwilowe. Może jutro sonda się obudzi.

Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.

— Szkoda, że ich nie słyszałaś. Sami geniusze-teoretycy. Przerzucający się teoriami jak dzieci rzucające w powietrze garście liści.

Na jego twarzy dostrzegła szaleństwo.

— To musi być błąd w programowaniu — jęknął falsetem, imitując wysoki, a zarazem nosowy ton Wexler, po czym obniżył ton: — Nie, to awaria anteny. Nie, to pewnie uszkodzenie przy wchodzeniu w atmosferę. Nie, to musi być… musi być…

Poczerwieniał tak, że zaczęła się obawiać, iż pęknie mu jakieś naczynko. Zwinął dłonie w pięści i potrząsał nimi nad głową.

— Idioci! Durnie, nadęte durnie! I wszyscy się na mnie gapili. Widziałem to w ich oczach. Porażka! Właśnie tak o mnie myśleli. Jestem skończony.

Dopiero wtedy Edouard Urbain zdołał wybuchnąć płaczem. Rozdzierający szloch ranił serce Jean-Marie. Otoczyła go ramionami i poprowadziła delikatnie w stronę sypialni, zastanawiając się, jak może mu pomóc. Jak złagodzić ten ból? Jak?

W bistrze Pancho odchyliła swój fotel tak, że stał na dwóch nóżkach, pod niebezpiecznym kątem, i uniosła ponad trawę stopy w miękkich butach, balansując niepewnie na tylnych nogach fotela.

— Zrobi sobie pani krzywdę, jeśli to się przewróci — ostrzegł Gaeta.

Uśmiechnęła się, czując jak wypite wino i koniak szumią jej w głowie.

— Założy się pan, że postoję tak na dwóch nogach dłużej niż pan?

— Nie, dzięki — potrząsnął głową Gaeta.

— Jest pan przecież kaskaderem, nie? — droczyła się z nim Pancho. — Śmieje się pan niebezpieczeństwu w twarz?

— Wykonuję pokazy za pieniądze. Nie będę ryzykował kręgosłupem dla zakładu przy kolacji.

— Stawiam stówkę. Może być? Kris Cardenas chwyciła Gaetę za rękę, zanim odpowiedział.

— Manny ma lepsze rzeczy do roboty niż gierki z tobą, Pancho.

Pancho pozwoliła fotelowi opaść.

— Na przykład gierki z tobą, Kris?

Cardenas posłała jej uśmiech Sfinksa. Pancho zwróciła się do Holly i jej towarzysza.

— A pan, Raoul? Stawiam pięć do jednego. Holly uniosła się z fotela.

— Musimy już iść. Dzięki za kolację, Panch.

— Cała przyjemność po mojej stronie — prychnęła Pancho.

Jej siostra uśmiechnęła się.

— To były moje najlepsze świętą od wielu lat, Panch. Najlepsze, jakie pamiętam. Serio.

Pancho oparła się wygodnie i chłonęła ciepły uśmiech Holly.

— Moje też, mała. Moje też.

— Czas do łóżka, Pancho — wtrącił się Wanamaker.

— Tak? Co masz na myśli?

Roześmiał się, ale Pancho wychwyciła w tym śmiechu nutkę zakłopotania.

Gdy wstali od stołu, Holly spytała:

— Idziecie jutro oglądać, jak próbują nawiązać kontakt z Tytanem Alfa?

Pancho potrząsnęła głową.

— Zniechęcano mnie. Do centrum kontroli misji zostaną wpuszczeni tylko naukowcy.

— Założę się, że Wexler tam będzie — rzekła Cardenas.

— Urbain jej przecież nie wyrzuci.

— Słyszałam, że macie zamiar użyć w sondzie nanomaszyn — rzekła Pancho z zainteresowaniem.

— Rozmawialiśmy o tym, Urbain i ja — wyjaśniła Kris, gdy ruszyli ścieżką prowadzącą do wioski. — Ale wysłał bestię na Tytana zanim zdołałam opracować nanomaszyny. Strasznie jest niecierpliwy.

— Teraz pewnie żałuje, że ich tam nie ma.

— Być może — odparła ostrożnie Kris. — Szczerze mówiąc, Pancho, ja się cieszę, że ich tam nie ma. Teraz będzie szukał winnego zamilknięcia sondy.

Загрузка...