26 GRUDNIA 2095: PORANEK.

Malcolm Eberly ciężko pracował na swoje zaszczytne stanowisko głównego administratora habitatu Goddard. Wyciągnięty z austriackiego więzienia po złożeniu obietnicy, że stworzy fundamentalistyczny rząd dla dziesięciu tysięcy dusz zamieszkujących habitat, wymanewrował żądnych krwi fanatyków, którzy mieli go pilnować, i teraz był podziwianym i szanowanym szefem administracji habitatu.

Prawdę mówiąc, większość mieszkańców habitatu miało głęboko gdzieś, kto nimi rządzi, dopóki nie zawracano im głowy przepisami i nakazami. Wybrano ich spośród niezadowolonych, zniechęconych wolnomyślicieli, ludzi, którzy chcieli uciec od fundamentalistycznych reżimów na Ziemi. Byli dysydentami i idealistami. A teraz znajdowali się ponad miliard kilometrów od Ziemi, i zarówno oni, jak i ziemscy politycy, byli z tego powodu bardzo zadowoleni.

Przecież oni mnie uwielbiają, powtarzał sobie Eberly, maszerując przez centrum Aten w stronę urokliwego jeziorka, w ramach codziennej porannej przechadzki. Większość głosowała na mnie. Dopóki nie zacznę wprowadzać im jakichś ograniczeń, powinni dalej na mnie głosować.

Martwiła go jednak sytuacja sprzed paru dni, z Pancho Lane. Zaskoczyła mnie. Eberly dotknął swojej szczęki w miejscu, gdzie trafiła go kobieta. Czuł lekką opuchliznę, ale zęby ocalały, na szczęście. Wszyscy o tym mówią: Pancho Lane znokautowała głównego administratora, i śmieją się w głos. Czy wyszedłem na szlachetnego mężczyznę, który wybacza? Czy może na tchórza i słabeusza?

Obszedł jezioro dookoła, mijając innych spacerujących albo jadących na skuterach elektrycznych. Wszyscy witali go z szacunkiem albo uśmiechali się radośnie na jego widok. Kłaniał im się i odruchowo odwzajemniał uśmiechy. W normalnych warunkach pławiłby się w tym uwielbieniu, ale tego poranka myślał tylko o Pancho Lane. Po co ona tu przyleciała? Kobieta z jej pieniędzmi i pozycją nie musi latać na skraj Układu, żeby zobaczyć się z siostrą. Może porozmawiać z nią wirtualnie, kiedy tylko zechce. Musi chodzić o coś innego. Musi coś w tym być.

Ledwo zauważył, że słońce świeci jakoś mniej jaskrawo. Skończył poranny spacer i ruszył pod górę, główną ulicą Aten, do biura administracji na wzgórzu. Znalazłszy się w swoim biurze, rozsiadł się wygodnie w fotelu, zaplótł palce na czole i zaczął roztrząsać nowe aspekty swojej sytuacji. Co Pancho zamierza? Może planuje zostać w habitacie na dłużej? Czy wystąpi o obywatelstwo? Była kiedyś dyrektorem zarządzającym dużej korporacji, niedawno przeszła na emeryturę. A jeśli zechce przejąć kontrolę nad habitatem? Czy będzie ze mną konkurować w następnych wyborach? Czy usunie mnie ze stanowiska?

Skrzywił się, zmartwiony. Pożałował, że w konstytucji habitatu znalazł się zapis o organizowaniu wyborów co roku. Pierwotne uzasadnienie było dość oczywiste: dać populacji złudzenie, że dzięki corocznym wyborom rządzi habitatem. Będą myśleć, że przywódcy spełniają ich życzenia, tylko dlatego, że zawsze zbliżają się jakieś wybory. W istocie, wykoncypował Eberly, im częściej będą głosować, tym mniejszą będą przypisywać temu wagę. Większość tak zwanych obywateli była leniwa i pełna samozadowolenia. Dopóki nie dojdzie do jakichś poważniejszych konfliktów z rządem, pozwolą mi zachować stanowisko.

A ja będę dla nich dobrym władcą. Będę uczciwy i sprawiedliwy. Będę robił to, co niezbędne. Użyję władzy, by czynić dobro, powtarzał sobie. Rozsiadając się wygodnie w fotelu przy biurku, Eberly wyobrażał sobie przyszłość bez końca, wypełnioną władzą i szczęściem. Władza przynosi szacunek, doskonale o tym wiedział. Po drugich albo trzecich wyborach wszyscy będą mnie tak uwielbiać, że będę mógł zlikwidować wybory. A dzięki terapiom przedłużającym życie będę rządził tym habitatem już zawsze. I wszyscy będą mnie czcili. Będą musieli.

Pancho Lane jest jednak elementem, z którym trzeba się liczyć, powiedział sobie, zgrzytając zębami z niechęcią. Zrobiła ze mnie durnia. A to nie może ujść jej na sucho. Muszę coś z tym zrobić. Muszę się z nią policzyć.

Podjąwszy decyzję, Eberly wydał komputerowi polecenie wyświetlenia porannych spotkań. Lista pojawiła się natychmiast na inteligentnej ścianie po lewej. Wolał czytać z inteligentnego ekranu niż przyglądać się trójwymiarowemu obrazowi wiszącemu w powietrzu nad biurkiem.

Szef działu konserwacji chciał się z nim zobaczyć. Marszcząc brwi, Eberly oddzwonił. Obok listy spotkań pojawiła się twarz inżyniera.

— Mamy problem z jednym z luster słonecznych — wyjaśnił Felbc Aaronson, szef działu konserwacji. Na jego okrągłej, pucołowatej twarzy pojawił się wyraz irytacji, bardziej złości niż zatroskania. Eberly odniósł wrażenie, że jego cera wygląda jakoś inaczej, jakby dużo się ostatnio opalał i dorobił się złocistej opalenizny. Jakim cudem znajduje on w tej pracy czas na opalanie się, zastanawiał się Eberly. Nie przepadał za Aaronsonem. Ten facet był paranoikiem, zawsze się czymś niepokoił. Uśmiechnął się jednak i spytał:

— Jaki problem?

— Jedno z luster słonecznych jest nieprawidłowo ustawione. Różnica jest niewielka, ale musiałem wysłać ekipę, żeby to poprawiła.

To po co zawracasz mi tym głowę, poskarżył się w duchu Eberly. Uśmiechał się jednak dalej i odparł:

— Skoro trzeba to poprawić, to poprawcie.

Szef działu konserwacji z uporem potrząsnął głową.

— Ale ono nie powinno być nieprawidłowo ustawione. Cała diagnostyka daje poprawne wyniki. Nie było żadnego uderzenia ani nikt nie wydał polecenia zmiany położenia.

— To tylko maszyna — zauważył Eberly. — Maszyny nie zawsze działają, jak powinny, nie?

— Nic nie rozumiesz. Przeprowadziliśmy całą diagnostykę i ekstrapolacje komputerowe mówią, że nic takiego nie powinno było mieć miejsca.

— Ale się stało.

— Tak — mruknął ponuro Aaronson.

— Więc to naprawcie i przestańcie mi zawracać głowę czymś, co nie należy do moich obowiązków. Mam inne rzeczy do roboty.

Szef działu konserwacji wymamrotał przeprosiny i obiecał, że się tym zajmie.

— Dobrze — warknął Eberly.

Gdy tylko twarz Aaronsona znikła z ekranu, Eberly wydał polecenie:

— Zadzwoń do Holly Lane. Powiedz jej, że ma być u mnie… — przyjrzał się liście spotkań — …dziś o dziesiątej piętnaście.

Dokładnie kwadrans po dziesiątej Holly pojawiła się w drzwiach jego gabinetu, odziana w bladozieloną bluzkę bez rękawów i ciemnoniebieskie spodnie, które podkreślały jej długie nogi. Nadgarstki i uszy ozdobiła delikatną biżuterią. Żadnych tatuaży ani kolczyków w innych miejscach, pomyślał z radością. Holly wyrosła już z takich dziwactw. Choć oficjalnie przestrzegała zasad dotyczących ubioru, jakie wprowadził ponad dwa lata temu, jej bluzka była tak skrojona, że podkreślała płaski brzuch. Wiedział, że inni też tak robią. Przestrzegali zasad, ale dodawali siatkowe wstawki, wycinali dziury w strategicznych miejscach albo nosili bluzy tak ciasne, że nie pozostawiały wiele miejsca wyobraźni.

— Chciałeś się ze mną widzieć? — spytała Holly od drzwi. Dawno temu, kiedy rozpoczęli podróż na Saturna, cieszyła się jak pełen entuzjazmu szczeniak, gdy tylko Eberly raczył ją zauważyć. Teraz była bardziej dojrzała, bardziej pewna siebie, mniej skłonna do zachwytów.

— Usiądź, Holly — rzekł Eberly, wskazując na krzesło.

Podeszła do skandynawskiego krzesła ze skóry i chromowanych rurek, stojącego przed nieskalanie czystym biurkiem, i przysiadła na jego brzegu.

— Mam spotkanie za piętnaście minut — poinformowała go Holly. — Komitet przydziału wody.

— Nie zabiorę ci dużo czasu. Po prostu zastanawiałem się nad czymś w związku z twoją siostrą.

Holly zmarszczyła brwi.

— Przykro mi, że oberwałeś od Pancho. Ona czasami jest naprawdę nie do zniesienia.

— Mnie to mówisz? — prychnął Eberly, pocierając szczękę.

Przy biurku zapadła na chwilę niezręczna cisza. Po paru sekundach odezwała się Holly.

— Więc co chcesz wiedzieć o Panch? Eberly zawahał się na moment.

— Po co ona tu przyleciała? Zamierza tu zostać, czy wraca na Ziemię?

Holly wzruszyła ramionami.

— Mówi, że przyleciała spędzić ze mną święta. A jeśli chcesz się dowiedzieć, jak długo chce tu zostać, to musisz ją zapytać.

— Miałem nadzieję, że ty to zrobisz — odparł Eberly. — Moje jedyne spotkanie z twoją siostrą nie przebiegło w przyjaznej atmosferze.

Znów potarł szczękę.

Holly o mało nie zachichotała.

— Jasne. Rozumiem. Zapytam ją, nie ma sprawy.

— Dobrze — odparł. — Dziękuję, Holly.

— Nie ma sprawy — powtórzyła, po czym wstała i wyszła. Eberly przez sekundę miał ochotę zadzwonić do Aaronsona, żeby jakoś się uspokoić, szybko jednak doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Będzie dzwonił do mnie z każdym zepsutym drobiazgiem, powiedział sobie w duchu. Naprawa maszyn to jego sprawa, nie moja.

Po drugiej stronie wioski zwanej Atenami, Nadia Wunderly siedziała w swoim laboratorium i wpatrywała się z rozpaczą w obraz, który unosił się przed jej oczami. Wyglądało to, jakby ściana laboratorium znikła, zastąpiona przez czarne głębie kosmosu — i połyskliwy splendor pierścieni Saturna.

Oglądała po raz kolejny, jak wędrujący odłamek pokrytej lodem skały wpada w studnię grawitacji Saturna. Uciekinier z Pasa Kuipera, powiedziała sobie po raz tysięczny, obiekt spoza Neptuna, który został wytrącony ze swojej orbity i wpadł w sidła Saturna.

Na przyspieszonym filmie lodowa skała zanurkowała obok Saturna raz, drugi, po czym wykonała pętlę wokół planety, by zająć orbitę między pierścieniami.

— Odtwórz najwolniej — zawołała Nadia do komputera. Tym razem odtworzone to zostało w takim tempie, że obraz przypominał rozwijaną w chłodny dzień taftę. Wunderly zobaczyła, jak skała wpada w pierścień B, najszerszy i najjaśniejszy w całym skomplikowanym systemie pierścieni Saturna.

I tam ją przywitały lodowe stworzenia. Jak błyszczące płatki śniegu, otoczyły nowego przybysza i zaczęły go pożerać. Oczywiście, przyznała Nadia w duchu, to wygląda jak burza śnieżna otaczająca nowo przybyłego. Najsłynniejsi biolodzy na Ziemi nie chcieli uwierzyć, że cząsteczki z pierścieni zawierały jakieś istoty żywe. Twierdzili, że jest tam za zimno, by powstało życie. Co oni wiedzą, poskarżyła się w duchu Nadia. Pierścienie mają temperaturę w okolicach absolutnego zera; i co z tego? Oni siedzą w swoich gabinetach w kampusach i twierdzą, że nie udowodniłam, iż są żywe. Cóż, zamierzam to zrobić. Muszę. Moja kariera od tego zależy.

To nie może być naturalna, abiologiczna reakcja, powtarzała sobie, obserwując rojące się lodowe cząsteczki, pożerające nowy księżyc. To nie może być skutek naturalnego tarcia. Te cząstki aktywnie rzuciły się na intruza i pożarły go. Cofnęła film i oglądała go znów, w zwolnionym tempie.

— Do licha! — wykrzyknęła głośno. — Czemu oni mi nie wierzą?

Wiedziała czemu. Stwierdzenie Sagana: „Niezwykłe teorie wymagają niezwykłych dowodów”. Ona twierdziła, że na cząstkach lodu w pierścieniach Saturna mieszkają żywe istoty, które biorą udział w powstawaniu pierścieni, i to dzięki nim pierścienie są tak duże i dynamiczne, choć od wewnętrznych brzegów pierścieni cały czas odpadały cząstki, ściągane przez chmury Saturna jak nieustanna śnieżyca.

Wunderly była przekonana, że pierścienie bez celowej działalności żywych istot znikłyby całe eony temu. Do diabła, myślała, Jowisz jest większy niż Saturn, a jego układ pierścieni to ledwo mała wstążka cząsteczek węgla. Sadzy. Tak samo w przypadku Urana i Neptuna. Pierścienie Saturna są wielkie, piękne, tak jaskrawe, że Galileusz dostrzegł je przez swój tandetny teleskop prawie pięćset lat temu.

Ale ważniacy na Ziemi nie uwierzą mi, dopóki nie dostarczę im takiej liczby dowodów, że mógłby się nią udławić hipopotam. A jedyne prawdziwe dowody, jakie mam, to obrazy dynamiki pierścieni i lot Gaety przez pierścienie. Nie uwierzą w świadectwo dane przez kaskadera, choć te stworzenia niemal go zabiły podczas lotu.

Od tego zależy moja kariera, pomyślała. Całe moje życie. Wystąpiłam z niezwykłą teorią. Teraz muszę zebrać dowody, w przeciwnym razie będę skończona jako naukowiec.

Powinnam wysłać jakieś sondy, pomyślała Wunderly. Muszę to zbadać z bliska, w czasie rzeczywistym. Potrzebuję paru biologów i jakichś metod złapania tych istot z pierścieni. W przeciwnym razie nikt mi nie uwierzy.

Pocieszyła się, cytując pierwsze prawo Clarke’a: jeśli szanowany i niemłody naukowiec mówi, że coś jest możliwe, prawie na pewno ma rację, jeśli mówi, że jest niemożliwe, prawie na pewno się myli.

„Niemłody” oznaczało w przypadku Clarke’a „po trzydziestce” i odnosiło się do fizyka. To znaczy, że za rok będę „niemłoda”, uświadomiła sobie Wunderly. Westchnęła ciężko i wydała komputerowi polecenie wyłączenia filmu. Ktoś musi mi pomóc. Muszę zdobyć wystarczające dowody na to, że się nie mylę. Ale Urbain jest tak zajęty swoim cennym Tytanem Alfa, że nawet nie będzie ze mną rozmawiał.

Wunderly siedziała sama w cichym laboratorium, pulchna młoda kobieta z włosami ufarbowanymi na ceglastą czerwień, w bezkształtnej tunice do kolan, z błękitnego sztucznego jedwabiu, zastanawiając się, jak przyciągnąć uwagę swoich zwierzchników na tyle długo, żeby uzyskać od nich pomoc.

Po chwili wyprostowała się i uśmiechnęła. Manny Gaeta! Już raz wykonał lot do pierścieni. Może zrobi to ponownie — już nie jako kaskaderski numer, ale w ramach ekspedycji naukowej.

Загрузка...