— Z tym twoim ochroniarzem to coś poważnego? — zwróciła się do siostry Holly.
Siedziały obie w należącej do Holly kuchni. Holly zaprosiła Pancho na śniadanie i pogawędkę. W habitacie nie było jajek ani kur. Większość białka pochodziła z hodowanych w stawach ryb, żab i skorupiaków, albo sztucznie wyhodowanego białka, które mieszkańcy habitatu zwali McGlutem. Holly włożyła do kuchenki mikrofalowej talerz sztucznego białka i dodała pokrojone owoce z sadów habitatu.
Pancho wzruszyła smukłymi ramionami.
— Mieszkamy razem od paru miesięcy. Dobrze nam razem.
— W łóżku?
— To nie twoja sprawa, mała — odparła Pancho, ale uśmiechała się radośnie, wypowiadając te słowa.
Holly spoważniała.
— Wiesz, że odpowiadam tu za zarządzanie zasobami ludzkimi.
— Bardzo odpowiedzialne stanowisko.
— Gdybyście chcieli zostać tu na stałe, powinnaś mi o tym jak najszybciej powiedzieć.
— Na stałe? — na twarzy Pancho pojawił się wyraz zaskoczenia. — Nic takiego nie przyszło mi do głowy.
— Chcesz powiedzieć, że po prostu przyleciałaś w odwiedziny? — Holly z niejakim zdziwieniem zrozumiała, że też jest zaskoczona.
— Tak. Przecież ci mówiłam, nie?
— Mówiłaś. Ale myślałam…
— Myślałaś, że robię cię w konia?
— Hm… — Holly poczuła, że się czerwieni. — Tak, chyba tak. Trochę.
Pancho spojrzała na proteinowe plasterki na swoim talerzu.
— Nie wiem, może i tak. Trochę. Prawda jest taka, że sama nie wiem, czego chcę.
— Malcolm boi się, że zechcesz zostać obywatelem i ubiegać się o jakieś stanowisko.
— Ja? U licha, skądże! Mam dość siedzenia za biurkiem. Podjęłam już wszystkie decyzje administracyjne, jakie miałam w życiu podjąć. Nigdy więcej!
Powiedziała to z taką żarliwością, że Holly zaczęła się zastanawiać, co się kryje za tym wybuchem.
— Tak czy inaczej — mówiła dalej Pancho — chcę, żebyś poznała Jake’a. I chcę przyjrzeć się bliżej temu twojemu facetowi.
— Raoulowi?
— Tak, Raoulowi. Ma imię jak tancerz flamenco. Holly uśmiechnęła się.
— Jest inżynierem. Z New Jersey.
— Raoul — powtórzyła Pancho. — Gdybym miała być szczera, to wygląda na straszną ofiarę.
— Nie musisz być szczera — odwarknęła Holly. — Nie jest ofiarą, po prostu… nie był w pierwotnej załodze. Był inżynierem na stacji wokół Jowisza. Dostał się na pokład po wypadku przy pobieraniu tam paliwa. Złożył wniosek o obywatelstwo po tym, jak… po tej całej aferze z fanatykami religijnymi. Jemu też się oberwało.
— I wolał tu zostać?
— Chyba z mojego powodu — odparła Holly.
— Akurat.
Holly posmutniała.
— Wiesz, Pancho, on z mojego powodu zrezygnował z szansy na powrót. Tak to wygląda.
— Podoba ci się?
Holly skinęła niepewnie głową.
— Dobrze wam ze sobą?
— Och, pewnie.
— W łóżku?
Podbródek Holly powędrował w górę.
— Według twoich własnych słów: nie twoja sprawa.
— Ale nie masz powodów do narzekania. Po twarzy Holly przemknął cień uśmiechu.
— Ano, nie mam.
— Więc w czym problem?
— Sądzę, że prędzej czy później będzie chciał wrócić do domu.
— Do New Jersey?
— Tam jest jego dom. Ma tam rodzinę, przyjaciół, wszystko. Tęskni. Na stacji wokół Jowisza był przez dwa lata w ramach obowiązkowej służby publicznej.
— Boisz się, że cię zostawi?
— I dlatego trudno mi się w to angażować.
— Co zwiększa prawdopodobieństwo, że cię zostawi.
— Paragraf dwadzieścia dwa — rzekła Holly nieszczęśliwym tonem.
— Wiesz, mogłabyś wrócić z nim na Ziemię.
Oczy Holly otwarły się szeroko.
— I opuścić Goddarda. Panch, nie mogłabym tego zrobić. Tu jestem kimś. Tu są wszyscy moim przyjaciele.
— I cała twoja rodzina — odparła łagodnie Pancho. — Choć nie wiem, jak długo zostanę.
— To dobre miejsce, Panch — rzekła szczerze Holly. — Tu jest wszystko, czego mi trzeba.
— Może — odparła Pancho z jakąś rzewnością w głosie. — Ale Układ Słoneczny jest wielki. Dużo w nim ciekawych miejsc. Przebudowaliśmy habitat na Ceres. Ba, nawet rozbudowaliśmy. I Mars się rozbudowuje.
Holly obrzuciła siostrę długim spojrzeniem. Pancho zaczęła opowiadać o swojej włóczędze po stacjach energetycznych na Merkurym i nowych miastach drążonych w księżycowym regolicie. Zrozumiała, że Pancho to niespokojny duch, tęskniący do nowych miejsc, uwielbiający podróżować po całym systemie. I właśnie dlatego przyleciała na Saturna, pomyślała Holly. Myśli, że chciała mnie odwiedzić, a tak naprawdę przygnała ją tu tęsknota za włóczęgą.
Holly poczuła nieomal ulgę.
Oswaldo Yańez czuł prawie radość z tego, że ten biedak tak paskudnie rozwalił sobie kciuk. Jego dyżury w szpitalu habitatu były przeważnie tak nudne i spokojne, że z radością witał każdą sposobność praktykowania medycyny. Populacja habitatu składała się przeważnie z młodych ludzi; a nawet jeśli ich wiek kalendarzowy był zaawansowany, poddawali się terapiom odmładzającym, które utrzymywały ich ciała w dobrym stanie.
Yańez sam zastanawiał się nad poddaniem się terapii, choć nikomu jeszcze o tym nie mówił, nawet swojej żonie, która miała trzydzieści dwa lata. Był nadal pełen wigoru, miał grube, ciemne, bujne włosy, ale od wejścia na pokład habitatu przytył prawie dziesięć kilo i to go martwiło. Zbyt wiele wygód, doskonałe o tym wiedział, ale jego postanowienie, by ćwiczyć i przejść na dietę, zawsze rozpadało się w pył w obliczu kuchni. I jego żony.
Gdy zmył krew, dostrzegł, że kciuk technika wcale nie był tak mocno uszkodzony.
— Pracowałem przy głównej pompie wodnej — wyjaśniał j młody człowiek — pod ziemią. Mój śrubokręt elektryczny nagle przestał działać, puf, tak po prostu. Kiedy chciałem zobaczyć, co się stało, to cholerstwo znowu zaskoczyło i zmasakrowało mi palec.
— Nie jest tak źle — uspokoił go Yanez. — Wyekstrahuję trochę komórek macierzystych ze szpiku kostnego, podhoduję je i wstrzyknę, żeby odbudować uszkodzoną tkankę. Za tydzień albo dwa będzie po wszystkim.
Technik pokiwał głową, ale dalej pod nosem mruczał coś o śrubokręcie.
— Nie powinno mnie aż tak pokaleczyć — upierał się.
— Jakby sam próbował mnie pokaleczyć, nie?
Vernon Donkman skrzywił się, patrząc na ekran. Coś takiego nie powinno było się stać, pomyślał.
Donkman był naczelnym dyrektorem finansowym — nazwa stanowiska brzmiała dla niego imponująco, dopóki nie dowiedział się, że jest jedynym urzędnikiem finansowym w habitacie. Ale i tak było to odpowiedzialne stanowisko, choć właściwie wszystkie przepływy pieniężne między obywatelami habitatu odbywały się drogą elektroniczną. Komputer banku obsługiwał także wszystkie łącza finansowe z Ziemią i innymi osiedlami ludzkimi w całym Układzie Słonecznym.
Grymas, jaki pojawił się na szczupłej, niemal wychudzonej twarzy Donkmana był spowodowany faktem, że centralny system komputerowy banku wykazywał anomalię. Konto główne nie bilansowało się! Brakowało zaledwie kilkuset kredytów, ale coś takiego nie miało prawa się zdarzyć. Nie mogło się nie zgadzać ani o pensa, powiedział sobie stanowczo Donkman.
Wiedział, że problem łatwo można było rozwiązać. Wystarczyło upłynnić brakującą kwotę z wewnętrznego rachunku habitatu. Wtedy księgi zaczęłyby się bilansować. Jednak sama myśl bardzo Donkmana drażniła. Konta powinny się bilansować bez takich manipulacji. To właśnie jego upór w takich sprawach wygnał go z Amsterdamu. Ktoś wysoko postawiony w hierarchii Świętych Apostołów podbierał gotówkę z kościelnego systemu bankowego. Donkman próbował wyśledzić defraudanta, a został sam oskarżony o przestępstwo i wygnany.
Wspomnienie o tej niesprawiedliwości wstrząsnęło nim, ale maleńka rozbieżność salda znowu zaprzątnęła jego myśli. Kwota była za mała, żeby ktoś ją celowo ukradł. To musiała być jakaś pomyłka, błąd w systemie księgowym, zwykły błąd.
Niestety, mimo wzmożonych wysiłków Donkman nie był w stanie znaleźć przyczyny błędu. W końcu zadzwonił alarm w jego zegarku. Donkman westchnął z niechęcią, odepchnął się od biurka i ruszył w stronę kliniki piękności. Wszyscy brali zastrzyki z enzymami, które nadawały skórze złocisty odcień. Nie chciał być jedynym w gronie znajomych, który wyglądał blado jak jakiś bladoskóry tępak.