12 KWIETNIA 2096: LOT PANCHO

Holly i Wunderly, siedząc obok siebie w ciemnym biurze, słyszały rozmowę Pancho i Wanamakera.

— Przechwycił Manny’ego! — krzyknęła Holly. Wunderly nacisnęła klawisz łączności.

— A próbki? — spytała. — Macie próbki z pierścieni?

— Nie wiem — prychnął Wanamaker.

— Jestem cały oblepiony tym cholernym lodem, więc nie wiem, co wpadło do pojemników podczas lotu przez pierścień — odparł Gaeta, najwyraźniej zirytowany. — Pojemniki na próbki były otwarte, tyle pamiętam.

— Sprawdź, czy pojemniki są zamknięte, zanim wejdziecie na pokład — prosiła Nadia. — Bo inaczej próbki się roztopią.

— Robimy, co możemy, Nadiu. A teraz wynoś się z kanału, bo musimy się jeszcze trochę postarać, żeby wrócić cało do domu.

W prowizorycznym centrum kontroli misji Kris Cardenas zgrzytała zębami ze złości, słuchając żądań Wunderly.

Manny mógł zginąć, a ona się martwi o te pieprzone próbki.

Tavalera stał przed ekranami jak statua, patrząc, co się dzieje w miejscu akcji, ale nie był w stanie nic zrobić. Timoshenko stał obok niego, patrząc na ekrany z grymasem na twarzy. Cardenas dostrzegła frustrację na ich pokrytych potem twarzach. Sama też się tak czuła. Nic nie można już zrobić. Wszystko w rękach Pancho.

— Jesteśmy w śluzie — to głos Wanamakera. — Zamykam zewnętrzną klapę.

Serce Cardenas niemal wyskoczyło jej z piersi. Złapali go!

Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Tavalera wrzasnął z radości i podskoczył. Timoshenko odwrócił się i niemal zgniótł Cardenas w niedźwiedzim uścisku, wkładając w ten uścisk całą energię, która nagromadziła się w nim w ciągu ostatniej godziny.

— Mają go! — krzyknął jej do ucha. — Mają go!

Manny jest bezpieczny, pomyślała Cardenas. Przynajmniej na razie.

Wanamaker sprawdził, czy panel kontrolny śluzy świeci się w całości na zielono: w śluzie było powietrze pod odpowiednim ciśnieniem. Dopiero wtedy nacisnął przycisk otwierający wewnętrzną klapę.

Klapa otworzyła się do środka. Wanamaker dostrzegł, że lód pokrywający skafander Gaety prawie się już roztopił. A izolowane pojemniki na próbki znajdujące się na jego piersi były szczelnie zamknięte.

— Możesz poruszać nogami? — zwrócił się do Gaety. Skafander zatrzeszczał, serwomotory jęknęły słabo. Prawe ramię Gaety poruszyło się wolno, lód odpadał od niego i unosił się, jak pozbawione masy strzępki. Przetarł ręką wizjer.

— Jazda — rozległ się głos Pancho. — Lecimy prosto na pierścień. Właźcie i złapcie się czegoś.

Jak rzeźba, która powoli ożyła, Gaeta chwycił brzeg klapy i niezdarnie wszedł do ładowni. Wanamaker nie zadał sobie trudu zdejmowania swojego nanoskafandra. Szybko odpiął pojemniki na próbki i wsunął je ostrożnie do kriogenicznej zamrażarki stojącej pod grodzią. Usłyszał, jak wewnętrzny mechanizm zamrażarki przemieszcza pojemniki z otworu wlotowego do chłodzonej ciekłym helem komory.

— Trzymajcie się — zawołała Pancho. — Gotowi czy nie, musimy teraz walczyć.

Wanamaker odwrócił się do Gaety i dostrzegł, że ładownię wypełnia mgła z parującego lodu. Ale przynajmniej znów widział przez wizjer twarz Gaety.

— Stopił się lód ze skafandra — rzekł Gaeta. — Wszystkie moje systemy są znowu sprawne. Nie wiem, co je wyłączyło, ale znowu działają.

— Dobrze. Zostańcie w skafandrach. Tak będzie bezpieczniej. Potem możemy otworzyć ładownię i wyrzucić wodę, jak oddalimy się od pierścienia. Przypięliście się dobrze, chłopaki? Bo za jakieś pół minuty zacznie się niezła jazda.

— Mam stopy w pętlach — zameldował Wanamaker. — Ale buty Manny’ego są za duże.

Poniewczasie przypomniał sobie, że buty Gaety są magnetyczne.

— Złapcie się czegoś i mocno trzymajcie. Nie będzie fajnie.

Pancho wyłączyła łączność zewnętrzną, gdy tylko Wunderly zgłosiła się z żądaniami. Mam tu wystarczająco dużo roboty, żeby wysłuchiwać jej pytań o próbki. Zanim przypomniały jej o tym wyrzuty sumienia, dodała: tak, wiem, ta eskapada została zorganizowana właśnie z powodu próbek. Ale teraz muszę się martwić o życie trójki ludzi.

Chwytając mocno wolant prawą ręką, Pancho nie mogła powstrzymać uśmiechu. Już od dawna nie latałaś prawdziwym statkiem, powiedziała sobie. Zobaczymy teraz, czy jeszcze się do czegoś nadajesz.

W bulaju obserwacyjnym przed sobą dostrzegła pędzący w jej stronę pierścień B, przeplatające się pasma lodowych cząstek z ciemnymi pasmami przypominającymi sadzę z lewej strony. Wprawnymi ruchami dłoni ustawiła statek w kierunku, w którym obracały się lodowe cząstki. Im mniejsza różnica między ich prędkością a naszą, tym mniejsza szansa, że oberwiemy.

Wiedziała jednak, że statek zostanie nieźle zbombardowany. Jest tam mnóstwo odłamków lodu i będziemy się musieli przez nie przecisnąć, czy nam się to podoba, czy nie. Statek nie miał wystarczającego ciągu, żeby odwrócić kurs i uniknąć spotkania z pierścieniem. Pancho mogła teraz tylko prześliznąć się przez pierścień pod jak najmniejszym kątem, żeby spędzić w nim jak najmniej czasu.

Alarm zderzeniowy zapiszczał. Zaczęło się, pomyślała Pancho.

— Jedziemy — rzekła, bardziej do siebie, niż dwóch mężczyzn w ładowni.

Przypominało to wpadnięcie lotem nurkowym w lodowiec, spadanie na nieskończoną połać śniegu. Ale ten lodowiec nie był jedną bryłą, składał się z miriadów lodowych cząsteczek.

Pancho zwiększyła delikatnie ciąg głównych silników i poczuła, jak lekko odpycha ją od podłogi. Przypomniała sobie katastrofę na Księżycu, kiedy przyspieszenie wyrwało jedną z zamocowanych w pokładzie pętli, łamiąc jej nogę. Na razie nie jest tak źle, pomyślała. Na razie.

Alarm zderzeniowy brzmiał nieprzerwanie, jak oszalała szafa grająca, wydająca z siebie tylko jeden ton. Pancho walnęła w przycisk alarmu i wyłączyła go. Wiem, że obrywamy, zżymała się w duchu. Jak dotąd nic nie było na tyle duże, by przebić osłonę antymeteorytową.

Uświadomiła sobie, że nie włożyła skafandra. Co za idiotka! Jeśli rozwali kokpit, już po mnie.

Nie ma jednak już czasu. Nie mogła zostawić sterów, nawet na sekundę, nawet na tę krótką chwilę, jakiej wymagało włożenie nanoskafandra.

Pancho poczuła smak krwi w ustach i dotarło do niej, że przygryzła sobie język. Ależ ja jestem durna, pomyślała. Czemu, u licha…

— Jake! — zawołała, zdziwiona paniką we własnym głosie. — Przyjdź tu! Szybko! I przynieś butlę z tlenem.

Zobaczyła wielki, biały głaz, który toczył się obok prawej burty statku, nie dalej niż sto metrów. I zbliżał się. Rzuciła okiem na radar: tylko szum, za wiele obiektów, mnóstwo błyszczących iskierek na ekranie.

Delikatnie, bardzo delikatnie przesunęła wolant w lewo. Głaz oddalił się nieco, ale nadal leciał obok statku, jakby tylko czekał, aż Pancho popełni najdrobniejszy błąd, żeby mógł uderzyć w statek i zniszczyć go.

Nie daj się zahipnotyzować, skarciła się w duchu, odrywając wzrok od lśniącego olbrzyma. Musisz się rozglądać we wszystkich kierunkach. Rzuciła okiem jeszcze raz i tym razem był znacznie mniejszy; oddalał się.

Ekran monitora zderzeń migał jak ogarnięte spazmami oko szaleńca. Ciśnienie się utrzymuje, pomyślała. Nie ma przebicia.

Wanamaker zanurkował w kokpit, nadal w nanoskafandrze, z pobielałą twarzą i utkwionymi w niej oczami.

— Nie włożyłaś skafandra!

— Przejmij stery — zarządziła Pancho, wyjmując mu z rąk butlę z tlenem.

Przeleciała przez klapę, łapiąc się brzegu jedną ręką; pozwoliła zielonej butli zawisnąć w powietrzu, a sama wyszarpnęła nanoskafander ze schowka i wcisnęła do niego nogi.

Statek szarpnął i Pancho uderzyła o grodź.

— Przepraszam! — wrzasnął Wanamaker z kokpitu.

Pancho była zbyt zajęta, by odpowiedzieć. Włożyła skafander, doczepiła do niego butlę z tlenem i zobaczyła, jak bąbel nadyma się wokół jej twarzy. Wzięła głęboki oddech, zaczerpując powietrza z puszki, po czym wkroczyła z powrotem do kokpitu.

— Dzięki, Jake — mruknęła, przejmując z powrotem stery.

— Już prawie przelecieliśmy — rzekł, wskazując na bulaj. Pancho widziała poprzez rojące się wokół cząsteczki gwiazdy, a nawet sierp księżyca. To pewnie Tytan, pomyślała.

Nagłe szarpnięcie rzuciło ich oboje na kolana. Klapa kokpitu zatrzasnęła się, a system podtrzymywania życia oświadczył z mechanicznym spokojem:

— Spadek ciśnienia w ładowni. Przebicie kadłuba w sekcji sześć A.

Chwytając znów stery, Pancho krzyknęła:

— Jake, wszystko w porządku?

— W porządku — odparł drżącym głosem Wanamaker.

— Manny? Wszystko gra?

— Tak — z interkomu dobiegł głos Gaety. — Trochę się poobijałem w skafandrze.

— Ale nic ci nie jest?

— Nic. Tylko cała woda znikła z ładowni. Niestety.

— Jaka duża jest dziura? Moment wahania.

— Nie widzę żadnej dziury. Musi być mikroskopijna.

— Walnęło nas coś znacznie większego niż mikroskopijny odłamek — rzekła Pancho. — Może jeden z tych księżyców pasterskich.

— To coś, co nas uderzyło, musiało wytracić większość energii na osłonie antymeteorytowej i wywaliło nam tylko małą dziurkę w kadłubie.

— Może — przytaknęła Pancho. Szybko rzuciła okiem na instrumenty. Ciśnienie w ładowni było zerowe, ale tu, w kokpicie, nic nam nie będzie. Ale i tak dobrze, że włożyłam skafander. Wylatujemy już z pierścienia. Liczba uderzeń spada. Gdybyśmy zaliczyli przebicie kokpitu, już bym nie żyła.

— Jesteśmy już prawie na zewnątrz — rzekł Wanamker, a na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się uśmiech.

Pancho włączyła alarm uderzeniowy. Jego piszczenie przypominało teraz kołysankę.

— Chyba się udało — rzekła do Wanamakera.

— Pójdę do ładowni i zobaczę, jak tam Manny.

— Będzie musiał zostać w skafandrze, dopóki nie zacumujemy w habitacie. Tylko ładownia jest na tyle duża, żeby mógł się wydostać ze skafandra, a teraz jest tam próżnia.

— Dobrze — rzekł Wanamaker otwierając klapę. Ciśnienie powietrza w kokpicie utrzymywało się na normalnym poziomie. Pancho uświadomiła sobie, że klapa ładowni musiała zamknąć się automatycznie.

— Och, Jake — rzekła. — Zerknij na lodówkę, czy nic jej się nie stało.

— Tak jest, kapitanie — odparł Wanamaker, uśmiechając się i posyłając jej udawany salut.

Pancho odwzajemniła uśmiech. Twarz jednak znów zastygła jej w przerażeniu, gdy odwróciła się i dostrzegła kawał lodu wielkości bloku, tuż przed nimi. Ruszyła sterami i znikł z widoku.

Wanamaker i Gaeta zaczęli wrzeszczeć, posługując się mieszanką angielskiego z hiszpańskim i marynarskimi przekleństwami.

— Przepraszam, chłopcy — zawołała Pancho, uświadamiając sobie, że niewiele brakowało a wpadliby na jeden z księżyców pasterskich, które orbitowały na brzegu pierścienia.

— Na ile mogę to ocenić — rzekła, a na jej twarzy znów zagościł uśmiech — jesteśmy po drugiej stronie.

Загрузка...