12 KWIETNIA 2096: SPOTKANIE

— No to jazda — rzekła Pancho, próbując świadomie trzymać język jak najdalej od zębów. Kiedyś paskudnie przecięła język zębami, podczas awaryjnego lądowania klipra, kiedy jeszcze pracowała jako astronautka. Potem przez wiele lat nosiła ze sobą wkładkę ochronną, ale rzadko pamiętała o tym, żeby włożyć ją na miejsce, kiedy była taka potrzeba.

Teraz stała przy sterach rakiety transferowej i patrzyła przez bulaj obserwacyjny, nurkując małym pojazdem w szczelinę Cassiniego między pierścieniami A i B.

Widziała pędzące na ich spotkanie lśniące kawałki lodu, odbijające się od kadłuba rakiety, uderzające w bulaj z przejrzystej szkłostali.

— Też mi luka — rzekła. — Dużo tu śmiecia. Wanamaker, stojąc obok niej, nie zwrócił na to uwagi.

Rozmawiał właśnie z Gaetą, który wlatywał w pierścień B.

— Zaczynam pokrywać się lodem — poinformował Gaeta. — Trudno mi poruszać rękami i nogami.

Wanamaker spojrzał na odczyty na panelu z boku.

— Temperatura wewnętrzna utrzymuje się — rzekł.

— Jak dotąd — odparł Gaeta.

Pancho żałowała, że nie ma bulajów z boku ciasnego kokpitu albo przynajmniej kamer. Chciałaby zobaczyć coś więcej niż tylko widok z przodu. Chciała zobaczyć pierścienie i ich wystrzępione brzegi, gdy nurkowała statkiem między nimi. Chciała krzyknąć „hurra!” przechodząc przez płaszczyznę pierścieni. Tymczasem nie widziała pierścieni wcale, nie widziała nawet lśniącej krzywizny Saturna. Nic tylko upstrzona gwiazdami ciemność i roje cząstek lodu pędzące na nią. Przypominało to nurkowanie w ciemności w szalejącej zamieci.

Gaeta miał dwa, zupełnie ze sobą sprzeczne, zmartwienia, które walczyły ze sobą gdzieś w jego głowie. Czy przelot przez pierścień będzie trwał wystarczająco długo, żeby zebrać odpowiednie próbki dla Nadii? Czy przelot będzie trwał aż tak długo, że tefregado cząsteczki oblepią mnie, jak ostatnio? Prawie mnie wtedy zabiły.

Lodowy pierścień rozpościerał się przed nim jak okiem sięgnąć, niczym olbrzymie pole połyskującego śniegu. Daleko, po prawej stronie, widać było smugi ciemniejszej materii, przypominające sadzę lub pył. Leciał szybko, mimo użycia dopalaczy hamujących. Patrząc na kolorowe wyświetlacze na dole wizjera, dostrzegł, że wszystkie funkcje skafandra działają prawidłowo, z jednym wyjątkiem: gdy próbował poruszyć nogami albo rękami, serwomotory powodowały zapalenie się czerwonej lampki. Zrozumiał, że jest otoczony lodem.

Na skraju wizjera dostrzegł brzeg lodu. Wyraźnie się powiększał.

— Wizjer pokrywa mi się lodem — powiedział do mikrofonu.

— Funkcje podtrzymywania życia działają prawidłowo — odparł natychmiast Wanamaker.

Gaeta pokiwał głową w hełmie.

— Jak dotąd.

— Anteny nadal działają.

— Hej, Jake, próbujesz mnie rozweselić?

— Ja tylko wykonuję moją pracę, chłopie.

— Temperatura w skafandrze spada — zameldował Gaeta.

— Zrozumiałem. Utrzymuje się w dopuszczalnych granicach.

— Jak dotąd.

— Dotrzesz do pierścienia za trzy minuty.

— O ile mi się uda.

Zobaczył, że wizjer jest prawie całkowicie pokryty lodem.

— Trzymaj się, chłopie. Utrzymujemy kurs na punkt przejęcia.

— Dobrze.

— Powinieneś teraz wlatywać w główną część pierścienia.

Błysk światła zaskoczył Gaetę.

— Co to było, u licha?

— Hej, mamy problemy z zasilaniem — zawołała Pancho.

— Działa zasilanie awaryjne… chwileczkę, wróciło zasilanie główne.

— Wszystko w porządku, Manny?

— Coś błysnęło, jakby wszystkie moje wskaźniki jednocześnie się zapaliły.

— A teraz?

— Wszystko wygląda normalnie. Tylko system podtrzymywania życia pracuje na akumulatorach zamiast na głównej magistrali zasilania.

— Co się stało, u licha? — zżymał się Wanamaker.

— Wlatuję w pierścień.

Mrużąc oczy, by dostrzec cokolwiek spod lodu, który teraz pokrywał prawie cały wizjer, Gaeta widział tylko błyszczące, wirujące lodowe cząsteczki. Przypominało to lot w śnieżycy, samotny lot pośród potężnej burzy oślepiającej bieli. Tylko że nie było żadnego wiatru.

Z przerażeniem uświadomił sobie, że wentylatory w skafandrze umilkły.

Wanamaker dostrzegł zielone światełko na panelu.

— System obiegu powietrza — mruknął. Pancho zerknęła.

— Poradzi sobie bez niego.

— Jak długo? — spytał Wanamaker.

— Wystarczająco długo — odparła Pancho, wystukując coś na klawiaturze.

— Wentylatory nie działają — głos Gaety brzmiał spokojnie, ale i Pancho, i Wanamaker wiedzieli, że pojawił się problem.

— Spróbuj je ponownie uruchomić.

— Próbowałem. Nic z tego.

— Trzymaj się — zawołała Pancho — zaraz zmienię punkt przejęcia. Wyłowimy cię za osiem minut… — spojrzała na odczyt na panelu. — Siedem minut, czterdzieści sekund.

— Zbliżycie się za bardzo do pierścienia — sprzeciwił się Gaeta.

— Zamknij się i oszczędzaj powietrze — rzekła Pancho. — Złapiemy cię, zanim zaczniesz rzęzić.

— Co mogło spowodować awarię wentylatorów? — spytał Wanamaker.

Pancho wzruszyła ramionami.

— Prawo Murphy’ego.

— Może ten zanik zasilania?

— Jakim cudem on mógł mieć zanik zasilania dokładnie w tej samej chwili, co my? — spytała Pancho. — Poza tym trwało to ułamek sekundy. Nic się nie stało.

— Nam nic się nie stało — poprawił ją Wanamaker.

W razie problemów sprawdź wszystkie systemy, powiedział sobie Gaeta. System podtrzymywania życia działa na akumulatorze zapasowym, a chingado wentylatory padły. Brak obiegu powietrza oznacza, że zawartość tlenu spada, a gromadzi się dwutlenek węgla.

Zanik zasilania? Wszystko inne działa. Poczuł, jak krople potu gromadzą mu się nad górną wargą. Główny komputer skafandra korzysta z drzewa decyzyjnego, przypomniał sobie. Kiedy zasilanie spada do poziomu krytycznego, zaczyna zamykać poszczególne systemy według ich ważności. Bez wentylatorów przeżyję dziesięć, może dwadzieścia minut. Potem komputer wyłączy czujniki zewnętrzne. Jeśli to rzeczywiście awaria zasilania.

Wizjer miał teraz całkowicie pokryty lodem. A wyświetlacze czujników skafandra — mógł się tego spodziewać — wyłączyły się. Mierda, poskarżył się w duchu Gaeta. Teraz lecę na ślepo.

— Nie uruchamiaj silników odrzutowych — ostrzegła go Pancho. — Namiernik właśnie ci się wyłączył, więc musimy cię znaleźć obliczając tor ruchu.

— Dobrze. Żadnych silników — potwierdził Gaeta, ciesząc się, że system łączności nadal działa. Trzymajcie się z dala od moich anten, maluchy, przekazał w myślach małym stworzonkom. Gremliny, pomyślał. Małe bestie, które pożerają ci maszynerię.

Dostrzegł, że zegar nadal działa. Zielone cyferki na wyświetlaczu LCD mówiły, że powinien być gdzieś w środku pierścienia. Jeszcze najwyżej dwie minuty i będę poza nim. A wtedy Pancho będzie mogła mnie złapać. Jeśli mnie znajdzie.


Holly przecisnęła się przez tłum sympatyków, którzy otoczyli ją po zakończeniu debaty. Prawie w całości kobiet, jeśli nie liczyć Wilmota i tęgawego mężczyzny z nieszczęśliwą miną, stojącego przy pani Yańez; to jej mąż, przypomniała sobie Holly. O wiele większy tłum otaczał Eberly’ego; był tam też doktor Urbain i jego żona. Eberly pławił się w zachwycie, uśmiechał radośnie, ściskał dłonie.

Światła zamrugały na sekundę; wszyscy podnieśli wzrok ku sufitowi, ale zanim ktokolwiek zdołał powiedzieć choć słowo, znów płonęły stabilnym światłem.

Eberly machnął ręką.

— Pracujemy nad tymi zakłóceniami w zasilaniu — oznajmił stanowczym tonem. — Właśnie zmieniłem szefa działu konserwacji i odkryje źródło problemu.

Ludzie dookoła niego kiwali głowami, ale kilku spoglądało niepewnie w stronę sufitu.

— Przepraszam — mówiła Holly, przedzierając się przez tłum. — Muszę zobaczyć się z doktor Wunderly.

W końcu przebiła się i pognała główną nawą audytorium, wybiegła na zewnątrz, po czym ruszyła w stronę biur Wunderly.

Nadia musi się dowiedzieć, jak Eberly nas wyrolował, pomyślała. Pewnie jest w biurze i obserwuje wyprawę Manny’ego przez pierścienie.

Budynek biurowy był ciemny, ale niezamknięty. Holly pobiegła schodami w górę na drugie piętro, gdzie dostrzegła lekką poświatę nad jednym z sięgających ramienia przepierzeń. Oto, pomyślała, królicza nora Nadii.

Wunderly gapiła się na stojący na biurku ekran tak intensywnie, że aż podskoczyła na krześle, gdy Holly wpadła do jej przegródki.

— Nadiu! Oni będą eksploatować pierścienie!

— Manny ma kłopoty — odparła Wunderly. — Pancho musi go wyłowić i to jak najszybciej.


— Masz go na radarze? — spytał w napięciu Wanamaker.

— Przy całym tym szumie, jaki dają pierścienie? Jedyna szansa to oszacować jego pozycję korzystając z efektu Dopplera.

Wanamaker skinął głową i pokazał palcem w centralny wyświetlacz kokpitu. Miał tam wykres trajektorii Gaety i ich własny kurs. Obie linie ładnie się przecinały, tuż poniżej płaszczyzny pierścieni.

— Ten plan to przeszłość — rzekła Pancho, stukając palcem w wyświetlacz. — Musimy go złapać o wiele wcześniej.

— Ale wtedy musimy podlecieć do pierścienia — rzekł Wanamaker.

— Tak. Czeka nas niezła jazda, Jake.


Holly spojrzała na ekran Wunderly.

— Pancho złapie Manny’ego bliżej pierścienia? Czy to nie jest niebezpieczne?

W świetle padającym z ekranu, przypominająca kształtem serce twarz Wunderly miała barwę popiołu.

— Gorzej, Holly. Ona jest teraz na kursie prosto między pierścienie.

— Przecież nie miała wlatywać między pierścienie!

— Ale leci. W przeciwnym razie nie zdoła go złapać wystarczająco szybko. Udusi się w skafandrze.

Po raz pierwszy Holly zrozumiała, że Pancho ryzykuje życiem. Moja siostra może zginąć, pomyślała.

— Możemy z nią porozmawiać?

Wunderly zawahała się, po czym potrząsnęła głową.

— Nie należy jej rozpraszać, Holly. Za jakąś minutę będzie miała pełne ręce roboty.


* * *

Wanamaker spojrzał na ekran radaru.

— Tam! — wskazał rozmazaną kreskę na mieniącym się tle. — To musi być on!

— Hej, Manny — zawołała Pancho do mikrofonu. — Wyleciałeś już z pierścienia?

— Nic nie widzę — rozległ się głos Gaety. — Wizjer mam cały w lodzie, a czujniki zewnętrzne nie działają. Zgodnie z planem powinienem już wylecieć.

Pancho poleciła:

— Jake, podłącz kamerę do radaru i wrzuć maksymalne powiększenie.

Wanamaker skinął głową i postukał w klawisze. Na głównym ekranie pojawił się przestwór białych, lśniących cząstek pierścienia.

— Tam — rzekła Pancho, wskazując mały, podłużny obiekt poruszający się w polu widzenia. — To musi być on.

— Szkoda, że nie mamy lepszego namiaru.

— Widzę go — rzekła Pancho, rzucając okiem na przyrządy.

Nagłe uderzenie ciągu sprawiło, że zakołysali się w pętlach. Obiekt na obrazie z kamery teleskopowej rósł, nabierał kształtu. Teraz dostrzegali już ręce i nogi.

— Pewnie jest cały oblepiony lodem — mruknął Wanamaker.

— Lepiej wskakuj w skafander i idź do ładowni — odparła Pancho.

— Dobra.

Wanamaker zanurkował przez klapę kokpitu i ze schowka na grodzi wyciągnął jeden ze skafandrów wykonanych z nanotkaniny. Zaczął go nakładać, ale dopiero gdy wziął w dłonie hełm — poczuł ukłucie strachu. Skafandry kosmiczne powinny być wielkie, grube i pękate, pomyślał. Ten wyglądał jak płaszcz przeciwdeszczowy. Pancho kiedyś używała takiego na Księżycu. I wszyscy, których było na to stać, przerzucali się na skafandry z nanotkaniny. W przeciwieństwie do kombinezonów starego typu nanoskafandry można było włożyć w kilku sekund i były bezpieczniejsze.

Mimo prób uspokojenia się nadal czuł się niepewnie. Poszybował w kierunku ładowni i zamknął za sobą klapę. Ładownia była metalową skorupą, niewiele większą od paki średniej furgonetki, pustą, jeśli nie liczyć dorównującej wzrostem człowiekowi kriogenicznej lodówki, w której miały się znaleźć pojemniki z próbkami Gaety.

Wanamaker wiedział, że może sterować śluzą ze środka ładowni, ale Manny’emu może być potrzebna pomoc, pomyślał. Pancho jest dobra, ale może nie udać jej się dokładnie zrównać prędkości.

Wyjął więc butlę z tlenem ze stojaka, założył ją na plecy i przypiął ją do kołnierza; przypominało to zamknięcie rzepa. Kaptur nadął się, przybierając kształt bańki, gdy wypełniło go powietrze z butli.

— Gotów do otwarcia śluzy? — z wbudowanego w bańkę głośnika rozległ się głos Pancho.

— Otwieram ją — odparł Wanamaker, opierając dłoń o panel sterowania.

Dobrze, marynarzu, powiedział do siebie, czas zostać bohaterem.

— Co on robi? — spytała Holly, czując, jak drży z niepokoju.


Wunderly postukała w klawiaturę i obraz zmienił się; pokazywał teraz obraz Saturna w czasie rzeczywistym, z przecinającymi go dwoma cienkimi jak włos liniami.

— Czerwona linia to Manny — rzekła, wskazując. — Właśnie wylatuje z pierścienia, jeśli leci zgodnie z planem.

— Dobrze — rzekła Holly.

— Zielona linia to Pancho. Manewruje statkiem, żeby złapać Manny’ego, tu w miejscu przecięcia.

— Ale to praktycznie w pierścieniu! Wunderly skinęła głową.

— Pancho ma teraz taką prędkość, że wleci z powrotem do pierścienia i przeleci na drugą stronę, o ile nie uderzy w coś na tyle dużego, żeby uszkodzić statek.

— A jakie jest prawdopodobieństwo, że…

— Dość duże — oznajmiła ponuro Wunderly. — Lodowe cząstki są przeważnie małe, jak płatki śniegu albo kamyki pokryte lodem. Ale przy tej prędkości nawet kamyk może mieć siłę góry lodowej.


* * *

Stojąc samotnie w kokpicie, Pancho dostrzegła przez bulaj obserwacyjny pędzący w jej stronę pierścień. To będzie niezła jazda, pomyślała, mocniej wsuwając stopy w plastikowe pętle.

Dostrzegła złowieszcze światełko na kokpicie: śluza powietrzna ładowni była otwarta.

— Jake, jesteś na zewnątrz?

— W śluzie — odparł sztywno Wanamaker. — Klapa zewnętrzna jest otwarta.

— Przypiąłeś się?

— Mam dwie liny, swoją i Manny’ego.

— Przygotuj się. Zbliżamy się.

— Nie widzę go.

— Zaraz zobaczysz.

Pancho lekko dotknęła końcem palca steru manewrowego Tylko spokojnie, powiedziała sobie. Żadnych gwałtownych ruchów. Żadnych podrygów.

Unosząc się tuż przy klapie Wanamaker poczuł lekkie szarpnięcie. Przymknął oczy, oślepiony blaskiem pierścień Saturna. Wyglądają, jakby można było ich dotknąć. Cóż, za jakieś parę minut rzeczywiście ich dotkniemy.

— Widzisz go? — spytała Pancho.

— Nie… poczekaj! Jest! — Dostrzegł zarys potężnego skafandra Gaety. — Rzeczywiście, jest cały pokryty lodem.

— Gówno widzę — ogłosił Gaeta, bardziej rozzłoszczony niż wystraszony.

— W porządku, Manny — zawołał Wanamaker. — Widz cię. Wychodzę, żeby cię złapać.

— Poczekaj! — wrzasnęła Pancho. — Podlecę jeszcze trochę bliżej.

Postać Gaety nieco urosła, po czym ustabilizowała się w polu widzenia Wanamakera.

— Dobrze, bliżej już nie mogę — oznajmiła Pancho.

Wanamaker ocenił, że Gaeta jest w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od niego i przesuwa się wolno w polu widzenia. Wiedział, że lina, którą trzyma w dłoni, ma pięćdziesiąt metrów. Nie ma czasu, żeby szukać innej liny ani żeby połączyć ze sobą dwie. Może chybić o włos.

Wziął głęboki oddech i wyskoczył ze śluzy prosto w przestrzeń, zapominając, że między nim a próżnią jest tylko ciemna warstwa nanotkaniny.

Gaeta wyglądał jak starożytna mumia, przesuwając się obok niego, poza jego zasięg. Wanamaker odczepił linę przypiętą do pasa i przywiązał ją do końca liny, którą trzymał w dłoniach. Trzymając się podwójnej liny tak mocno, jakby od tego zależało jego życie, poszybował w kierunku pokrytego lodem Gaety i złapał go za chwytaki manipulatora.

— Nie masz jakichś zaczepów w tym pieprzonym skafandrze? — mruknął Wanamaker, przekładając linę pod ramionami skafandra i zaczepiając ją.

Podwójna lina naprężyła się, ale wytrzymała.

— Pod lodem — mruknął Gaeta i zakaszlał.

Nie puszczając liny, Wanamaker owinął ją jeszcze raz wokół piersi Gaety i ponownie spiął; poczuł kliknięcie, w próżni nie słychać dźwięków. Rozejrzał się dookoła i zobaczył, że unoszą się w pustce, a obok lśni pasiasta tarcza Saturna i pierścienie. Wanamaker przełknął z wysiłkiem i poczuł ucisk w gardle.

— Dobrze — mruknął. — Do roboty. Zaczął ciągnąć ich obu w stronę śluzy.

— Za cholerę nic nie widzę — mruknął Gaeta.

— Wszystko gra, Manny. Trzymam cię. Zaraz będziemy w środku.

Chwilę to jeszcze potrwa, pomyślał.

— Masz go? — zawołała Pancho.

— Mam — odparł Wanamaker posapując z wysiłku. — Wracamy do śluzy.

— To się pośpieszcie. Lecimy z powrotem w stronę pierścienia.

Загрузка...