8 STYCZNIA 2096: POPOŁUDNIE

Holly wyszła wcześniej z biura i skierowała się do budynku administracji, gdzie urzędował profesor Wilmot. Kiedy misja wyruszyła na Saturna, profesor dowodził nią, powołany przez Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów, do czasu dotarcia na orbitę Saturna i pierwszych wyborów.

Po drodze jednak coś się wydarzyło. Eberly i jego klika odsunęła Wilmota od władzy i stworzyła nowy rząd. Pozwolili mieszkańcom głosować nad nową konstytucją, ale wybory były zaledwie czymś w rodzaju konkursu popularności. Holly teraz zdawała sobie z tego sprawę, choć dawno temu pracowała dla Malcolma Eberly’ego z pełnym oddaniem, w przekonaniu, że to bohater, którego warto naśladować. Czas i wydarzenia przyniosły bolesne rozczarowanie. Eberly był jedynie narzędziem w rękach fanatyków — fundamentalistów.

Fanatycy zostali wygnani na Ziemię, ale Eberly został, jako szef wybranego przez społeczność rządu. Holly nie ufała mu. Gromiła samą siebie za to, że była nim aż tak zauroczona, niemal zakochana.

Teraz już wiedziała. Eberly nie kochał nikogo poza samym sobą. Miał władzę nad habitatem i był gotów zrobić wszystko żeby tę władzę i prestiż zachować, żeby ponownie wygrać w wyborach i zyskać dowód, że mieszkańcy habitatu nadal go uwielbiają.

Nie dostrzegał jednak, że w habitacie, w którym mieszka dziesięć tysięcy mężczyzn i kobiet, nie można zabronić ludziom posiadania dzieci. Holly była przekonana, że to niemożliwe. Jedynym powodem, dla którego ludzie tolerowali zakaz posiadania dzieci, była nadzieja, że prędzej czy później zostanie on uchylony.

I co wtedy, zastanawiała się Holly. Dlatego właśnie szukała profesora Wilmota. Był antropologiem, uznanym ekspertem w dziedzinie ludzkich zachowań, ludzkich społeczeństw. Potrzebowała jego rady i chciała skorzystać z jego wiedzy.

Była czwarta po południu, kiedy Holly zastukała do drzwi profesora, dokładnie o umówionej godzinie. Pamiętała, kiedy ostatnio szukała jego pomocy, gdy potwory, które w istocie kierowały nowo wybranym rządem Eberlyego, próbowały obciążyć ją sfabrykowanym zarzutem morderstwa. Wilmot okazał się wtedy nieoceniony. Holly miała nadzieję, że i teraz jej pomoże.

Drzwi odsunęły się i profesor zaprosił ją do środka szerokim gestem.

— Dzień dobry, Holly. Proszę, wejdź.

Był wielki, wysoki i szeroki w ramionach, choć zaczynał być już za szeroki w pasie. Miał opaloną i ogorzałą twarz, a ręce ogromne i spracowane. Posiwiał, a jego grube wąsy także przybrały siwy odcień. Holly pomyślała, że wygląda jak dziecięcy ideał dziadka albo ukochanego wujka.

— Zrobiłem herbatę — rzekł Wilmot, wskazując gestem komplet porcelany ustawiony na niskim stoliku przy sofie — Mam nadzieję, że bułeczki będą ci smakowały; sam je upiekłem. Żaden ze mnie piekarz, ale te chyba nawet mi się udały jak sądzę.

Holly przysiadła na skraju sofy. To wszystko wygląda super — pochwaliła go. Wilmot zajął jedno z wyściełanych krzeseł obok sofy i zaczął sączyć herbatę. Gdy już każde wysączyło swoją porcję z delikatnej filiżanki, rozsiadł się wygodnie i zapytał:

— Czemu zawdzięczam tę wizytę, Holly?

— Potrzebna mi pańska rada, profesorze — rzekła Holly odstawiając filiżankę na spodek z delikatnym brzękiem.

— Otrzymanie rady jest zawsze łatwe.

— Pewnie tak. — Holly nie bardzo wiedziała, jak poruszyć temat, więc zaczęła prosto z mostu: — Chodzi o procedurę ZRP. Będziemy mieli z tego powodu masę kłopotów.

Krzaczaste brwi Wilmota powędrowały w górę; milczał jednak, a Holly opowiadała, co ją trapi.

— Po prostu nie możemy dalej wymuszać stosowania tej zasady. To spowoduje rozdarcie w społeczności.

— Przecież wszyscy podpisali umowę, prawda? Holly potrząsnęła głową.

— To nic nie znaczy. Podpisali, bo im powiedziano, że zasada ZRP zostanie uchylona, kiedy dotrzemy na Saturna. Eberly mówi, że na to jeszcze za wcześnie; mówi, że nie możemy pozwolić ludziom na dzieci, bo doprowadzi to do eksplozji populacyjnej, która zniszczy habitat.

Wilmot pogładził z namysłem podbródek.

— Może mieć rację — mruknął. — Niekontrolowany przyrost ludności może zniweczyć nasze zasoby.

— Wiem, ale jak to kontrolować? Kobiety zaczną rodzić dzieci i nikt i nic ich nie powstrzyma.

— Zasadę ZRP należy utrzymać w mocy, Holly. Jeśli powiemy ludziom, że mogą zignorować jedną zasadę, zaczną ignorować wszystkie.

— Czy rzeczywiście tak będzie? Pan tyle wie o tym, jak działają ludzkie społeczeństwa. Czy rzeczywiście zapanuje chaos, jeśli kobiety zaczną rodzić dzieci?

Wilmot nie odpowiedział od razu. Sięgnął po filiżankę i pociągnął solidny łyk.

— Holly, żeby utrzymać równowagę ekologiczną w tym habitacie, liczba narodzin musi być równa liczbie zgonów A z powodu nowoczesnych technik medycznych i terapii odmładzających…

— Wiem. Ludzie żyją wiecznie. Mniej więcej.

— Ile zgonów nastąpiło od chwili, kiedy opuściliśmy Ziemię?

— Dwa. Jedno morderstwo i jedna egzekucja.

— Widzisz? Moglibyśmy zezwolić na dwójkę dzieci. Nie więcej.

Holly znów potrząsnęła głową, tym razem bardziej energicznie.

— To nie będzie działać, profesorze. Musimy wymyślić jakiś inny sposób.

— Ale do chwili, gdy się to stanie, obawiam się, że będziemy musieli przestrzegać starych zasad tego habitatu, także ZRP.

— Przecież mamy dość miejsca, mogłoby się tu zmieścić trzy albo cztery razy tyle ludzi! Jak rany, w habitacie zmieściłby się nawet milion ludzi!

— Żyjących w ścisku i w biedzie — odparł z powagą Wilmot.

— A jaki piękny mielibyśmy wskaźnik przestępczości przy takiej gęstości populacji!

— Pewnie tak — zgodziła się Holly niechętnie, po czym uniosła podbródek: — Ale nie rozumiem, jak można wymusić na kobietach, żeby nie chciały mieć dzieci.

— Trzeba je przekonać, że to konieczność — rzekł Wilmot.

— Trzeba opracować wzór planowego przyrostu populacji i przekonać do niego mieszkańców habitatu.

— Żeby tylko się dało — odparła ponuro Holly. — Problem w tym, że Eberly najwyraźniej ignoruje problem, zamiata go pod dywan. Dopóki będzie kandydował powtórnie do objęcia urzędu, nie wyciągnie żadnego problemu, który mógłby sprawić, że dostanie mniej głosów.

— Przecież powiedziałaś, że nie może go zignorować.

— Na dłuższą metę nie. Ale dopóki trwa kampania wyborcza, nie będzie o tym wspominał. Tego jestem pewna.

— W takim razie jego oponent musi przedstawić problem wyborcom.

— On nie ma oponenta — rzekła Holly. — Nikt inny nie kandyduje.

— Na razie. Ostateczny termin rejestracji kandydatów mija za tydzień. Piętnastego, prawda?

— Piętnasty wypada w niedzielę — rzekła Holly. — Więc rejestracja kandydatów odbędzie się szesnastego.

— Ach, tak.

— Ale kto może z nim konkurować? Nikt. Będziemy musieli wybrać kogoś w drodze losowania.

Wilmot potarł wąsy palcem i rzekł:

— Sądzę, że w tej społeczności z pewnością jest ktoś na tyle silny, by wziąć udział w tym wyścigu, jeśli nawet jedynym powodem byłoby zmuszenie Eberlyego do zajęcia się problemem.

— Zna pan kogoś, kto mógłby to zrobić? — spytała z zainteresowaniem Holly. — Może pan?

— Och, na Boga, nie.

— Więc kto?

— Ty, moja panno. Ty powinnaś konkurować z Malcolmem Eberlym.

Загрузка...