Kiedy trzeba było pracować poza habitatem, Timoshenko domagał się pasów i uprzęży. W plecaku miał odrzutowy zestaw silników manewrowych, ale do paska swojego skafandra przypiął także długą linę. Uważał, że nie ma sensu ryzykować. Bycie wyrzuconym z wirującej puszki piwa było już wystarczająco nieprzyjemne; odfrunięcie w nieskończoną przestrzeń nie było zaś losem, który sobie wymarzył.
Timoshenko prowadził zespół techników konserwacji na inspekcję systemu luster słonecznych. Silniki elektryczne przestawiały lustra automatycznie, w miarę jak habitat obracał się dookoła Saturna. W ten sposób zawsze były wycelowane dokładnie w Słońce. O odpowiedniej godzinie, gdy w habitacie miała zapaść noc, serwomotory zamykały pierścień luster, składając je wzdłuż kadłuba habitatu, jak płatki kwiatu.
Cała praca luster była sterowana komputerowo, ze wspomaganiem systemów czujników, które reagowały na światło, i bardzo precyzyjnego zegara ze sterowaniem atomowym. A mimo to lustra nieustannie się przesuwały. Niewiele. Nie tyle, żeby powodowało to rzeczywiste problemy. Przemieszczały się na tyle, że komputer wysyłał sygnały ostrzegawcze. I na tyle, żeby doprowadzać mnie do szału, pomyślał Timoshenko.
Cały zespół techników konserwacji unosił się między lustrami, oczywiście w rzucanym przez nie cieniu. Nawet pod osłoną opancerzonego skafandra nie dało się długo wytrzymać w wiązce promieni słonecznych wycelowanej w okna habitatu. Poza tym serwomotory, silniki i cały sprzęt elektroniczny znajdowały się za lustrami.
Wszyscy mieli na sobie pękate, staroświeckie skafandry. Cardenas zaproponowała Timoshence komplet skafandrów z nanowłókien, ale ten spojrzał tylko na delikatny materiał i potrząsnął głową.
— Czy to rzeczywiście ochroni człowieka na zewnątrz? — spytał z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odparła Cardenas. — Równie dobrze jak cermetowy.
Pocierając między palcami monomolekularną tkaninę, Timoshenko prychnął:
— Może za parę lat, jak nabiorę trochę doświadczenia. A na razie wolę te stare, przynajmniej wiem, że działają.
Teraz, obserwując pracę zespołu techników konserwacji przy lustrach słonecznych, Timoshenko powtarzał sobie w duchu: życie całego habitatu zależy od tych luster. Każda roślina, każda farma, każdy człowiek, mogą w tej puszce egzystować, bo lustra kierują światło słoneczne prosto do niej. I teraz te cholerstwa odmawiają współpracy.
Timoshenko zdecydował się na drastyczny krok. Dzisiejsze zadanie miało polegać na wymianie wszystkich serwomotorów i wszystkich silników na identyczne elementy zamienne. Części zostały sześciokrotnie przetestowane w warsztatach działu konserwacji. Były bez zarzutu, działały na 99,9999%, jeśli chodzi o parametry projektowe. Oryginały miały zostać poddane podobnym testom.
Odkryjemy, na czym polega problem, powtarzał sobie Timoshenko, obserwując odziany w skafandry zespół męczący się przy wymianie dziesiątków urządzeń. Znajdziemy go i usuniemy.
Coś jednak podpowiadało mu, że zachowuje się głupio. Niedokładności w dopasowaniu luster były bardzo niewielkie i stanowiły raczej uciążliwość niż rzeczywisty problem. Były jak mała chmurka dryfująca po niebie, powodująca chwilowy spadek jasności słońca. Można było łatwo im zaradzić dokonując ręcznych korekt, dzięki którym lustra wracały na właściwe miejsca.
Mała chmurka może jednak zwiastować potężną burzę, tak rozumował Timoshenko. Lepiej znaleźć usterkę i usunąć ją, póki jest mała, niż czekać, aż wydarzy się prawdziwa katastrofa.
Wiedział, że jego ludzie nienawidzą pracy na zewnątrz. Widział niechęć na ich twarzach, gdy z obrzydzeniem wbijali się w skafandry, i słyszał sarkastyczne narzekania w głośnikach, byli tak wściekli, że muszą pracować na zewnątrz, iż groziło to prawie buntem. Niedobrze, pomyślał Timoshenko. To trzeba zrobić.
Dlaczego, pytał jakiś głos w jego głowie, bo ty tak powiedziałeś? Myślisz, że jesteś teraz jakimś władcą? Carem? Uderzyła go ta myśl. Robię to dla dobra habitatu, odparł w duchu. Dla dobra nas wszystkich.
To samo mówił Stalin, kiedy mordował kułaków, szydził dalej głos.
Timoshenko wisiał w mrocznej pustce za potężnymi panelami luster słonecznych, walcząc ze swoimi wewnętrznymi demonami, a jego ludzie kończyli przydzielone im zadania. Kiedy każdy z serwomotorów i każdy z silników został wymieniony, a nowe części przetestowano, wykazując, że działają poprawnie, stary sprzęt został zaniesiony do śluzy, a jego ludzie bezpiecznie wrócili do wnętrza habitatu, dopiero wtedy podciągnął się na długiej linie i sam wszedł do śluzy.
Żaden ze mnie Stalin, powtarzał sobie, żaden car. Jeśli trzeba wykonać jakąś pracę, pomagam ją wykonać. Jeśli pojawia się jakieś niebezpieczeństwo, stawiam mu czoło razem z moimi ludźmi. Ktoś musi wydawać polecenia, ktoś musi ponosić odpowiedzialność. To konieczne. Nieuniknione. Nie prosiłem o tę pracę. Zmuszono mnie do jej przyjęcia.
Nadal spierał się sam ze sobą, gdy zdjął rękawiczki skafandra i zaczął rozpinać hełm.
— Może pomogę? — zaproponowała jedna z kobiet z jego zespołu. Wróciła z pierwszą grupą i już zdjęła skafander.
— Dzięki — odparł Timoshenko. Gdy pomagała mu wyplątać się ze skafandra, myślał o tym, że należy poddać testom każdy element sprzętu, jaki zabrali do środka. To zajmie dużo czasu i będzie wymagać naprawdę żmudnej pracy. Ale przynajmniej można to wygodnie i bezpiecznie zrobić w środku.
Nadia Wunderly także wybrała się na kosmiczny spacer poza habitat. Pod nadzorem Gaety, Pancho, Wanamaker i Tavalera wtłoczyli ją do potężnego skafandra. Potem pojechali elektrycznym wózkiem przez labirynt rur i maszyn poniżej mieszkalnego poziomu habitatu, do wielkiej śluzy powietrznej przy przegrodzie. Wunderly stała na podwoziu wózka, jak wielki robot wieziony na gilotynę.
Woleli jechać pod ziemią, żeby uniknąć pytających spojrzeń mieszkańców habitatu, pytań, o których szybko by doniesiono Eberlyemu.
— Nie chcemy mu dawać pretekstu do działania przeciwko nam — rzekła Pancho, wspinając się do kabiny wózka. W cztery osoby było im trochę ciasno, ale Pancho pomyślała, że Wunderly jest jeszcze mniej wygodnie w czymś, co przypomina olbrzymią stalową piżamę.
— Naprawdę sądzisz, że uda się to utrzymać w tajemnicy przed Eberlym? — mruknął Tavalera. Pancho nie była w stanie stwierdzić, czy zbolały wyraz jego twarzy był spowodowany zatroskaniem, czy niewygodą w ciasnej kabinie.
Nie odrywając oczu od trasy, Gaeta odparł:
— Hej, chłopcze, Nadia nie powiedziała o tym nawet Urbainowi.
— Tajna operacja — prychnął Wanamaker.
— Tak powinno być — mruknęła Pancho. Wyraz twarzy Tavalery nieco się zmienił.
— Jeśli nikt nie wie, co robimy, skąd będziemy mieli kody dostępu do śluzy? To znaczy, wydział bezpieczeństwa…
— Mam kumpla w wydziale bezpieczeństwa — odparł Gaeta z uśmieszkiem. — Postawiłem mu parę piw.
Pancho skinęła głową.
— Miejmy nadzieje, że nie rozpapla.
Dotarli do przegrody i ruszyli w stronę śluzy, Wunderly kroczyła w potężnym skafandrze, a cała reszta obskakiwała ją jak czwórka szczeniaków wyprowadzona na spacer przez wędrujący posąg.
Gaeta wystukał kod dostępu na panelu sterowania klapy. Pancho nie zdawała sobie sprawy z tego, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuściła go z ulgą: wewnętrzna klapa stanęła otworem i nie uruchomił się żaden alarm.
Wunderly oblizała ostrożnie usta stojąc w śluzie. Gaeta jęczał coś w słuchawkach o zachowaniu ostrożności, przypięciu obu lin i czekaniu na jego rozkaz do wyjścia na zewnątrz. Serce biło jej tak mocno, że zagłuszało jego słowa. Chodzenie w skafandrze przypomina jakiś skrajny przypadek reumatyzmu. Każdy krok to ciężka praca; poruszenie jedną nogą, a potem drugą, wymagało świadomego wysiłku, mimo serwomotorów, które jęczały i zgrzytały w odpowiedzi na ruchy mięśni.
Spojrzała przez wizjer hełmu na swój mały zespół. Pancho była cała sztywna ze zmartwienia. Wanamaker też był zatroskany. Tavalera, jak to Tavalera, był ponury i wystraszony. Gaeta zaś nieco rozzłoszczony, jakby był przekonany, że jej się nie powiedzie.
Daj spokój, Manny, pomyślała. Przejdę przez to tak samo, jak w symulatorze. Żadnych pomyłek, żadnych wpadek. Będziesz musiał przyznać, że umiem posługiwać się skafandrem tak, żebyś nie musiał co chwilę sikać ze strachu.
Wewnętrzna klapa powoli zamknęła się, pozbawiając ją widoku przyjaciół. Wunderly była sama w wielkim pomieszczeniu o metalowych ścianach, a serce waliło jej jak młotem. Ciekawe, co wykazują czujniki medyczne? Przerwą test automatycznie, jeśli gdziekolwiek wskaźnik wejdzie na czerwone pole.
— Stoisz przodem do klapy zewnętrznej? — dopytywał się Gaeta.
— Tak, oczywiście — odparła z rozdrażnieniem, obracając się z wysiłkiem, by wykonać jego polecenie.
— Rozpoczynam cykl śluzy — oznajmił Gaeta, a jego głos brzmiał obojętnie, gdy wpadł w żargon kontrolerów misji.
— Cykl śluzy, zrozumiałam — odparła Wunderly. Wunderly przypięła obie liny do zaczepów z boków klapy zewnętrznej. Czuła lekkie wibracje pomp śluzy przez grubą warstwę izolacyjną butów i obserwowała światełka na panelu obok zewnętrznej klapy: powoli zmieniały kolor z zielonego na pomarańczowy, a wreszcie na czerwony.
Zewnętrzna klapa stanęła otworem i milion połyskliwych gwiazd spojrzały na nią na tle czerni, bez jednego mrugnięcia. Wunderly oblizała usta i przełknęła z trudem, zanim oznajmiła:
— Gotowa do wyjścia na zewnątrz.
— Liny zaczepione?
Skinęła głową w hełmie, po czym rzekła:
— Obie liny zaczepione.
— Możesz wychodzić — rzekł Gaeta. Pomyślała, że w jego głosie słychać napięcie.
Łapiąc się brzegu klapy, Wunderly powiedziała sobie: tylko tego nie schrzań, mała. Jeśli popełnisz choć jeden błąd, nigdy nie pozwoli ci już użyć skafandra.
— Wychodzę — oznajmiła.
Na zewnątrz była pustka. Przypominało to skok z wysokiej trampoliny albo wyskakiwanie z samolotu. Nigdy nie robiła ani jednego, ani drugiego, ale przyszła jej do głowy taka myśl, gdy wysunęła jedną z obutych stóp w próżnię, a drugą odepchnęła się na brzegu klapy. Poszybowała do przodu, lekko się obracając. Gwiazdy były tak blisko siebie, że nie zdołała odnaleźć ani jednego znanego gwiazdozbioru.
— Wszystko w porządku? — spytał Gaeta z troską w głosie.
— W porządku.
— Masz tętno powyżej setki — to głos Pancho.
— Wszystko w porządku — powtórzyła Wunderly.
I wtedy w polu widzenia pojawił się Saturn, opasany przez środek tymi cudownie błyszczącymi pierścieniami. Wunderly zaparło dech z zachwytu. Mój Boże, pomyślała. Są prawie na wyciągnięcie ręki!
— Nadal wszystko w porządku? — spytał Gaeta.
Te pierścienie! Stąd widziała je wyraźnie, choć były ponad sto tysięcy kilometrów od niej. Wunderly patrzyła jak porażona. Widziała węższe pasma ciemniejszych drobin, które przeplatały się z jaśniejącymi kawałkami lodu: pokryty sadzą pył z księżyców.
— Nadal wszystko w porządku? — powtórzył Gaeta z niepokojem w głosie.
— Są takie cudowne! — jęknęła. — Takie piękne. Patrzcie tylko, jak się przeplatają. Są niesamowite!
— Nie trać dystansu — warknął Gaeta. — Nie wyszłaś tam na wycieczkę.
— Dobrze — odparła, potrząsając głową wewnątrz hełmu. — Po prostu są takie… fascynujące.
Na kilka sekund zapadła cisza, po czym Gaeta powiedział, nieco mniej poważnym tonem:
— Niedługo znajdziesz się o wiele bliżej, tnuchacha.