5 STYCZNIA 2096: POPOŁUDNIE

Urbain siedział z nieszczęśliwą miną i patrzył na trzech szefów działów, którzy zasiedli po drugiej stronie niewielkiej sali konferencyjnej. Jednym z nich była młoda kobieta, pozostałymi dwoma — jacyś mężczyźni. Z zebranych znał tylko Eberly’ego. Obaj mężczyźni mieli złocistą cerę, prawie żółtą, choć było oczywiste, że żaden z nich nie jest Azjatą. Skóra kobiety była brązowa jak przypieczony chleb.

Zebranie tych wszystkich ludzi w malutkiej salce konferencyjnej trwało aż trzy frustrujące dni. Mimo próśb i nalegań Urbaina, Eberly odkładał to spotkanie, zdaniem Urbaina, zupełnie bez powodu.

— Przykro mi, że zorganizowanie tego zebrania trwało tak długo — zaczął Eberly, otwierając spotkanie. — Zebranie w jednym miejscu tylu tak bardzo zajętych osób nie jest łatwe,zapewniam państwa.

— Tak właśnie sądziłem — odparł sztywno Urbain. Zwracając się do szefów działów, Urbain wyjaśnił:

— Doktor Urbain potrzebuje materiałów i ludzi do budowy nowych platform satelitarnych. Dwunastu, o ile dobrze pamiętam?

— Dwunastu — potwierdził Urbain. — Co najmniej. To dość pilne.

— Ilu techników będzie pan potrzebował? — spytała dyrektor zasobów ludzkich. Przedstawiła się jako Holly Lane.

Urbain wziął do ręki palmtopa i wyświetlił na pustej ścianie sali konferencyjnej listę swoich wymagań. Szefowie departamentów zaczęli się jej przyglądać. Eberly musiał obrócić swój fotel, żeby cokolwiek dostrzec. Dobrze, pomyślał Urbain. Powinien się trochę poruszać.

Szef działu logistyki potrząsnął ze smutkiem głową.

— To straszna ilość sprzętu elektronicznego. Dość poważnie nadszarpnie nam zapasy.

— Tak, ale…

— A ja nie mogę oderwać ludzi od bieżących zadań — rzekł szef produkcji. — Czy ma pan pojęcie, jak bardzo jesteśmy zajęci? Mam zamówienia na następne pół roku. Już sama odbudowa tego przeklętego systemu przemieszczania paneli słonecznych zabiera mi połowę zasobów.

I tak rozmawiali przez kolejne czterdzieści pięć minut, szefowie działów narzekając, że zaspokojenie potrzeb Urbaina byłoby niemożliwe przez co najmniej kilka miesięcy; Urbain siedział, niecierpliwiąc się coraz bardziej i robiąc wszystko, żeby nie wybuchnąć, bo wiedział, że pomoc tych bufonów jest mu potrzebna, a jeśli powie, co naprawdę o nich myśli, nigdy nie otrzyma od nich pomocy, której tak rozpaczliwie potrzebował.

Tylko szefowa działu zasobów ludzkich, ta młoda Lane, robiła wrażenie, że rzeczywiście chce mu pomóc.

— Moglibyśmy tymczasowo przesunąć do innych zajęć paru techników — podsunęła — i może płacić za nadgodziny osobom, które chciałyby pracować przy montażu po wypełnieniu swoich zwykłych obowiązków.

Urbain wiedział jednak, że bez materiałów i sprzętu elektronicznego technicy nie będą mieli co montować.

— Muszę podkreślić — rzekł, starając się, by jego głos nie drżał usiłując mówić spokojnie — że temu zadaniu powinno się nadać najwyższy możliwy priorytet. Sukces tej społeczności zależy od niego, to podstawowy sens jej istnienia.

Chrząkali i wiercili się w fotelach. Podawali różne wykręty Machali rękami. Dopiero po godzinie Urbain uświadomił sobie, że szefowie działów przeważnie nie patrzą na niego, tylko na Eberly’ego.

To on pociąga za sznurki, zrozumiał wreszcie Urbain. Oni ociągają się i unikają podjęcia decyzji, dopóki on im nie powie, czego od nich oczekuje.

Zerwał się równe nogi.

— Ta dyskusja nie ma dalszego sensu. Jeśli państwo mi nie pomogą, będę musiał poradzić sobie bez was.

— Proszę poczekać — Eberly odsunął fotel od stołu konferencyjnego, ale nie podniósł się.

— Dość już czekałem — warknął Urbain. — Wystrzelę na orbitę wokół Tytana już istniejące satelity. Wtedy nie zostanie nam żadna rezerwa, nie będziemy mieli w magazynie żadnych platform satelitarnych. Jeśli pojawi się potrzeba użycia dalszych satelitów, zrozumiecie, jak głupia jest wasza decyzja.

I wypadł z sali konferencyjnej.

— Ależ on emocjonalnie do tego podchodzi, prawda? — zauważył Eberly ze smutnym uśmiechem.

Dwóch mężczyzn wstało i po wymienieniu paru słów z Eberlym ruszyło do swoich zajęć. Holly także wstała, ale zatrzymała się przy drzwiach.

— Naprawdę jesteś w stanie stworzyć jakiś zespół dla Urbaina? — spytał Eberly.

— Jasne. Żaden problem. A Di Georgio i Williams mogą udostępnić materiały i sprzęt, jeśli będzie taka potrzeba.

— Sądzisz, że powinienem im polecić, żeby współpracowali z Urbainem?

Spojrzała mu prosto w oczy.

— Sądzę, że prędzej czy później wydasz im takie polecenie. Po prostu chcesz upokorzyć Urbaina, pokazać mu, kto tu rządzi.

Eberly udał zaskoczenie.

— Holly, ależ co ty, naprawdę tak sądzisz? Holly potrząsnęła głową.

— To bez znaczenia. Ale wydaje mi się, że nie powinieneś toczyć takich gierek z Urbainem. Na Ziemi ma trochę przyjaciół, w MKU, wiesz.

Eberly obrzucił ją długim spojrzeniem.

— Może masz rację — mruknął.

Stojąc przed nim i patrząc mu prosto w oczy bez jednego mrugnięcia, Holly rzekła:

— Malcolmie, jest jeszcze coś, o czym powinniśmy porozmawiać.

— Coś jeszcze?

— Procedura ZRP.

Eberly milczał. Wstał powoli z rogu stołu, na którym przysiadł i opadł na najbliższy obrotowy fotel.

— Usiądź, Holly — rzekł, wskazując fotel obok siebie. — Powiedz, co cię trapi.

Gdy siadał, nieomal dostrzegła trybiki obracające się w jego głowie. Zawsze próbuje wykombinować, jak wyciągnąć jakieś korzyści z każdej sytuacji, pomyślała. I pewnie dlatego właśnie on tu rządzi.

— O co chodzi z ZRP?

Holly wzięła głęboki oddech i próbowała zebrać myśli.

— Pamiętasz państwa Mishima? Tę parę, która zamroziła płód zaraz po starcie z Ziemi? Chcą zgody na narodziny dziecka.

— Lepiej będzie takiej zgody im nie udzielać. A przynajmniej jeszcze nie teraz.

— Nie możemy odsuwać tego problemu w nieskończoność. To jest naturalne jak oddychanie.

— Chcesz mieć dziecko, Holly? Uśmiechnęła się. Nie próbuj mnie wytrącić z równowagi, sugerując, że to, osobisty problem. Prędzej czy później zacznie się fala wniosków i spadnie ona na ciebie, Malcolm. Procedura ZRP może cię pogrążyć. Zaplótł palce i zaczął postukiwać jednym kciukiem przez drugi, tuż przy twarzy.

— Będę musiał o tym pomyśleć.

— I to szybko — rzekła. — Tego dżina nie da się trzymać w butelce na zawsze.

— Zobaczymy. Holly zaśmiała się.

— Tak właśnie ojciec mówi dzieciom, kiedy nie chce stawić czoła konsekwencjom odmowy.

— Rozumiem, co do mnie mówisz, Holly — rzekł Eberly, próbując brzmieć szczerze. — Doceniam, że zwróciłaś mi na to uwagę.

Holly wiedziała, że naprawdę oznacza to: nie chcę teraz o tym myśleć. Nie teraz. Może nigdy, jeśli uda mi się odsuwać to w nieskończoność.

Wstając, Holly uświadomiła sobie, że jeśli Eberly się tym nie zajmie, to ten obowiązek spadnie na nią.

Загрузка...