21 MARCA 2096: PÓŁNOC

Urbain nie pamiętał już, ile razy przemierzył dystans między własnym biurem a centrum kontroli misji w ciągu tej jednej tylko nocy. Biolodzy opanowali owalny stół konferencyjny w jego gabinecie i nadal przerzucali się teoriami na temat tego, co mogło zacierać ślady Alfy i jakie obserwacje należy poczynić, by rozstrzygnąć, która teoria jest prawdziwa. Jeżeli w ogóle to możliwe. Inżynierowie w centrum kontroli misji żmudnie śledzili znikające ślady i szukali nowych.

Gdy Urbain ponownie wkroczył do słabo oświetlonego centrum kontroli misji, sześciu inżynierów przy ekspresie do kawy kłóciło się z zapałem:

— Obejrzeliśmy całą pieprzoną powierzchnię Tytana i ani śladu sondy. Ta przeklęta kupa złomu musiała utonąć w jakimś morzu.

— Albo w mniejszym jeziorku. Tam prowadzą ślady.

— Ale widnieją też z drugiej strony.

— A potrafisz stwierdzić po śladach, z której strony wjechała, a z której wyjechała?

— Śladów jest za dużo, żeby wszystkie prowadziły tylko w jedną stronę. Poza tym…

— Poza tym to bzdura! Mamy obraz o rozdzielczości pięciu metrów. I stereoskopię. Obejrzeliśmy całą powierzchnię pieprzonego Tytana. I nic! Nic poza śladami i zatartymi śladami.

Urbain po raz pierwszy uświadomił sobie, że zespół jego inżynierów musi odczuwać dokładnie taką samą frustrację i złość jak on sam. Są bliscy załamania, pomyślał. Muszę coś zrobić, żeby podtrzymać ich na duchu. Ale co?

— To wielki księżyc — odezwała się jedna z kobiet. — Bestię mogliśmy przegapić mimo trójwymiarowego obrazu. Musimy polować dalej.

— Aż będziemy się potykać o własne, siwe brody, nie?

— Co jeszcze możemy zrobić?

— Wrócić do domu. Przyznać się, że zgubiliśmy to cholerstwo i wracać na Ziemię. Nie jesteśmy wygnańcami, tylko ochotnikami. Możemy wrócić, kiedy tylko zechcemy.

— O ile znajdzie się statek gotowy nas zabrać.

— Chcesz powiedzieć, jeśli znajdzie się ktoś, kto zapłaci za nasz bilet powrotny.

— MKU musi nas zabrać! Nie podpisywaliśmy kontaktu na siedzenie nie wiadomo jak długo nie wiadomo gdzie!

Urbain odchrząknął głośno i spojrzeli na niego.

— Jakieś postępy? — spytał krótko.

Nikt nie zadał sobie trudu udzielenia mu odpowiedzi. Wszyscy z ponurymi minami odpłynęli do swoich stanowisk. Wyglądali, jak niezadowoleni uczniowie, którzy woleliby być wszędzie indziej, byle nie w szkole.

— Wiem, że to frustrujące — rzekł na tyle głośno, żeby wszyscy w centrum kontroli misji go usłyszeli. Zanim ktoś zdołał odpowiedzieć, dodał: — Ale musimy kontynuować poszukiwania Alfy. Biolodzy już dokonali ważnego odkrycia.

— Już — mruknął ktoś kwaśno.

Alfa jest na Tytanie, i potrzebuje naszej pomocy. Musimy…

Jeden z mężczyzn przy konsolach zawołał głośno:

— Mam coś! Wygląda jak świeże koleiny.

Urbain podbiegł do jego konsoli i zajrzał inżynierowi przez ramię na środkowy ekran. W gąbczastym gruncie widać było wyraźny, głęboki odcisk gąsienic.

— Sprawdź, dokąd prowadzą! — krzyknął. — Natychmiast!

Krajobraz zmienił się. Ślady ciągnęły się dalej, wyraźne i proste. Nagle ekran zgasł.

— Co się stało? — dopytywał się Urbain.

Nie odrywając się od ekranu inżynier wyjaśnił:

— Dotarliśmy do końca zasięgu tego satelity. Przełączę na innego…

— Szybko! — syknął Urbain, tracąc oddech. — Vite, vite! Inni inżynierowie zebrali się wokół nich. Urbain czuł ciepło ich ciał, zapach ich wód kolońskich, płynów po goleni i potu. Ale nie odrywał oczu od ekranu.

Ekran zapalił się znów i Urbain poczuł falę podniecenia Widok był o wiele szerszy niż przed chwilą.

— Zaraz wyostrzymy — mruknął inżynier. — Wiecie, że to obraz w czasie rzeczywistym.

— Tak, tak — warknął niecierpliwie Urbain. — Wyostrz nam koleiny.

— Właśnie to robię — odparł z niechęcią inżynier.

— Włącz automatyczną ostrość — zaproponował ktoś sto jacy za Urbainem.

— A myślisz, że co ja niby robię, do cholery? — odburknął inżynier.

Na ekranie pojawiły się podwójne koleiny. Urbain usłyszał westchnienie pozostałych zgromadzonych.

— Prześledź, dokąd prowadzą! — naciskał.

Krajobraz znów się zmienił. Ślady rozmyły się, po czym znów pojawiły się, ostre. Urbain poczuł, że serce bije mu mocno, uderzając o żebra. W ustach miał sucho.

— Jest — oznajmił inżynier.

Urbain wpatrzył się w ekran. Sonda Tytan Alfa tkwiła na lodzie, nie ruszała się, ale najwyraźniej nic jej się nie stało. I wtedy obraz na ekranie rozmazał się.

Urbain uświadomił sobie, że ma łzy w oczach.


Gdy Ramanujan zdał Eberly’emu relację z popołudniowego wiecu Holly, pierwszą reakcją Eberlyego było:

— Inicjatywa zmierzająca do złożenia petycji? Wiesz, ile będzie musiała zdobyć podpisów?

— Sześć tysięcy siedemset — odparł Ramanujan.

— Dokładnie to sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt siedem.

Ramanujan pochylił podbródek w uznaniu doskonałej znajomości tematu swojego szefa. Był wyższy niż większość Hindusów znanych Eberly’emu, ale straszliwie chudy: twarz Ramanujana wyglądała jak czaszka z naciągniętą na nią wychudzoną ciemną skórą.

— Nigdy nie zdobędzie tylu podpisów — rzekł Eberly, lekceważąc problem, i odprawił swego asystenta machnięciem ręki.

Kiedy jednak popołudnie stało się wieczorem, Eberly zaczął się coraz bardziej martwić. Zjadł kolację samotnie w swoim mieszkaniu roztrząsając różne możliwości. Po kolacji oglądał dyskusję z udziałem Holly.

Nie zdobędzie tylu podpisów, pomyślał Eberly, to niemożliwe. Jeśli nawet wszystkie kobiety w habitacie podpiszą petycję, będzie musiała jeszcze znaleźć dwa tysiące mężczyzn.

Niemożliwe.

A mimo to…

Eberly opadł na swój ulubiony szezlong i przez kilka godzin dumał nad problemem. Minęła północ, a on nadal nie spał, rozważając różne warianty sytuacji.

Potrzebna mi kobieta, która będzie stanowić dla niej opozycję, pomyślał. Kobieta, która nie tylko odmówi podpisania tej petycji, ale będzie prowadzić aktywną kampanię przeciwko niej. Nie musi otwarcie popierać mojej kandydatury. W istocie lepiej nawet będzie, jeśli jej nie poprze: nie może mieć żadnych widocznych związków ze mną. Powinna sprzeciwiać się petycji, bo to zły pomysł.

Kobieta, która sprzeciwiałaby się zniesieniu zasady ZRP. Kto to może być? Kto byłby w stanie sprzeciwić się wszystkim innym kobietom w habitacie?

Odpowiedź objawiła mu się z siłą uderzenia kościelnego dzwonu w cichy letni wieczór: Jean-Marie Urbain. Ona i jej nieudolna próba uwiedzenia mnie, żeby skłonić mnie do wydania zgody na wystrzelenie satelitów jej męża! Jeśli tylko uwierzy, że dopuszczenie do wzrostu populacji zagrozi pracy naukowej małżonka, przeciwstawi się petycji Holly. Nie tylko odmówi jej podpisania, ale zacznie aktywną kampanię.

Dobrze, powiedział sobie. Muszę się z nią spotkać i objaśnić jej sytuację. W taki sposób, żeby zrozumiała: rozwój populacji habitatu sprawi, że będziemy mieli mniej zasobów i nie będziemy w stanie już wspierać badań naukowych, jakie prowadzi jej mąż. Złapie haczyk. Jeśli nie, przypomnę jej o naszej małej schadzce, parę tygodni temu. Jeśli będę musiał, zmuszę ją szantażem do współpracy.

Ale do tego nie dojdzie. Zrobi to dla męża.

— Dobrze — powtórzył głośno.

Nagle przyszła mu do głowy kolejna olśniewająca myśl: nowy plan kampanii, strategia, która nie może zawieść. Bez względu na to, co zrobi Holly, bez względu na to, co wymyśli, tego nie przebije. Jak w starych sztukach walki, wykorzystam jej mocne strony, żeby ją pokonać. To wspaniałe! Zwabię ją w pułapkę, a podczas naszych debat sama w nią wpadnie.

Nie ma sposobu, żeby udało jej się mnie wymanewrować, powiedział sobie Eberly. Zniszczę Holly w oczach wszystkich, którzy ją popierają!

Doskonale.


Tej nocy nikt nie spał. Naukowcy i inżynierowie Urbaina tkwili na stanowiskach, w spoconym i zmiętym odzieniu, z podkrążonymi oczami, ale nikt z nich nie był zmęczony ani zły. Spędzili całą noc sprawdzając wszystkie częstotliwości, komunikaty i polecenia, jakie przychodziły im do głowy, ale Tytan Alfa nadal milczał obojętnie, tkwiąc na skraju węglowodorowego morza zajmującego ponad jedną trzecią powierzchni Tytana.

— Co za uparta bestyjka — mruczał Habib, drapiąc się po nieogolonym podbródku.

Przysunął sobie fotel do stanowiska Urbaina; razem wpatrywali się w satelitarny obraz. Urbain prawie czuł, jak napiera na nich kilkadziesiąt osób tłoczących się dookoła, zaglądających im przez ramię. Przypomniał sobie, że nie kąpał się od wielu godzin. I co z tego, pomyślał. Są ważniejsze rzeczy.

— Nie odpowiada — szepnął Habib, oznajmiając o tym, co oczywiste.

Urbain był jednak zbyt podekscytowany, żeby się rozzłościć.

— Przejechała już pół księżyca i zatrzymała się na brzegu pola węglowego. Przeszła w tryb hibernacji czy prowadzi jakieś obserwacje przed ruszeniem dalej?

— Nie widzieliśmy żadnych błysków lasera — zauważył Habib.

— Może ogranicza się do obserwacji biernych — mruknął Urbain.

— Albo pamięć główna zapełniła się i sonda już przeszła w stan hibernacji — podsunęła Negroponte zza ramienia Habiba.

Urbain potrząsnął głową.

— Przeszłaby w tryb hibernacji dokładnie w chwili dotarcia do węglowego pola? To byłby zbieg okoliczności.

— Zbiegi okoliczności się zdarzają — odparła Negroponte. Po raz pierwszy odkąd zobaczył obraz Alfy tkwiącej bezpiecznie na powierzchni Tytana, Urbain poczuł rozdrażnienie. Ta kobieta jest zbyt pewna siebie, za bardzo próbuje dominować.

— Bestia nie komunikuje się z nami, więc może być w trybie hibernacji — podsunął Habib.

Urbain poczuł, jak wzbiera w nim irytacja. Uświadomił sobie, że oto osiągnął kres wytrzymałości. Podobnie i jak i wszyscy pozostali, pomyślał. Siedzimy tu od dwudziestu godzin, niektórzy więcej, pomyślał.

— Musimy znaleźć jakiś sposób na nawiązanie kontaktu — rzekł, próbując zmienić temat dyskusji.

— Tak, ale jaki? — spytał Habib.

Urbain odepchnął się od konsoli i rzekł głośno:

— Na dziś wystarczy. Wszyscy potrzebujemy snu. Potrzebuję trzech ochotników do pilnowania Alfy. Reszta idzie do domów przespać się.

— Ja zostanę — zgłosiła się natychmiast Negroponte.

— Ja też — dodał Habib.

Dziwna sprawa, pomyślał Urbain. Muzułmanów wychowuje się na szowinistów, a ten tutaj zachowuje się jak posłuszny szczeniak.

Nogi ścierpły mu od wielogodzinnego siedzenia. Drżąc lekko, Urbain podreptał w kierunku wyjścia. Wszyscy podążyli za nim, oprócz trzech naukowców i inżynierów.

Przy drzwiach odwrócił się i uśmiechnął blado.

— Jak będziecie spali — zwrócił się do wszystkich — spróbujcie wyśnić jakiś sposób skomunikowania się z Alfą.


Gaeta otworzył oczy tuż przed siódmą rano. Próbował wymknąć się z łóżka nie budząc Cardenas, ale wyciągnęła do niego nagie ramię.

— Jeszcze za wcześnie, żeby wstać — mruknęła sennie. Pochylił się nad nią i pocałował ją lekko w usta.

— Śpij dalej. Mam masę roboty w laboratorium.

— Koniec miesiąca miodowego — mruknęła i odwróciła się, odsłaniając nagie piersi.

Gaeta patrzył na nią przez chwilę, po czym mruknął.

— Biznes ponad przyjemności.

Skromnie naciągnęła na siebie prześcieradło, po czym spytała:

— Jak tam postępy prac?

Otworzyła szeroko swoje chabrowe oczy.

— W porządku — opuścił nogi na podłogę.

— Tylko „w porządku”?

Gaeta odwrócił się w jej stronę i machnął ręką.

— Pancho sobie świetnie radzi. To naturalny talent. Ma odruchy jak kot. Ale Jake… Dużo czasu minęło od dnia, kiedy ostatnim razem pilotował statek kosmiczny.

— Nie radzi sobie?

— Polecieć tam może bez problemu. Martwi mnie przechwycenie Pancho. Margines błędu jest przy tym manewrze bardzo mały. Nie można się pomylić.

Nadal leżąc na poduszce, Cardenas zastanawiała się głośno:

— Raoul może pilotować statek transferowy.

— Ale nie chce.

— Mógłby. Ma nowsze doświadczenia niż Jake.

— Nie chce — powtórzył Gaeta.

— Mogłabym z nim pogadać.

— To nic nie da.

— Mogę się postarać — upierała się Cardenas.

— Naprawdę?

Usiadła na łóżku, a prześcieradło opadło do jej pasa. Wyciągnęła do niego ręce.

— A nie?

Pochylił się, a ona zanurzyła palce w jego gęstych, kręconych włosach.

— Muszę pędzić do laboratorium. Pancho i Jake będą tam o dziewiątej i…

— Nie ma jeszcze ósmej.

Cardenas zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła go do siebie. Gaeta wskoczył z powrotem do łóżka.

— Rzeczywiście, potrafisz się postarać, jeśli tylko zechcesz.

— Aha.

— Tylko nie staraj się tak przy Raoulu.

— Martwiłoby cię to? Uśmiechnął się do niej złośliwie.

— Holly poderżnęłaby ci gardło. — Aha.

— Co za bzdura z tym końcem miesiąca miodowego?


* * *

Delikatność i takt, powtarzał sobie Eberly. Z nacisków korzystaj tylko wtedy, gdy nie ma innej możliwości.

Poranek był jego ulubioną porą dnia. Słońce sączyło się przez okna słoneczne. Habitat wyglądał czysto i świeżo. Prawie wszyscy już wstali i zajęli się swoimi obowiązkami; jedni mieszkańcy jedli śniadanie, inni byli już w pracy, dzięki czemu ścieżki dookoła jeziora mogły służyć prawie wyłącznie Eberly’emu i jego porannej przechadzce.

Po prawej stronie dostrzegł mały zagajnik, który był świadkiem jego schadzki z Jean-Marie Urbain. Romantyczne miejsce, pomyślał, nawet w świetle dnia. Ciekawe, co ona myśli o naszym małym, nieporadnym rendez-vous. Czy była zdenerwowana? Wystraszona? Podekscytowana? Sam Eberly nie odczuwał żadnego z tych uczuć. Kobiety dla niego się nie liczyły. Seks się nie liczył. Czasem zastanawiał się, czy lekarze w więzieniu w Austrii nie zrobili czegoś z jego popędem seksualnym. Potrząsnął głową. Tylko władza się liczy, powiedział sobie. Władza sprawia, że czujesz się bezpiecznie. Dzięki władzy ludzie cię uwielbiają.

Tak, pomyślał idąc brzegiem jeziora, czuł, że pani Urbain na pewno przynajmniej go szanuje. Powiedziała, że mnie uwielbia. Jest naprawdę samotna. Mógłbym ją mieć, pomyślał Eberly. Chętnie by ze mną trochę poromansowała.

Mimo to cieszył się, że do tego nie doszło. Za wiele komplikacji, za wiele niebezpieczeństw. Żadnych zobowiązań emocjonalnych, powiedział sobie. Człowiek na moim stanowisku musi być ponad emocje. Władza jest ważniejsza niż seks, powtarzał sobie. Nie potrzebuję kobiety, żeby się na mnie wieszała, nie teraz, kiedy uwielbiają mnie wszyscy mieszkańcy habitatu. Wszyscy mnie kochają. Szanują i cenią, nawet durnie, którzy głosowali przeciwko mnie. Ale tym razem wszystko będzie inaczej. Tym razem wygram jednogłośnie. Kiedy już zastawię moją pułapkę na tę małą cwaniarę, Lane, nie będzie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Eberly uśmiechał się radośnie siedząc na ławce, na której miał się spotkać z Jean-Marie Urbain. Jasne, jeszcze jej tam nie było. Uznał, że lepiej będzie przyjść kwadrans przed umówioną godziną. Żona Urbaina była zaskoczona, kiedy Eberly zadzwonił do niej po północy, ale była w mieszkaniu sama: dokładnie tak, jak Eberly przypuszczał. Jej mąż tkwił w centrum kontroli misji wraz z innymi naukowcami; wszyscy w habitacie wiedzieli, że Urbain często sypia w swoim gabinecie.

I oto nadchodziła! Szła powoli, niepewnie, ścieżką od wioski. Wyglądała tak świeżo i uroczo w sukience w kwiaty, bez rękawów. To naprawdę atrakcyjna kobieta, pomyślał Eberly. Mógłbym ją mieć, gdybym tylko zechciał.

Wstał z ławki, powitał ją ukłonem.

— Madame Urbain, jak miło panią widzieć — rzekł, prezentując najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.

Wyglądała na zdenerwowaną.

— Powiedział pan, że to ważne.

— Tak, to ważne — wskazał ławkę gestem. — Proszę usiąść.

Rozejrzała się, jakby bała się, że ktoś ją śledzi.

— Naprawdę nie ma nic zdrożnego w tym, żeby żona głównego naukowca siedziała na ławce z głównym administratorem — rzekł Eberly, znów gestem zapraszając ją, by usiadła. — Proszę się rozgościć.

Przysiadła jak wystraszony ptaszek, gotów uciec przy najmniejszym zagrożeniu.

Siedząc prawie w odległości ramienia od niej, Eberly rzekł:

— Chciałem porozmawiać z panią o polityce.

Jean-Marie najwyraźniej odprężyła się.

— I nauce — dodał Eberly. — Tak?

— Pani pozwoli, że przejdę od razu do sedna sprawy — rzekł. — Ta petycja domagająca się zniesienia zasady zerowego rozwoju populacji to bezpośrednie zagrożenie dla pracy pani męża.

— Zagrożenie? — otworzyła szeroko oczy. — Dlaczego? Eberly spędził następne pół godziny wyjaśniając, czemu nieograniczony rozwój populacji pochłonąłby zasoby habitatu, zmuszając rząd do przydzielania coraz większych ilości pożywienia, funduszy i personelu w celu zapewnienia bytu beztrosko rosnącej populacji.

— Nie będziemy w stanie finansować nauki — powiedział jej. — Być może nawet będziemy musieli przesunąć naukowców do pracy w szpitalach albo przetwórniach żywności.

— Przecież to MKU finansuje badania — zdziwiła się Jean-Marie.

— Tylko do pewnego stopnia — wyjaśnił Eberly. — MKU finansuje tylko mały odsetek potrzeb kadry naukowej. Większość tego brzemienia spoczywa na barkach obywateli habitatu.

Była to niemal prawda; aczkolwiek z pewną dozą przesady.

Jean-Marie siedziała na ławce z pochyloną głową, zastanawiając się, czego chce od niej Eberly. W końcu rzekła wolno:

— Mówi pan, że jeśli zasada ZRP zostanie zniesiona, będzie to stanowiło zagrożenie dla pracy mojego męża i innych naukowców?

— Najprawdopodobniej tak. Może całkowicie położyć kres wszelkim prowadzonym tu badaniom naukowym.

— A co my możemy zrobić w tej sprawie?

Eberly uśmiechnął się w duchu, słysząc zaimek „my”. Mam ją, powiedział sobie. Zrobi, co jej każę.

— Ktoś musi przeciwstawić się tej petycji — powiedział, emanując szczerością. — Ktoś musi uświadomić mieszkańcom, że ta petycja może położyć kres naszemu istnieniu.

Jean-Marie pokiwała głową, ale nadal miała niepewną minę.

Eberly chwycił ją za ręce i spojrzał w jej jasnobrązowe oczy.

— Jean-Marie… Czy mogę mówić ci po imieniu?

— Tak — mruknęła. — Oczywiście.

— Jean-Marie, stanęliśmy wobec konieczności dokonania wyboru. Habitat może stać się ośrodkiem najważniejszych badań naukowych prowadzonych w Układzie Słonecznym… — zawiesił dramatycznie głos. — Albo może się zamienić w głodujące, cuchnące, przeludnione szambo, jakich wiele na Ziemi.

— Tak. Rozumiem.

— Możesz być tą osobą, która uratuje nas przed katastrofą. Wybór należy do ciebie.

Jean-Marie Urbain wstała, a w każdym rysie jej drobnej figury było widać determinację.

— Powiedz mi, co mam robić — rzekła Eberlyemu. Wstał razem z nią.

— Tak. Powiem ci.

Oboje poczuli ulgę, że żadne z nich nie wspomniało o ich krótkiej schadzce sprzed dwóch miesięcy.

Загрузка...