Przypięty do osłony, z rękami i nogami wklinowanymi w zaczepy wbudowane w końce szkieletu, na którym był rozciągnięty, Gaeta leżał na plecach i nie miał do roboty nic poza myśleniem. W plecaku miał paralotnię, na której miał pożeglować na powierzchnię Tytana, oraz system podtrzymywania życia i termiczny generator jądrowy, który zasilał jego skafander. Gaeta wiedział, że generator może pracować przez parę tygodni. Ale zapasów powietrza i wody miał tylko na dwadzieścia cztery godziny, a i tak połowę już zużył. Moduł odzyskiwania może rozciągnąć ten okres do paru dni, gdyby zaszła taka potrzeba.
Potrząsnął głową w hełmie. Nie będę tkwił w tej żelaznej dziewicy przez parę dni, pomyślał. Lecimy do niegrzecznej maszynki Urbaina, pakujemy w nią nanoboty i spadamy stąd. Godzina na powierzchni, powrót do rakiety transferowej i do domu.
Do Kris.
Jestem tam tylko na tyle długo, żeby zrobić, co trzeba i zostać okrzykniętym pierwszym człowiekiem na powierzchni Tytana. Znów na pierwszym miejscu w wiadomościach. Ostatni wyczyn. Najlepszy i ostatni.
— Osłona zaczęła się grzać — ostrzegł go głos Fritza, chłodny i spokojny. — Niedługo zaczną się turbulencje.
— Jak dotąd bez problemu — odparł Gaeta.
Widział dryfujące obok niego gwiazdy; a jedna strona zestawu rakietowego wyglądała na jaśniejszą. Wiedział, że zanim przeleci przez atmosferę, stanie się wiśniowa.
Osłona zaczęła drżeć i po raz pierwszy od chwili, gdy weszli na orbitę Tytana, Gaeta poczuł ciężar.
— Zero przecinek pięć g — ogłaszał spokojnie Fritz. — Zero przecinek siedem… zero przecinek dziewięć.
Przednia część zestawu rakietowego świeciła i Gaeta dostrzegł języki płomieni tańczące po brzegu osłony. Dobry materiał dla sieci, pomyślał Gaeta. Mam nadzieję, że Berkowitz rejestruje to wszystko i przesyła na Ziemię.
Skorupa zaczęła się trząść jak liść rzucony na wzburzone morze. Gaeta poczuł mdłości. Gesu Christo, żebym tylko nie porzygał się w hełmie.
Cały skraj osłon płonął jak rozżarzony gaz. Gaeta wiedział, że cewka nadprzewodząca wbudowana w osłonę otacza go polem magnetycznym, które odbija zjonizowany gaz, ale i tak pocił się we wnętrzu skafandra. Osłona zaczęła się trząść tak gwałtownie, że Gaeta zaczął niewyraźnie widzieć. Miał wrażenie, że sterczący nad nim pakiet rakietowy płonie. Zacisnął oczy i chwycił się mocno uchwytów wbudowanych w wannę, i trzymał z całej siły.
— To nie mogą być nanomaszyny — rzekła Cardenas, gapiąc się na mikrofotografie, które Negroponte pokazała jej na ekranie.
— Ale ich jądra są krystaliczne — rzekła biolog, wskazując je długim, wypielęgnowanym palcem. — Nie wyglądają na biologiczne.
— Nie mają związku z ziemską biologią, to pewne. Negroponte wyglądała na zaniepokojoną.
— Doktor Cardenas, ja…
— Kris — rzekła odruchowo Cardenas.
— Dobrze, Kris. — Negroponte przygryzła wargi, po czym mówiła dalej: — Nadia jest na Ziemi, zbiera gratulacje za odkrycie nowej formy życia w pierścieniach Saturna. Ale może to wcale nie są organizmy! Może to maszyny? Nanomaszyny?
Cardenas z uporem potrząsnęła głową.
— To nie mogą być nanomaszyny.
— Czemu?
— Bo nanomaszyny w przyrodzie nie istnieją. Ktoś musi je zbudować. — I zanim Negroponte zdołała coś powiedzieć, dodała: — My tego na pewno nie zrobiliśmy. Poza tym nie przypominają żadnych nanomaszyn, które dotąd widziałam.
— A jeśli zostały zbudowane przez kogoś innego?
— Inteligentnych obcych? Obcych budujących nano? — Cardenas usiłowała wykpić ten pomysł, ale udało jej się tylko roześmiać.
— To nie jest takie śmieszne — oświadczyła Negroponte. — Te gigantyczne stworzenia podobne do wielorybów w oceanie na Jowiszu mogą być inteligentne. I ten artefakt w Pasie…
— To tylko plotka.
— Naprawdę?
— A nie?
Negroponte wstała z laboratoryjnego taboretu, sztywno, jakby za długo siedziała w tej samej pozycji. Wskazała gestem jeden z ekranów i rzekła stanowczo:
— To nie są organizmy biologiczne. Tego jestem pewna.
— Mimo tego, co napisałyście z Wundedy w raporcie? Skinięcie.
— Mimo tego.
Cardenas oderwała wzrok od zatroskanej twarzy pani biolog i spojrzała na ekran, na którym było widać krystaliczną siateczkę jądra komórkowego, po czym spojrzała znów na Negroponte.
— Posłuchaj, mamy tu do czynienia z pozaziemską biologią. Nic nie musi wyglądać tak samo, jak u nas.
— Marsjańskie organizmy mają rozpoznawalne DNA w jądrze komórkowym. Tak samo powietrzna fauna na Jowiszu.
— To nie mogą być maszyny — upierała się Cardenas. — Kto miałby je zbudować? W Układzie Słonecznym nie ma poza nami inteligentnych istot na tym poziomie techniki, a niewątpliwie my niczego takiego w pierścieniach Saturna nie umieszczaliśmy.
— Może tych, którzy je zbudowali, już tu nie ma — odparła natychmiast Negroponte.
— Chcesz powiedzieć, że wymarli? Biolog wzruszyła ramionami.
— Może byli to goście z innego układu gwiezdnego, którzy zapłodnili nasze światy.
— Nanomaszynami? — I życiem.
Cardenas opadła na taboret.
— To tylko spekulacja, Yolando.
Poczuła jednak dreszcz niepokoju, który przebiegł jej po kręgosłupie.
— Obiekty transneptunowe? — Tavalera, siedzący naprzeciwko Holly w kafeterii, wyglądał na zaskoczonego i zdenerwowanego.
Pokiwała głową z entuzjazmem.
— Stavenger podsunął mi ten pomysł. Jest ich tam zyliony! Stamtąd pochodzą komety.
Późnym popołudniem kafeteria była prawie pusta, ale i tak szum rozmów i pobrzękiwanie naczyniami były na tyle głośne, że Tavalera musiał podnieść głos.
— Przecież orbita Neptuna jest ponad dwadzieścia jednostek astronomicznych stąd — zaprotestował. — To dwa razy dalej od Słońca, niż my teraz jesteśmy, na litość boską.
— Wiem — odparła Holly, wgryzając się radośnie w pseudoburgera. Przełknęła i mówiła dalej: — Myślałam, że to bardzo daleko, dopóki nie zajrzałam do naszego programu astronawigacyjnego.
Twarz Tavalery wydłużyła się jeszcze bardziej.
— Nie mów mi, wiem. Nie chodzi o odległość jako taką, ale o delta v. Uczyłem się astronawigacji.
— Więc rozumiesz — rzekła Holly. — Stąd, gdzie teraz jesteśmy, moglibyśmy wysyłać statki do Pasa Kuipera, które tam przechwytywałyby wielkie bryły lodu i wprowadzały je na orbity, które sprowadzałyby je do nas. Albo do Układu Ziemia-Księżyc, albo do Pasa Asteroid, gdzie tylko byśmy chcieli. Po prostu przylecą tu same dzięki siłom grawitacji, wystarczy je trochę popchnąć.
Tavalera uśmiechnął się, podekscytowany, na przekór sobie.
— Mogłabyś zachęcić siostrę, żeby się tym zajęła.
— Pewnie! Pancho spodoba się ten pomysł!
Nabił na widelec kawałek własnego burgera i żuł go przez chwilę z namysłem, a Holly tymczasem mówiła:
— Wiem, że mnie rozumiesz, Raoul. Moglibyśmy zdobyć wodę bez potrzeby eksplorowania pierścieni. Moglibyśmy być bogaci, nie wdając się w konflikt z MUA.
— Wiesz — rzekł Tavalera niechętnie — może nawet wcale nie trzeba by było latać do Pasa Kuipera.
— Co masz na myśli?
— Komety przelatują tędy cały czas. Są wyrzucane ze swoich orbit i lecą do wewnętrznych regionów Układu Słonecznego.
— Tylko jedna albo dwie w roku.
— Raczej dziesięć do dwunastu. Ale one są wielkie, Holly. Całe kilometry średnicy. W każdej woda na rok albo więcej. Więcej.
— Moglibyśmy przechwytywać komety! Tavalera pokiwał głową.
— Mogłabyś stać się głównym dostawcą wody dla Selene i wszystkich innych, nawet nie tykając pierścieni.
— Niesamowite! Poczekaj, jak rzucę tym Eberly’emu — Holly odsunęła krzesło z takim hukiem, że wszyscy dookoła zaczęli się na nią gapić. — Nie mogę się doczekać następnej debaty!
Tavalera uświadomił sobie, że oto ukręcił bicz na własne plecy.