19 STYCZNIA 2096: WIECZÓR

O bąblach obserwacyjnych wbudowanych w pancerz Goddarda mawiano, że to „chatki-kopulatki”. Para zamknięta w bąblu wyściełanym miękką wykładziną, przy światłach przyćmionych tak, że widać było nieboskłon przez olbrzymi bulaj ze szkłostali, mogła spędzać tam długie, romantyczne godziny, patrząc na rozgwieżdżony wszechświat lub eksplorując wszechświat własny.

Holly dała jednoznacznie do zrozumienia Tavalerze, że chce być z nim sam na sam w jednym z bąbli, bo zależało jej na tym, żeby spokojnie z nim porozmawiać, kropka. Kiedy jednak dotarli do przytulnego gniazdka i zamknęła się za nimi ciężka klapa, uświadomiła sobie, że Raoul nie może tak po prostu przestać być romantyczny.

O rany, pomyślała, byłabym kosmicznie rozczarowana, gdyby pozostał wobec mnie obojętny.

— Spójrz tylko — rzekł Tavalera, a głos zamierał mu z zachwytu, gdy tylko jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku.

Saturna nie było widać. Przez gruby bulaj widzieli za to nieskończoną czerń kosmosu, tak gęsto usianą gwiazdami, że zapierało dech.

— Tyle ich jest! — zachwyciła się Holly.

— Zobacz, jaka jasna i niebieska — rzekł Tavalera, wskazując na coś. — To chyba Ziemia.

Podeszła do niego, na tyle blisko, że otarła się o jego ramię. Objął ją ramieniem w pasie.

— W ogóle nie pamiętam Ziemi — wyznała Holly. — To było moje pierwsze życie, i nic już z niego nie pamiętam.

— Ja pamiętam — odparł Tavalera. — I myślałem, że chcę tam wrócić — dopóki ciebie nie poznałem.

Utonęła w jego ramionach i przez długą chwilę trwali tak, zagubieni w sobie. Po jakimś czasie, wskutek ruchu obrotowego habitatu, w polu widzenia pojawił się Saturn, a jego szerokie, połyskujące pierścienie zalały pomieszczenie strumieniami światła.

Holly oparła głowę na ramieniu Tavalery.

— Boże, jakie to piękne.

— Tak.

Szeroka, spłaszczona tarcza Saturna połyskiwała pasmami szafranu i brązu. Pierścienie były ukośne, więc widać było ich olśniewające piękno w pełnej krasie.

— Na Ziemi nie ma takich widoków — mruknął Tavalera.

— Pewnie nie.

Pocałował ją jeszcze raz, po czym zaprowadził do wyściełanej pluszem ławki. Usiedli blisko siebie.

— Raoul, czy chcesz wrócić na Ziemię?

Dostrzegła w jego oczach, że nie wie, co odpowiedzieć.

— Tak, może kiedyś. Kiedyś pewnie tak.

— To nadal twój dom, prawda? Nie odpowiedział, tylko zapytał.

— Chciałabyś tam wrócić ze mną?

— Żeby odwiedzić Ziemię, czy żeby tam zostać?

— Nie wiem. To znaczy, zorganizowałem sobie życie tutaj. Lubię pracę z Cardenas. Dużo się uczę. Mówi, że mogę skończyć studia na uniwersytecie Selene.

— Z nanotechnologii? — Tak.

— To byłoby wspaniałe.

— Tylko że na Ziemi nie mógłbym zajmować się nanotech-nologią. Jest zakazana.

— Ale przecież jesteś inżynierem. Skrzywił się.

— Też mi coś. Inżynier jakich wiele.

— Więc wolisz tu zostać?

— Z tobą — odparł.

Holly uśmiechnęła się do niego, wbrew sobie.

— Raoul, nie chcę, żebyś podejmował takie decyzje z mojego powodu. To nie byłoby fair wobec ciebie. Wobec nas obojga.

— Ale tak jest, Holly. Chcę być z tobą. Wszystko jedno gdzie, byle z tobą.

Pochylił się nad nią, by znów ją pocałować, ale położyła mu palec na ustach.

— Co? — spytał zniecierpliwiony.

— Między nami jest coś jeszcze — rzekła Holly. Tavalera nachmurzył się.

— Wunderly i jej pieprzone pierścienie.

— Raoul, to ważne. Ważne dla nas wszystkich.

— Ważne, żebym dał się zabić?

— Nie! Ale…

— Żadne „ale”! — warknął. — Dla ciebie ekspedycja Wunderly jest ważniejsza niż nasze uczucie.

— Raoul, to nie jest prawda.

— A gówno, tak właśnie jest — wstał. — Ja cię w ogóle nie obchodzę. Próbujesz mnie tylko wykorzystać!

— Raoul, nie, proszę.

Wybiegł z bąbla obserwacyjnego, zostawiając Holly samą, bliską łez. Najbardziej martwiło ją, że Raoul nie wierzy w jej miłość, uważa, że Holly jest z nim tylko po to, żeby go wykorzystać.

Kocham Cię, Raoul, myślała. Naprawdę cię kocham. Wiedziała jednak, że go straciła, że zraniła jego dumę, zniszczyła szansę na szczęśliwe życie z mężczyzną, którego kocha.

Opuściła głowę i zaczęła szlochać, sama w ciemnościach bąbla obserwacyjnego.


Jean-Marie Urbain była podekscytowana jak nastolatka. Jej mąż był nadal w biurze, jak zwykle spędzając wieczór na próbach nawiązania kontaktu ze zbłąkaną maszyną wędrującą po powierzchni Tytana.

Ten stres go zabija, pomyślała. Co rano wychodzi do pracy coraz bardziej spięty i znużony, po paru godzinach rzucania się po łóżku i jęczenia przez sen. Co wieczór wraca do biura lub do laboratorium i pracuje do północy, próbując znaleźć jakiś sposób na nawiązanie kontaktu z milczącą Alfą. Jakbym miała rywalkę, pomyślała, stojąc przed lustrem w łazience i wkładając kolczyki. Kocha tę upiorną maszynę. Spędza więcej czas na próbach przyzwania jej, niż ze mną.

Zadowolona z ostatecznego efektu, opuściła mieszkanie i obeszła ich budynek mieszkalny, po czym ruszyła cienistą ścieżką, która prowadziła do małego zagajnika nad jeziorem. Czuła niepokój, zdenerwowanie, lekkie podniecenie. To tylko przygoda, powtarzała sobie, mijając szeroko porozstawiane latarnie przy wijącej się ścieżce. Przygoda. Tylko trzymaj nerwy na wodzy, a wszystko będzie dobrze.

Eberly był ostrożny, gdy zadzwoniła do niego po raz pierwszy i poprosiła o spotkanie na osobności. Nawet na małym ekraniku telefonu widziała czającą się w jego oczach podejrzliwość. Był przystojny, nie można było zaprzeczyć. Z tego, co Jean-Marie słyszała, Eberly nie interesował się kobietami… Może jest gejem, pomyślała, choć takie plotki do niej nie dotarły.

Włożyła więc wąską, elegancką suknię obszytą czarną koronką, skromną, jeśli nie liczyć kuszącego dekoltu, i pobiegła na spotkanie z Eberlym. W dłoni trzymała malutką torebeczkę, w której nie mieściło się zbyt wiele poza palmtopem. Jeśli Edouard zadzwoni z biura, odbiorę, pomyślała. Jeśli wróci wcześnie i zobaczy, że mnie nie ma, powiem mu, że poszłam na spacer.

Malcolm Eberly był bardzo zaciekawiony, gdy kroczył cienistą ścieżką na spotkanie z panią Urbain. Czemu ona tak nagle do mnie zadzwoniła, zastanawiał się. I prosiła o spotkanie na osobności. Nikt inny : tylko ona i ja. Schadzka w mrokach nocy. Eberly’emu przyszło do głowy, że może zna przyczynę, ale wydawała się tak dziwna, tak absurdalna, że nie ufał własnym pomysłom.

To niemożliwe, powiedział sobie, idąc w stronę ciemnego zagajnika nad jeziorem. Niemożliwe, żeby próbowała mnie uwieść, dla męża. Niemożliwe, żeby coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy.

Czuł jednak, że bardzo go to intryguje, nie mógł się doczekać, by zobaczyć, co zaproponuje mu Jean-Marie.

Загрузка...