I znów to samo, pomyślał Vernon Donkman. W swoim miniaturowym biurze gapił się na staroświecki ekran komputera.
Jak zwykle miał na sobie ciemną bluzę i spodnie, choć jego cera miała teraz odcień ciemnozłoty, dzięki kuracji enzymami, jakiej się poddał. W tej jednak chwili wygląd wiele dla niego nie znaczył. Jego lekko wytrzeszczone oczy aż lśniły na widok cyfr na ekranie. Przez czwarty z kolei miesiąc główny rachunek habitatu nie bilansował się. Rozbieżność była niewielka: zaledwie kilkaset nowych międzynarodowych dolarów — ale drażniła Donkmana bardziej, niż gdyby to był miliard.
Ta kwota jest za mała jak na defraudację, pomyślał. Poza tym nie odnotowano żadnego nieuprawnionego dostępu do rachunku. Spędził tyle długich, bezsennych nocy usiłując wyśledzić, co się stało, że żona zaczęła go podejrzewać o romans na boku. Nic podobnego, zapewnił ją. Jej rywalką był przeklęty system księgowy, który nie chciał się bilansować.
Przez chwilę Donkman sądził, że problem jest związany z komputerami. Poszedł do Eberlyego i zażądał najlepszego analityka komputerowego w habitacie. Większość z nich należała do personelu komputerowego Urbaina i nie była dla niego dostępna. Ci, którzy zbadali program księgowy nie wykryli żadnych usterek w oprogramowaniu ani sprzęcie. Donkman próbował także pracować na innych komputerach i kazał całkowicie przerobić swoją ulubioną maszynę. Nic z tego. Rachunek nadal się nie bilansował.
Jakie to denerwujące. Z końcem każdego miesiąca rachunek główny wykazywał malutką, nieistotną rozbieżność. Nigdy nie była to taka sama kwota; nigdy nie wynosiła więcej niż kilkaset dolarów. Co miesiąc Donkman usiłował wyśledzić źródło anomalii i co miesiąc go nie znajdował, więc musiał przeżywać kolejne upokorzenie korygowania rachunku ręcznie. Czasem musiał przelewać jakieś pieniądze, żeby pokryć różnicę. Czasem musiał je wypłacać. Próbował sprawdzać sumy, które wpłacał albo wypłacał co miesiąc, ale nie pasowały do siebie ani nie sumowały się w jakąś charakterystyczną kwotę.
Przez jakiś czas uważał też, że dziwne zachowanie komputera mogło być spowodowane losowymi zanikami napięcia w habitacie. System komputerowy miał jednak zapasowe akumulatory. Nigdy nie zawodziły, nawet wtedy, gdy zasilanie zanikało na godzinę lub dłużej.
Jedyna spójność, jaką znalazł, polegała na tym, że rozbieżności pojawiały się średnio co dwa tygodnie. Nigdy w ten sam dzień tygodnia i nigdy o tej samej godzinie, ale rachunek przestawał się bilansować mniej więcej co dwa tygodnie. Nie dokładnie co dwa tygodnie, raczej szesnaście dni. W każdym razie średni okres, po którym pojawiały się rozbieżności, wynosił tyle. Co szesnaście dni, plus-minus kilkanaście godzin, rachunek dostawał czkawki.
Żeby się upewnić, Donkman spędził prawie dwadzieścia godzin w biurze bez przerwy, patrząc na ekran komputera, szesnaście dni po tym, jak pojawiła się ostatnia rozbieżność. Żona przyniosła mu lunch i kolację. Została z nim nawet trochę, ale szybko jej się znudziło i poszła do domu.
Donkman tkwił tam, z oczami wlepionymi w pojawiające się na ekranie liczby. Oto życie tego habitatu, pomyślał. Każda transakcja, bez względu na to, jak mała, bez względu na to, czy miała miejsce między sklepikarzem a klientem, między centralnym bankiem habitatu a jakimś bankiem na Ziemi czy Księżycu, migała mu przed oczami. Na dole ekranu, na małym pasku wyświetlała się suma główna.
Donkman musiał się na chwilę zdrzemnąć, bo gdy się ocknął — zamrugał i dostrzegł, że suma główna rachunku nie zgadza się o sto pięćdziesiąt nowych międzynarodowych dolarów.
Miał ochotę krzyczeć.
Jake Wanamaker był już w laboratorium symulacyjnym, kiedy pojawił się w nim Gaeta. Wielki admirał siedział przy jednym ze stołów z tyłu pokoju, zgarbiony, z głową pochyloną nad laptopem.
— Buenas dias, amigo — przywitał go radośnie Gaeta.
— Wcześnie przyszedłeś.
Wanamaker zwrócił się w stronę Gaety z ponura miną.
— Nie schrzanię tego, prawda?
— Świetnie sobie radzisz — odparł Gaeta, przechodząc obok wielkiej, pękatej skrzyni symulatora i idąc w jego stronę.
— Jeszcze parę miesięcy…
— Nie mamy paru miesięcy — odparł Wanamaker. — Musimy tam polecieć przed wielką debatą Holly i Eberlyego.
— Nie widzę powodu.
Wanamaker machnął swoją wielką ręką.
— Pancho mówi, że tego chce Holly, a Holly mówi, że tego chce Wunderly.
Gaeta przysiadł ciężko na krześle obok niego.
— Więc mówisz, że będziemy się narażać tylko dlatego, że tego właśnie chcą kobiety?
— Boję się, że Pancho zginie tam przeze mnie — rzekł twardo Wanamaker.
— Manewr przejęcia jej nie jest łatwy, to fakt.
— Musimy więc znaleźć lepszego pilota na tę misję.
— Tavalerę? — Tak.
— On nie zechce.
Z ponurą jak u kata twarzą, Wanamaker rzekł:
— Zjedzmy z chłopakiem obiad i przemówmy mu do rozsądku.
Gaeta skinął głową, pomyślał jednak: Raoul ma aż za dużo rozsądku. Boi się tej misji i jest na tyle inteligentny, że umie odmówić.
Timoshenko najwyraźniej czuł się nieswojo siedząc przed pedantycznie pustym biurkiem Eberly’ego.
— Już panu mówiłem — rzekł inżynier. — To nie ja tu rządzę. Eberly kiwał się lekko na swoim krześle z wysokim oparciem i próbował uśmiechać się jak najuprzejmiej.
— Doskonale sobie pan radzi jako szef konserwacji zewnętrznej.
Timoshenko skrzywił się.
— Nie chcę być dyrektorem całego działu konserwacji. Sam pan powiedział, że to za dużo roboty jak na jedną osobę.
— Za dużo jak na Aaronsona. Jestem przekonany, że pan sobie poradzi.
— Odrzucam ten zaszczyt.
Eberly splótł palce. Przez długą chwilę milczał, intensywnie myśląc. Musi być jakiś sposób, żeby go przekonać, pomyślał. Musi być coś, czego on chce. W końcu rzekł:
— Mieszkańcy habitatu zasłużyli na najlepszego szefa działu konserwacji.
Timoshenki najwyraźniej to nie wzruszyło.
— To proszę go znaleźć. Albo ją. Tu pracują setki inżynierów.
— Komputer wybrał pana nazwisko z listy wykwalifikowanego personelu — skłamał Eberly.
— To proszę uruchomić tę listę jeszcze raz i mnie z niej usunąć.
— Aaronson musi odejść — oznajmił Eberly, czując, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Ten Rosjanin jest zbyt uparty, żeby był z niego jakikolwiek pożytek. — Nie możemy mieć przerw w dostawie energii. To niebezpieczne.
— Zgadzam się, ale mam pełne ręce roboty na zewnątrz. To ważne, jeśli pan tego jeszcze nie wie.
— Może pan sobie poradzić z konserwacją zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Wiem, że tak jest.
— Proszę posłuchać — rzekł Timoshenko, pochylając się na krześle. — Pracuję na zewnątrz. Naprawdę haruję. Wychodzę tam z moją załogą. Gdybym zajął się dodatkowo konserwacją wewnątrz, skończyłbym siedząc przy biurku i mówiąc innym, co mają robić. Zostałbym biurokratą, jak ta cała banda trutni w pańskim biurze. A ja nie chcę.
— Ale to jest konieczne! — błagał Eberly. — Z tymi losowymi przerwami w dostawie energii jest coraz gorzej. Muszę znaleźć kogoś na miejsce Aaronsona.
— Tym kimś nie będę ja — odparł stanowczo Timoshenko. Siedział z rękami założonymi na piersi, z upartym, ponurym grymasem na twarzy o ciężkich rysach.
Zirytowany, nie wiedząc, jak zmusić tego człowieka do przyjęcia propozycji, Eberly w końcu rzekł:
— Cóż, może się pan przynajmniej nad tym zastanowi? Jestem pewien, że jak pan rozważy wszystkie…
Inżynier wstał.
— Mogę o tym myśleć, aż palmy wyrosną na Syberii. Odpowiedź nadal będzie odmowna.
Odwrócił się i wyszedł z biura, zostawiając Eberly’ego z otwartymi ustami.
Drzwi zamknęły się z cichym stuknięciem. Musi być jakiś sposób, rozmyślał Eberly, żeby go zmusić do zrobienia tego, czego od niego chcę. Każdy ma jakąś słabość. Każdy chce czegoś, czego nie może zdobyć. Czego chce ten uparty Rosjanin? Jakie jest jego ukryte pragnienie? Muszę dokładnie przejrzeć jego dossier, może znajdę jakąś słabość.
O wpół do pierwszej w kafeterii panował hałas i zgiełk: tabuny ludzi tłoczyły się przy ladach, zajmowały stoliki, szukały znajomych, rozmawiały, śmiały się, hałasowały talerzami i sztućcami. W wielkiej sali unosiły się różne zapachy: pieczonych pseudosteków, świeżej kawy, ostry, słodki aromat wypieków prosto z kuchenki.
Raoul Tavalera siedział z ponurą miną między Wanamakerem a Gaetą; na jego twarzy malowało się coś między podejrzliwością a złością.
— Potrzebny nam drugi pilot — wyjaśniał Wanamaker. — Ja nie jestem na tyle dobry, żeby samemu odwalić całą robotę. Nie prosiłbym, gdybyśmy byli w stanie to zrobić, amigo.
— Jake poradzi sobie z lataniem ptaszkiem, ale będzie potrzebował pomocy przy przechwytywaniu Pancho po zakończeniu misji — dodał Gaeta.
— Posłuchajcie, chłopaki, już wam mówiłem… Wanamaker przerwał mu brutalnie.
— Chłopcze, to jest sprawa życia i śmierci. Tavalera pokiwał ponuro głową.
— Tak. Mojego życia i śmierci.
— Pancho — poprawił go Wanamaker. — Nie zamierzam jej tam puścić i ryzykować jej życiem, dopóki nie będę absolutnie pewny, że przywiozę ją z powrotem.
— Żywą — dodał Gaeta.
— Znajdźcie kogoś innego — mruknął Tavalera, patrząc na tacę ze swoim lunchem.
— Nie mamy czasu na szukanie i szkolenie kogoś innego. Musimy lecieć za parę tygodni — oznajmił Wanamaker. — Przed wielką debatą kandydatów.
W oczach Tavalery pojawił się błysk zainteresowania.
— Co debata ma z tym wspólnego? — spytał.
— Eberly ma zamiar narobić wiele szumu wokół eksploatacji pierścieni — wyjaśnił Manny. — Chce sprzedawać wodę z lodu skalnym szczurom w Pasie, w Selene, w innych miastach księżycowych.
— No i co?
— Wunderly chce wykazać, że wśród pierścieni egzystują żywe organizmy — rzekł Wanamaker. — To spowoduje wyłączenie pierścieni z eksploatacji.
— I po to mam ryzykować głową? — spytał Tavalera.
— Chcesz, żeby Holly wygrała wybory?
W oczach Tavalery znów coś błysnęło, ale opadł na krzesło i mruknął:
— A co za różnica?
Wanamaker już chciał odpowiedzieć, ale Gaeta uciszył go gestem dłoni.
— Jake, przyniósłbyś kawy? Muszę coś powiedzieć Raoulowi w cztery oczy.
Wanamaker obrzucił Gaetę hardym spojrzeniem, ale wstał i ruszył, przedzierając się przez zatłoczoną kafeterię do termosów z kawą.
Gaeta pochylił się bliżej Tavalery, po czym rzekł:
— Posłuchaj, smarkaczu, Kris powiedziała mi o tobie i Holly — zanim Tavalera zdołał odpowiedzieć, mówił dalej: — Muszę ci powiedzieć, że Holly bardzo się martwi waszą kłótnią. Chcesz jej pomóc wygrać te wybory? Chcesz, żebyście znowu byli razem? To leć na tę misję.
Tavalera rozzłościł się.
— Tylko to ją interesuje. Ja jej nie obchodzę. Chce mnie tylko wykorzystać.
— Nie bądź cabron, cwaniaku. Holly na tobie zależy. I zależało, zanim pojawiła się ta cała afera z misją i pierścieniami, prawda?
— Chyba. Pewnie tak.
— Na pewno. A teraz wy dwoje, idiotas, trzymacie się masztu i żadne nie ma tyle rozumu, żeby go puścić.
— Ona uważa mnie za tchórza — mruknął Tavalera.
— To pokaż jej, że nim nie jesteś.
— Czemu ty nie polecisz? Jesteś wyszkolonym kaskaderem. Już tam byłeś.
Gaeta już miał odpowiedzieć, ale zawahał się. Dlaczego nie polecę, powtórzył w myślach? Dlaczego proszę tego smarkacza o zrobienie czegoś, co powinienem zrobić sam? Dlaczego tu siedzę i przekonuję tego wystraszonego smarkacza, żeby zrobił coś, co ja umiem najlepiej na świecie?
Bo się boję, odpowiedział sobie w duchu. Ryzykowałem zbyt wiele razy, może teraz byłby to ten ostatni raz. Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze.
— Masz rację — przyznał Gaeta. — Masz absolutną rację. Tavalera otworzył szeroko usta.
Zanim jednak cokolwiek powiedział, Wanamaker wrócił na swoje miejsce i postawił ostrożnie na stole kubek z kawą. Wyraz jego pobrużdżonej twarzy przypominał chmurę gradową.
— Jake — rzekł łagodnie Gaeta. — Zmiana planów. To ja polecę. Ty i Pancho będziecie pilotować, ja zdobędę próbki dla Wunderly.
Tavalera rozpromienił się.
— Ja mogę się zająć kontrolą misji.
— Dobrze — odparł Gaeta. Wanamaker zmrużył oczy.
— Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? — zwrócił się do Gaety.
Czując podniecenie, wbrew sobie, Gaeta odparł:
— To jedyny sposób, żeby ta chingado misja w ogóle się udała.
— Kris się to nie spodoba. Gaeta wzruszył lekko ramionami.
— Kris będzie musiała się z tym pogodzić. Ostatnia misja. Potem koniec. Na zawsze.
Wanamaker siedział w milczeniu, myśląc, że takie rozwiązanie będzie dla Pancho najlepsze. Ona może być pilotem, ja jej pomagierem i razem złapiemy Manny’ego, kiedy pobierze próbki.
Były admirał spojrzał na Tavalerę, który siedział z wyrazem wyraźnej ulgi na twarzy. Poza tym, powiedział sobie Wanamaker, dzięki temu nie będę musiał prowadzić tego dzieciaka za stodołę, żeby przetrzepać mu skórę.