— Nie powinieneś być w pracy? — spytała Holly, stojąc z Tavalerą w porannym słońcu.
Czekali przed budynkiem administracyjnym, na szczycie niewielkiego wzgórza, na którym ulokowano wioskę Ateny.
Niskie budynki o białych ścianach, mieszkalne i biurowe, stały po obu stronach lekko zakręcającej głównej uliczki wioski. W oddali lśniło w słońcu jeziorko.
Na zwykle ponurej twarzy Tavalery pojawił się wyraz determinacji.
— Ty też powinnaś być w biurze.
— Nie — odparła Holly. — Mam dziś wizję lokalną w terenie.
— No to ja też.
— Raoulu, ja nie potrzebuję ochroniarza. Na jego wargach pojawił się cień uśmiechu.
— Nie chcę, żebyś włóczyła się pod ziemią sama, z tym facetem.
— Aha, znalazłeś sobie niezłą wymówkę, żeby zrobić sobie wolne przedpołudnie.
— Nie ufam Timoshence. Nie chcę, żeby się pałętał koło ciebie.
Holly nie wiedziała, czy powinno ją to drażnić, czy raczej jej schlebiać.
— Timoshenko nie jest problemem — odparła.
— To po co masz go oprowadzać? Nie umie czytać mapy?
— Nie prosił mnie o to. Sama to zaproponowałam. Uśmiech Tavalery stał się odrobinę szerszy.
— O, ty też chciałaś sobie zrobić wolne przedpołudnie. Zaśmiała się, po czym wskazała mężczyznę w kombinezonie roboczym, kroczącego ścieżką.
— Już idzie. Jaki punktualny.
Holly czuła zakłopotanie, witając się z inżynierem i przedstawiając mu Tavalerę. Jak ja mu wyjaśnię, po co Raoul tu jest?
Ze zdumieniem usłyszała własny głos:
— Raoul chciał zobaczyć podziemia, więc pomyślałam, że mógłby iść z nami.
— Nie mam nic przeciwko — odparł Timoshenko, patrząc na Tavalerę podejrzliwie.
— Doskonale — rzekła Holly. — Za budynkiem jest wejście.
Jakąś godzinę później cała trójka przeszła ponad pięć kilometrów labiryntu korytarzy i kanałów z przewodami, które znajdowały się między wnętrzem mieszkalnym habitatu a zewnętrznym pancerzem. Wszędzie dawało się odczuć wibracje wytwarzane przez maszyny, płynącą wodę i gęste ciecze tłoczone rurami. Gdy szli metalowym korytarzem, światła włączały się automatycznie na trasie ich przejścia. Roboty naprawcze toczyły się prawie bezszelestnie na swoich poduszkach powietrznych. Jeden z małych, przysadzistych robotów zatrzymał się przed nimi i badał trójkę ludzkich najeźdźców przez soczewki kamer.
— Hej, nie wiesz, że jestem twoim szefem? — zażartował Timoshenko, pochylając się nad nim.
Robot odtoczył się na bok, a cała trójka roześmiała się.
Kiedyś Holly zdarzyło się ukrywać pod ziemią, gdy polowali na nią bezlitośni kumple Eberlyego. Wszystko wyglądało tak samo: sucho i ciepło, zapach smaru i delikatny zapach kurzu, choć roboty sprzątające pomykały na wszystkie strony.
Timoshenko cały czas sprawdzał ich położenie na elektronicznej mapie wyświetlonej na palmtopie, a Holly prowadziła ich do końca cylindra.
— Nie potrzebujesz mapy? — spytał Timoshenko.
— Nie. Pamiętam wszystko.
— Holly ma fotograficzną pamięć — wyjaśnił Tavalera. Timoshenko prychnął.
— To lepiej uważaj, jak się z nią ożenisz. Nie zapomni ani jednego twojego słowa!
Holly i Tavalera spojrzeli po sobie, po czym przenieśli spojrzenie z powrotem na Timoshenkę.
— To taki żart — rzekł Timoshenko.
Tavalera uśmiechnął się. Holly, z kamienną twarzą, odparła:
— Tego na pewno nie zapomnę.
Cała trójka wybuchła śmiechem. Później, gdy ruszyli w kierunku drabiny, którą zeszli na dół, Holly spytała:
— Chcesz coś jeszcze zobaczyć? Druga strona wygląda właściwie tak samo jak ta.
— Nie, chyba mi wystarczy. Poza tym nogi mnie bolą.
— Po co chciałeś tu przyjść? — spytał Tavalera. — Przecież masz się zajmować konserwacją zewnętrzną, nie wewnętrzną.
Timoshenko przechylił lekko głowę.
— Nie wierzę w komory wodoszczelne. Konserwacji zewnętrznej nie można całkowicie oddzielić od wewnętrznej. Chcę sprawdzić, jakie byłyby uszkodzenia, gdyby pancerz zewnętrzny uległ przebiciu.
— Przebiciu?
— Na przykład przez meteor. Albo bryłę lodu. Czy dużą skałę.
— Albo przez eksplozję nadprzewodnika — dodała Holly. Timoshenko pochylił brodę z uznaniem.
— Mądra kobieta.
— Chodźmy — wtrącił Tavalera, przyspieszając kroku. — Już prawie pora lunchu.
— Tak, mój żołądek już się upomina o swoje — odparł Timoshenko. — Ale chyba wrócę do tego eleganckiego biura, które przydzielił mi Eberly. Muszę coś policzyć.
— Prognozy szkód? — spytał Tavalera. Timoshenko pokiwał ponuro głową.
— I sposoby wzmocnienia pancerza nad nadprzewodnikami.
Siedząc w swoim malutkim biurze Nadia Wunderly z ponurą miną oglądała stary film z lotem Mannyego Gaety przez najjaśniejszy pierścień Saturna: samotny człowiek w potężnym skafandrze, znikający w roju błyszczących lodowych cząsteczek, jak arktyczny badacz wędrujący po lodowcu pod naporem śnieżycy.
Założę się, że zrobiłby to jeszcze raz, powiedziała sobie. Zrobiłby to dla mnie. Mogłabym wywołać u niego poczucie winy, na tyle duże, żeby zgodził się wykonać ten numer jeszcze raz.
Tylko że Kris by mnie zabiła. Kocha Manny’ego i nie pozwoli mu ryzykować własnym tyłkiem, ani dla mnie, ani dla kogokolwiek innego. A szczególnie dla mnie. Ona wie, że ja i Manny sypialiśmy ze sobą, zanim pojawiła się ona i zabrała mi go.
Wunderly wiedziała, że powinna czuć niechęć do Cardenas, ale wiedziała, że tak nie jest. Manny był tylko przygodą.
Przypomniała sobie, sprawił jej dużo radości, ale wiedziała, że ten romans nie przetrwa długo. Czy taki kawał chłopa jak on, mógł się interesować myszowatą dziwaczką jak ona? Po prostu wykorzystał mnie, żeby zdobyć informacje, które były mu potrzebne do przelotu przez pierścienie. Uśmiechnęła się. Och, całkiem fajnie mnie wykorzystał. I ja jego też.
Musiała potrząsnąć głową, żeby odpędzić te wspomnienia i skupić się na pracy. Na ekranie dostrzegła zbliżenie pierścienia B Saturna — wir lodowych cząsteczek splecionych w powiązane ze sobą pierścienie, tak daleko, jak tylko sięgała kamera, tańczące przed jej oczami. Było w tym coś hipnotycznego; mogła na to patrzeć godzinami.
Strofując się w duchu, wydała komputerowi polecenie wyświetlenia obrazu w negatywie. Połyskujące klejnoty stały się szare, a nieskończona przestrzeń za nimi — bladokremowa. Patrzyła, zafascynowana. Spiralne zagęszczenia przebiegały przez pierścienie i żłobione brzegi luk między nimi, delikatne, przypominające nić ścieżki, które — jak wiedziała — były echem pędzących wzdłuż pierścieni malutkich księżyców, które przypominały psy pasterskie zagarniające owce do stada.
Dlaczego one to robią, zastanawiała się? Przyjrzała się, jak poszczególne pierścienie zazębiają się ze sobą, jak wątki dywanu z pętelek, utkanego z klejnotów. Co decyduje o takiej dynamice? W jaki sposób się tu dostały?
Przypomniała sobie fragment wiersza, który zapadł jej w pamięć w szkolnych czasach. Robert Frost:
Tańczymy w kółko i zgadujemy
A sekret siedzi w środku — wie, czego my nie wiemy.
Tyle sekretów tkwi w tych pierścieniach, pomyślała Wunderly, patrząc na wirujące lodowe cząsteczki. Tyle rzeczy do odkrycia, do nauczenia się, do zrozumienia. Gdyby tylko Manny…
I nagle uderzyła ją pewna myśl: Manny nie musi tam lecieć, mogę to zrobić sama!
Wunderly wyprostowała się w fotelu, myśląc intensywnie. Jego skafander nadal tu jest. Mogę go używać. Manny mi pokaże. On może zarządzać całą operacją stąd, może być szefem ekipy, czy jak tam oni nazywają to stanowisko, Raoul Tavalera mu pomoże. Kris nie będzie miała nic przeciwko, jak sobie obu panów pożyczę.
Zerwała się i rozejrzała dookoła po zagraconym, ciasnym biurze. Uda mi się, powiedziała sobie. Szybki skok przez pierścienie, żeby złapać trochę próbek do analizy. Tam i z powrotem. Uda mi się.