— Mam prośbę w związku z dzisiejszą zabawą — zwróciła się Cardenas do Gaety. Siedzieli razem w małej kuchni swojego apartamentu.
— Tak?
— Pamiętaj, żeby powiedzieć Nadii, że schudła i ślicznie wygląda. Ciężko pracowała, żeby zrzucić zbędne kilogramy.
Gaeta obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem, odstawiając naczynia na składany stolik.
— Pomogłaś jej w tym?
— Ona jest przekonana, że tak. Prosiła o nanoboty, które pożerają tłuszcz. Dałam jej coś na zmniejszenie apetytu, środek moczopędny, zafundowałam pogawędkę na temat ćwiczeń fizycznych i diety.
Gaeta zaśmiał się.
— Więc myśli, że to nano-czary-mary, a tymczasem to jej własna praca.
— I trochę pigułek.
Cardenas pogrzebała w szufladzie ze sztućcami, wyjęła dwa noże i dwa widelce, po czym dodała tym samym tonem:
— I chce przelecieć przez pierścienie w twoim skafandrze.
— I co? — warknął Gaeta.
— Zdecydowała, że poleci sama. Bez twojej pomocy.
Gaeta zaśmiał się gorzko.
— Wszystkim się wydaje, że to łatwe — rzekł, potrząsając lekko głową. — Wskakujesz do skafandra i już jesteś Supermanem.
Dziś kolację robiła Cardenas. Stanęła przed otwartą lodówką i zaczęła się zastanawiać, jaki mrożony pakiecik włożyć do mikrofalówki. Manny lubił gotować i doskonale mu to wychodziło: dla Cardenas pojęcie „kuchnia domowa” oznaczało spędzanie jak najmniej czasu w kuchni. Coś lekkiego, pomyślała: przecież na przyjęciu będzie mnóstwo jedzenia i picia.
— Ona wie, że to niebezpieczne — wyjaśniła, wyjmując dwa gotowe filety rybne. — Po prostu jest na tyle szalona, że chce ryzykować życiem, żeby tylko zdobyć trochę próbek z pierścieni do analizy.
Gaeta stał przy kuchennej ladzie i otwierał butelkę wina.
— Nie jest szalona — odparł. — Po prostu usiłuje wzbudzić we mnie poczucie winy, żebym to ja poleciał.
— Nie! Nadia nie manipuluje ludźmi. Ani trochę. Po prostu jest naukowcem, który rozpaczliwie usiłuje coś udowodnić.
Plastikowy korek wypadł z butelki z puknięciem.
— Posłuchaj, chiquita — rzekł Gaeta, stukając się lekko w czoło. — Nadia może nie zdaje sobie z tego sprawy, ale właśnie próbuje mnie w to wmanewrować: żebym powiedział „Nie, mała, to jest dla ciebie zbyt niebezpieczne, ja to zrobię”.
Cardenas obdarzyła go krzywym uśmiechem znad instrukcji na opakowaniu gotowego dania.
— To bajdurzenie typowego macho, Manny.
— Tak sądzisz? Mam tu siedzieć i pozwolić jej, żeby sobie poleciała w moim starym skafandrze, najprawdopodobniej po śmierć?
— Ona chce to zrobić.
— A nie mogą wysłać jakiejś automatycznej sondy, żeby obrała próbki?
— Urbain musiałby się na to zgodzić, a on jest tak zajęty swoją zaginioną sondą, że nawet nie chce z nią rozmawiać.
— To mogłaby sobie jakąś zawłaszczyć. Kiedy Urbain nie patrzy.
— To nie jest takie proste — odparła Cardenas. — W magazynie jest tylko kilkanaście sond o przeznaczeniu ogólnym i Urbain trzyma je pod kluczem. Poza tym Nadii byłby potrzebny ktoś z personelu technicznego Urbaina, bo sondę trzeba zmodyfikować do pobierania próbek.
Potrząsając głową, jak człowiek otoczony samymi spiskowcami, Gaeta nalał trochę wina do kieliszków. Pociągnął łyk.
— Niezłe — zauważył ze zdziwieniem. — Lokalne zbiory. Prosto z winnic przy przegrodzie.
— Dlatego nie ma na nim naklejki.
— Jeszcze nie ma. Dostałem jedną z pierwszych butelek od faceta, który obsługuje tam prasę.
Nalał Cardenas wino do kieliszka; skosztowała. Uniosła brew i skrzywiła się.
— Ma bąbelki.
— Daj mu trochę czasu, niech pooddycha.
— Nie wiedziałam że znasz się na winach.
— Paru rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz.
Cardenas wsunęła dwa pakiety do kuchenki mikrofalowej i ustawiła minutnik, po czym zwróciła się do Gaety, całkowicie poważnie:
— Nadia jest zdesperowana.
Gaeta przez chwilę wpatrywał się w jej jasne oczy.
— Chcesz, żebym przeleciał przez pierścienie dla niej?
— Nie! — warknęła Cardenas. — Ale jeśli ona chce to zrobić, to jej pomóż.
— Czy ona naprawdę nie może wysłać sondy?
— Urbain się nad nimi trzęsie. Chce je wysłać na niskie orbity wokół Tytana, żeby odnalazły jego maszynkę.
Gaeta westchnął, ale zabrzmiało to jak prychnięcie.
— Przeklęci naukowcy. Wszyscy są stuknięci.
— Zaraz, zaraz, panie macho, ja też jestem naukowcem, pamięta Pan?…
— Ale ty nie jesteś stuknięta.
— Jestem — rzekła Cardenas. — Na twoim punkcie.
Objął ją w pasie, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Kuchenka zapiszczała, ale żadne z nich nie zwróciło na nią uwagi.
Edouard Urbain patrzył, rozczarowany, na spis zautomatyzowanych sond, wyświetlony na ścianie jego gabinetu. — I to wszystko? — spytał. — Tylko dwanaście?
— To nasze całe zapasy — odparł niepewnym tonem jego asystent. Był sylwestrowy wieczór i zaraz miała rozpocząć się zabawa.
Zabawy Urbaina nie interesowały.
— Powinno być ich więcej — upierał się.
— Musieliśmy rozmontować kilka, żeby zbudować Tytana Alfa. Nie pamięta pan?
Urbain rozsiadł się wygodnie w obrotowym fotelu i przesunął dłonią po zmęczonych oczach.
— Pewnie moglibyśmy ich jeszcze parę zbudować.
— Ale to wymagałoby czasu. I musielibyśmy uzyskać zgodę działu logistyki na wykorzystanie materiałów. Że nie wspomnę o zespole techników: dział zasobów ludzkich musiałby zatwierdzić nowy przydział.
— Eberly — mruknął Urbain.
— Jest głównym administratorem. Jestem pewien, że zatwierdziłby nasze wnioski.
Urbain obrzucił asystenta znużonym spojrzeniem. Młody mężczyzna był niższej rangi naukowcem, który w tym samym stopniu co Urbain niecierpliwił się, by odnaleźć zbłąkaną sondę i odzyskać nad nią kontrolę. Ale nie miał pojęcia o politycznych knowaniach Eberly’ego. Takie młodziaki nie interesują się polityką, pomyślał Urbain. Interesuje ich wyłącznie nauka i własna kariera.
— Porozmawiam z nim — odezwał się w końcu. — A tymczasem chciałbym, żeby wszystkie te urządzenia zmodyfikowano do rekonesansu orbitalnego. Musimy je wystrzelić jak, najszybciej.
— Całą dwunastkę?
— Wszystkie! Przecież tak powiedziałem, czyż nie? Asystent przełknął z wysiłkiem.
— Proszę pana, wtedy nie zostanie nam żaden zapas.
— To zbudujemy nowe! — warknął Urbain, po czym dodał: — Jak tylko główny administrator przydzieli nam niezbędne materiały i ludzi.
— Tak, proszę pana — rzekł asystent cicho.
— Chcę, żeby sondy znalazły się na orbitach biegunowych, na tyle nisko, żeby mogły mieć pod obserwacją całą powierzchnię Tytana. Non stop.
— Ludzie od mechaniki orbitalnej zaczną pracę jutro — rzekł asystent i ruszył do drzwi, myśląc, że jutro wszyscy będą mieli kaca, a zresztą i tak jest święto i nikt nie będzie pracował. Poza szefem.
— Doskonale. A ja skontaktuję się z Eberlym.
— Dobrze, proszę pana — asystent o mało się nie ukłonił i wyszedł, zostawiając Urbaina w jego małym, skromnym gabinecie.
Urbain przyjrzał się z grymasem liście wyświetlonej na inteligentnym ekranie, po czym spojrzał na konsolę telefoniczną na biurku.
Eberly, pomyślał. Będę musiał płaszczyć się przed tą świnią, tym… karierowiczem. Urbain poczuł obrzydzenie na samą myśl o tym. Gorzej, konieczność proszenia Eberly’ego o pomoc wywoływała w nim strach. Wiedział, że taki przebiegły wąż jak Eberly nigdy nie wyświadczy nikomu przysługi, nie prosząc o nic w zamian.
O co mnie poprosi, zastanawiał się Urbain? Co mu mogę zaproponować?
Pawilon przy jeziorze wypełnili szczelnie uczestnicy imprezy. Dział konserwacji rozwiesił nawet cienką siatkę przed muszlą koncertową, która miała posłużyć za parkiet do tańca.
Ludzie nadciągali zewsząd, na skuterach i pieszo, z innych wiosek, chcąc przywitać nowy rok z rozmachem. Tłum gęstniał, muzyka grała coraz głośniej i coraz bardziej dziko, pary jadły, śpiewały. Śmiały się. Pancho i Wanamaker nie schodzili z parkietu, a Cardenas i Gaeta zaimprowizowali tango. Nawet Holly i Tavalera rozluźnili się na tyle, że też zaczęli tańczyć. Wunderly pojawiła się z zapowiadanym facetem; jedli w milczeniu na trawie. Mimo ostrej diety nadal była dość gruba. Jej partner, Habib, wyglądał elegancko w czarnej bluzie i spodniach.
Impreza rozkręcała się — ludzie skakali do jeziora, niektórzy w ubraniu, inni bez. Kiedy elektroniczne brzęczyki oznajmiły nastanie północy, wszyscy zaczęli się całować z kim popadnie: z przyjaciółmi, partnerami, nieznajomymi — nie miało to znaczenia. Zaczynał się nowy rok. Nowe szanse.
Malcolm Eberly, sam w swoim mieszkaniu, oglądał imprezę w telewizji. Tego właśnie chcą, rozmyślał, chleba i igrzysk. Trzeba im dostarczyć rozrywki i czegoś, co odwróci ich uwagę. Musi być jak iluzjonista, który potrafi tak zauroczyć publiczność, że ta nie dostrzega, na czym polegają jego sztuczki.
Edouard Urbain pracował u siebie do północy; wtedy to Jean-Marie wkroczyła z kuchni z butelką prawdziwego szampana i tacką z kawiorem. Postawiła to wszystko na niskim stoliku, po czym usiadła Urbainowi na kolanach i pocałowała go z rozmachem.
— Bon annee, mon cher — rzekła.
Urbain był nieco zły, że przeszkadza mu w pracy, ale doszedł do wniosku, że tym razem praca może poczekać.
— Bon annee, ma precieux — wyszeptał z radością, mając nadzieję, że będzie to naprawdę dobry rok.
Kris Cardenas nie upijała się nigdy. Bez względu na to, ilewypiła, nanomaszyny krążące w jej ciele szybko rozbijały alkohol na nieszkodliwe związki, głównie dwutlenek węgla i wodę. Musiała tylko często biegać do przenośnych toalet ustawionych za sceną nad jeziorem. Za każdym razem spotykała tam Nadie Wunderly.
— Jak leci? — spytała Nadię błyskotliwie, gdy szły w stronę toalet.
— Leci, leci — wymamrotała Wunderly i zachichotała. Cardenas pokiwała radośnie głową; środki moczopędne, jakie dała pani fizyk, najwyraźniej działały. Nadia wyglądała całkiem dobrze; jeszcze nie można było nazwać jej smukłą, na to było jeszcze za wcześnie, ale już wyraźnie schudła. A co najważniejsze, chyba była szczęśliwa: miała przy sobie eleganckiego faceta i świetnie się bawiła.
Manny Gaeta, z drugiej strony, mógł się upijać, ale tego nie robił. Nawet w sylwestra, jak zauważyła Cardenas, Manny uważał z piciem. Koło pierwszej uznali, że już wystarczy — świętujący potwornie wrzeszczeli — i ruszyli w stronę domu. Gdy szli brzegiem jeziora, trzymając się za ręce, a łomot grającej cały czas orkiestry ścigał ich, Cardenas spytała:
— Dobrze się bawiłeś? Wzruszył ramionami.
— Tak, pewnie. A ty?
— Strasznie było głośno.
— Przecież to Nowy Rok. Ludzie muszą się jakoś wyluzować.
— Tobie się chyba nie udało. Jesteś równie trzeźwy jak ja. Gaeta uśmiechnął się lekko, niemal przepraszająco.
— Guapa, nawyków trudno się pozbyć. Jak się latami żyje z kaskaderskich wyczynów, człowiek wie, że nie należy siadać za kierownicę po kielichu.
— Ale teraz jesteś na emeryturze.
— Tak, ale…
Szli wijącą się ścieżką przez chwilę w milczeniu, po czym Cardenas spytała:
— Nie myślisz chyba o kolejnym locie przez pierścienie? Odwrócił wzrok.
— Myślisz?
— Nie zamierzam tego robić — odparł stanowczo.
— I dobrze — odparła z taką samą stanowczością.
Kilka godzin później, gdy leżeli obok siebie, mokrzy, spowici piżmowym zapachem miłości, Gaeta rzekł w ciemnościach:
— Człowiek uczy się z tym żyć.
— Z czym? — spytała szeptem.
— Ze strachem. Zawsze jest przy tobie, ale uczysz się z nim żyć. Zaczynasz sobie z nim radzić.
Oczywiście, powiedziała sobie w duchu Cardenas. Oczywiście, że czuł strach. Jak mógłby go nie czuć? Jego całe życie skupiało się dotąd wokół niebezpiecznych wyczynów.
— Fritz mi dużo pomógł — mówił dalej Gaeta, jakby do samego siebie. — Nie pozwolił mi zaczynać, dopóki nie był przekonany, że wszystko pójdzie dobrze.
— A teraz go nie ma.
— Nie ma. Wiesz, co mi powiedział przed odlotem? Powiedział, że igram ze statystyką: prędzej czy później zrobię coś, co mnie zabije. Cieszył się, że już sobie dałem z tym spokój.
— Ja też się cieszę.
— Nie mogę już tego robić, Kris. Nadstawiasz karku tyle razy, aż wreszcie wylosują twój numerek. Trzeba odejść, kiedy jeszcze można, kiedy człowiek jeszcze żyje. Nie należy kusić losu.
Cardenas usłyszała w jego głosie niepewność i poczucie winy, i poczuła, jak ogarnia ją złość. Diabli z tą Nadią! Czy ona musi go stawiać w takiej sytuacji?