31 GRUDNIA 2095: POŁUDNIE

Eberly maszerował obok Holly ścieżką prowadzącą nad jezioro. W biurach i w restauracjach czuł się nieswojo. Zbyt wiele uszu, za dużo wścibskich oczu. Wolał przechadzać się leniwie dookoła jeziora, kiedy miał pomyśleć o czymś ważnym albo chciał coś komuś przekazać na osobności.

— Wybierasz się na bal sylwestrowy? — spytał, chcąc jakoś zagaić rozmowę.

— Pewnie — odparła Holly z entuzjazmem. — Idziemy całą ekipą: moja siostra i jej facet, doktor Cardenas i Manny Gaeta, mój przyjaciel Raoul, nawet Nadia Wunderly z jakimś facetem.

Zauważył, że nie zachęciła go, by się do nich dołączył.

— Pewnie będziecie się doskonale bawić.

— Taki mamy zamiar!

Uśmiech Eberly’ego zbladł. Spoważniał.

— Holly, bardzo się cieszę, że zgodziłaś się na to spotkanie poza biurem. Po wszystkim, co przeszliśmy, było mi niezręcznie zapraszać cię na prywatną pogawędkę.

— Pewnie tak — odparła Holly.

— Nie mam do ciebie pretensji o to, że mnie nie znosisz — rzekł, znów prezentując uśmiech od ucha do ucha.

Kiedyś pod Holly zapewne ugięłyby się kolana na widok takiego uśmiechu. To jednak było przed tym, jak Eberly spokojnie przyglądał się zbirom Świętych Apostołów bezlitośnie i metodycznie łamiącym jej palce.

— To nie tak, Malcolm — rzekła obojętnym tonem. — To twoich tak zwanych przyjaciół najchętniej zobaczyłabym w piekle.

— To nie byli moi przyjaciele! — zaprotestował. — Zmuszono mnie, żebym z nimi pracował.

— Zabili Don Diega, który nikomu nie przeszkadzał. Eberly milczał przez kolejne kilka kroków.

— Zapłacili za to.

— Mam nadzieję — mruknęła Holly i odwróciła się.

Ścieżka była wyłożona ceglastym żwirem. Holly rozglądała się, podziwiając kwiaty, kwitnące wzdłuż ścieżki, łagodne wzgórza i drzewa. W oddali widziała schludną szachownicę pól uprawnych. Przez okna słoneczne sączyło się kojące, ciepłe światło. Jaki piękny wiosenny dzień, pomyślała. Jak każdy dzień w habitacie. Podniosła głowę i zobaczyła zakrzywione sklepienie, wioski i kępy drzew, małe strumyki i jeziorka wysoko w górze, trochę niewyraźne z powodu odległości, ale nadal dające się odróżnić. Doskonały świat wywrócony do góry nogami.

Jakie to piękne, pomyślała. Dlaczego ludzie zawsze muszą wszystko zepsuć? Dlaczego kumple Malcolma chcieli przejąć władzę w habitacie i wprowadzić tu fundamentalistyczną dyktaturę?

— Jakoś nic nie mówisz — rzekł łagodnie Eberly.

— Czemu ludzie nie mogą być dla siebie dobrzy? To znaczy, mieszkamy w prawdziwym raju, a ludzie wcale nie zachowują się tak, jak powinni.

Eberly przyglądał jej się przez dłuższą chwilę i intensywnie myślał. Podsunęła mi coś, dzięki czemu mogę zacząć z nią rozmawiać na właściwy temat. Muszę to wykorzystać!

— To część naszych obowiązków, Holly.

— Naszych obowiązków?

— Jako liderów tej społeczności. Jako szefów rządu.

— Ty jesteś głównym administratorem. Ja tylko prowadzę dział zasobów ludzkich.

— Nie mów „tylko”, Holly. Zajmujesz bardzo odpowiedzialne stanowisko. — Obdarzył ją swoim najlepszym uśmiechem. — Pamiętaj, że ja się tym zajmowałem wcześniej.

Nie mogła się powstrzymać i odwzajemniła uśmiech.

— Rozumiem.

— Naprawdę chciałbym tu stworzyć sprawiedliwy i hojny rząd — oznajmił z powagą Eberly. — Serio.

— Tak przypuszczam.

— I potrzebna mi twoja pomoc, Holly. Sam sobie nie poradzę.

— Moja pomoc?

— Jako dyrektor zasobów ludzkich odpowiadasz za kluczowe sprawy. Muszę mieć pewność, że gramy w tej samej drużynie.

— Oczywiście, że tak. Jak miałoby być inaczej?

Eberly przeszedł kilka kroków, zanim odpowiedział. Holly starała się iść równo z nim. Była wyższa od niego i miała dłuższe nogi.

— Wiesz, że kampania wyborcza zacznie się za parę tygodni, rzekł w końcu.

— Malcolm, przecież wybory są dopiero za pół roku.

— Wiem, ale ostateczny termin zgłaszania kandydatów mija piętnastego stycznia. Po rejestracji kandydatów zacznie się kampania. Nie możemy po prostu siedzieć na tyłku i czekać, aż ludzie zagłosują, nie organizując jakiejś kampanii, żeby ich trochę nakręcić.

— Nie my — odparła Holly. — Ty. Tylko ty jesteś wybierany. My jesteśmy powoływani.

— Tak, to prawda, ale wolę myśleć o nas jako o zespole. To my musimy sprawić, żeby ten rząd zaczął działać. To my służymy ludziom.

— Przecież ludzi to niespecjalnie obchodzi — mruknęła Holly. — Założę się, że większość nie zada sobie trudu, żeby zagłosować.

— Trzeba więc coś zrobić, żeby zaczęło ich to obchodzić. To ich rząd, ich życie.

Holly spojrzała mu prosto w twarz. Wygląda na to, że on mówi poważnie. Może nawet w to wierzy.

— Malcolm, ale oni tylko chcą, żeby zostawić ich w spokoju. Im rzadziej będą mieć do czynienia z rządem, tym bardziej będą szczęśliwi.

Znów przeszedł kilka kroków w milczeniu.

— Być może masz rację.

— Zostawmy ich w spokoju. Tylko tego chcą.

— Może…

— Jest jeszcze coś, prawda? — spytała Holly.

— Co masz na myśli?

— Martwisz się, że moja siostra może złożyć wniosek o obywatelstwo, a potem wziąć udział w wyborach i konkurować z tobą. Dlatego właśnie chcesz zacząć kampanię wcześniej, żeby ją wykluczyć.

Na twarzy Eberlyego znów pojawił się blady uśmieszek.

— Jesteś bardzo spostrzegawcza, Holly.

— Nie ma sprawy — odparła. — Pancho jest na emeryturze. Ona ma zamiar wreszcie poleniuchować, a nie kandydować na głównego administratora. Mówi, że już skończyła z siedzeniem za biurkiem.

Zastanowił się przez sekundę czy dwie.

— Może tylko tak mówi…

— Pancho mówi, co myśli, i myśli, co mówi. Nie chce pozbawiać cię stanowiska, Malcolm. Rany, nie wiem nawet, czy zostanie tu dłużej niż parę miesięcy.

— Co za ulga.

— Pewnie.

— To nie to, co myślisz — rzekł Eberly. — Cieszę się nie dlatego, że nie będzie ze mną konkurować. Cieszę się, że nie będziesz musiała być rozdarta między nami dwojgiem. Cieszę się, bo będziemy mogli pracować razem, sytuacja będzie czysta, i żadne rodzinne układy nie będą nam stać na drodze.

— Ach. Łapię.

Eberly nie uśmiechnął się tym razem. Pokaż jej, jaki jesteś poważny, powtarzał sobie w duchu. Pokaż jej, że troszczysz się o jej uczucia. W duchu jednak szalał z radości. Nie będę musiał martwić się Pancho Lane! A w Holly będę miał sojusznika. Teraz kampania pójdzie mi jak z płatka.

— Cóż — rzekł. — Chyba muszę wracać do biura. Jakoś nie widać końca tej roboty.

Holly skinęła głową.

— Chyba jeszcze przejdę się kawałek dookoła jeziora, i wrócę.

— Dobrze.

Odwrócił się i ruszył w stronę wioski.

— Hej, Malcolm! — zawołała Holly. Odwrócił się, ze zdziwieniem na wyrazistej twarzy.

— Gdybyśmy się już nie zobaczyli: wszystkiego najlepszego w nowym roku.

— Ach! Tak, oczywiście. Nawzajem, wszystkiego najlepszego, Holly.

Nadia Wunderly czekała na Kris Cardenas w korytarzu laboratorium nanotechnologicznego. Światło ostrzegawcze na ciężkich stalowych drzwiach zaczęło migać, sygnalizując, że wewnętrzne drzwi zostały otwarte. Wunderly czekała z niecierpliwością i patrzyła, jak światło zmienia się na żółte, a potem na zielone, i drzwi wreszcie otwierają się wolno do środka. Cardenas wkroczyła, radosna i uśmiechnięta, w jasnożółtym kombinezonie.

— Cześć, Nadia.

— Cześć, Kris. Raoul też idzie?

— Jak tylko przejdzie przez śluzę — rzekła Cardenas, wskazując gestem panel ze światełkami.

Kiedy już zrzucę zbędne kilogramy, rozmyślała Wunderly, muszę poprosić Kris, żeby usunęła nanoboty z mojego ciała. Nie wpuszczą mnie z powrotem na Ziemię, jeśli będę mieć je w sobie. Przecież nie zostanę w habitacie na zawsze, powtarzała sobie w duchu. Kiedyś będę musiała wrócić do domu.

— Idziesz z nami dzisiaj? — spytała Cardenas. — Zarezerwowałam stolik na dziesiątą, przy pawilonie.

Wunderly poczuła, że się czerwieni.

— Pewnie. Z naszym szefem działu IT. Nazywa się Daud Habib. Przystojniak.

To nie była tak do końca prawda, ale Daud był na swój sposób przystojny, w jakiś spokojny, intensywny sposób.

— Dobrze — odparła z roztargnieniem Cardenas. Tavalera przeszedł przez śluzę, starannie zamykając za sobą ciężkie, stalowe drzwi z gumową uszczelką. Wunderly poczuła, jak owiewa ją strumień powietrza.

Normalnym wyrazem twarzy Raoula Tavalery był pełen podejrzliwości i smutku grymas. Nowa Moralność wyrwała go z domu w New Jersey, gdy tylko skończył studia inżynierskie i wysłała na stacje wokół Jowisza, na dwuletnią obowiązkową służbę, podczas której jego ulubionym zajęciem było narzekanie. Kiedy habitat Goddard przelatywał w pobliżu Jowisza w swojej dwuletniej podróży na Saturna, musiał zatankować wodór i izotopy helu wyławiane w górnych warstwach atmosfery Jowisza, które miały posłużyć za paliwo do silników fuzyjnych habitatu. Tavalera został ranny w wypadku podczas procedury napełniania zbiorników i niewiele brakowało a podryfowałby w kosmos; ocalił go Manny Gaeta, w brawurowej, zaimprowizowanej akcji ratowniczej.

Z tego właśnie powodu Tavalera znalazł się na pokładzie Goddarda, pasażer mimo woli lecący na Saturna. Nie był tym zachwycony, ale nie narzekał, gdyż ocalono jego marne życie. Potem spotkał Holly i powoli, nieomal niechętnie, zakochał się w niej. Zdecydował, że zostanie na pokładzie Goddarda, żeby tylko z nią być. Złożył nawet wniosek o obywatelstwo. Cały czas jednak dręczyły go dwie wątpliwości: nie był do końca przekonany, że chce zostać na pokładzie Goddarda na zawsze i nigdy nie wrócić do domu. Nie był nawet pewien, czy Holly kocha go na tyle, by wrócić z nim na Ziemię, kiedy on zdecyduje się opuścić habitat.

Kiedy więc szedł z Wunderly i Cardenas, swoją szefową, do głośnej, pełnej rozbawionych ludzi kafeterii, nadal prezentował zasmucony wyraz twarzy.

Wunderly poczuła, że się denerwuje, kiedy przesuwała się wzdłuż lady w kafeterii, napełniając tacę. Jej postanowienie jedzenia tylko owoców i sałatek odeszło w cień, kiedy tylko dotarł do niej zapach prawdziwego jedzenia. Dziś podawano rostbef, cienko pokrojony, z apetycznymi sosami. Wunderly wiedziała, że to białko nie zbliżyło się do żadnej krowy nawet na milion kilometrów; było oczywiście syntetyczne, ale pachniało tak smacznie, że nie mogła się mu oprzeć. Jedno spojrzenie na Cardenas sprawiło jednak, że postanowiła dotrzymać danej sobie obietnicy. To będzie moje postanowienie noworoczne pomyślała. Zrzucę jeszcze dziesięć kilogramów będę wygadać fantastycznie. Wtedy Kris usunie nanoboty. Z radością zignorowała stolik z deserami, idąc w stronę stolika przy oknie, gdzie usiedli Cardenas i Tavalera. Nie mogła jednak nie zauważyć, że były tam trzy rodzaje pojemników. Owoce, pomyślała. To nie tuczy.

— Dobrze — rzekła Cardenas, gdy Wunderly usiadła rozstawiła swoje jedzenie na stole. — Co masz zamiar włożyć dziś wieczorem na przyjęcie?

Wunderly wzięła głęboki oddech, po czym odparła:

— Wszystko jedno. Zdecydowałam, że sama wykonam lot przez pierścienie.

— Co?

— Wiem, że nie powinnam była prosić o to Manny’ego, więc sama to zrobię.

— Zabijesz się — ostrzegł Tavalera.

Wunderly zignorowała go i skupiła wzrok na Cardenas, po czym powiedziała z naciskiem:

— Manny nauczy mnie posługiwać się skafandrem i pokieruje całą operacją stąd. Tak jak ten Niemiec, który był głównym technikiem Gaety.

— Fritz — mruknęła Cardenas. — On był Austriakiem.

— Wszystko jedno — odwróciła się do Tavalery, i mówiła dalej: — Myślałam, że ty mógłbyś pilotować statek, którym zawiózłbyś mnie tam i z powrotem…

— Ja?! — jęknął Tavalera. — Polecieć pojazdem transferowym między pierścienie? Chyba żartujesz.

— Nie między pierścienie — zaoponowała Nadia. — Tylko na tyle blisko, żeby mnie tam wysadzić.

— I potem cię wyłowić? Cardenas przerwała im.

— Nadio, Manny niemal zginął, kiedy tam poleciał. Lodowe cząsteczki zaatakowały go, na litość boską.

Wunderly potrząsnęła niecierpliwie głową.

— Nie zaatakowały jego, tylko skafander.

— I zablokowały antenę łączności, zakryły szybkę hełmu a potem niemal zamroziły go na śmierć.

— Przecież teraz o tym wiemy. Możemy rozgrzać powierzchnię skafandra na tyle, żeby nie mogły się przyczepiać.

Spierali się przez cały lunch. Wunderly nie poszła już po deser. W końcu udało jej się uzyskać niechętną zgodę Kris na porozmawianie na ten temat z Mannym. Tavalera prawie się nie odzywał, ale pomyślał, że jeśli Gaeta się zgodzi, on może zostać pilotem pojazdu transferowego. Przecież nie będę przelatywał przez pierścienie. Mama Tavalera nie wychowała syna na bohatera. Ani na idiotę.

Загрузка...