Holly była nadal wściekła z powodu pani Urbain, gdy wspinała się po czterech schodkach na scenę audytorium. Amfiteatr był wypełniony po brzegi: wszystkie miejsca były zajęte, gdzie tylko była w stanie sięgnąć wzrokiem. W pierwszym rzędzie dostrzegła Jean-Marie u boku męża.
No jasne, pomyślała Holly. Malcolm skłonił ją do zorganizowania ruchu przeciwko petycji, bo się boi, że rozwój populacji zaszkodzi pracy naukowej jej męża. Muszę się pozbyć tych bzdur jak najszybciej.
Profesor Wilmot wyciągnął rękę, gdy wkraczała na scenę i zaprowadził ją do jednego z trzech foteli ustawionych za mównicą. Eberly jeszcze się nie pojawił. To do niego podobne, pomyślała Holly, aż gotując się w środku. Będzie czekał, aż wszyscy zajmą miejsca, a wtedy zrobi wielkie wejście.
Rozejrzała się po widowni, próbując znaleźć jakieś znane twarze. Niestety, nie było nikogo z przyjaciół. Wiedziała, że siostra, Jake i Gaeta polecieli na misję, a Raoul pracował w centrum kontroli lotów; Cardenas także nie było widać. Może siedzi w swoim laboratorium i martwi się o Manny’ego. Zobaczyła panią i pana Yańez w piątym rzędzie, za nimi oboje Mishimowie i całe mnóstwo ochotników, którzy pracowali przy zbieraniu głosów. Ale nie było nikogo z jej naprawdę bliskich przyjaciół.
Westchnęła w duchu. Cóż, na szczycie jest się samotnym.
Podwójne drzwi z tyłu audytorium stanęły otworem i wkroczył Malcolm Eberly, wiodąc za sobą orszak składający się z kilkudziesięciu osób. Krocząc centralną nawą Eberly uśmiechał się tryumfalnie. Publiczność wstawała z miejsc i zaczęła klaskać. Lizusy, pomyślała Holly. Wszyscy pracują w administracji.
Eberly energicznie wkroczył na stopnie i skierował się prosto do profesora Wilmota. Profesor wstał z fotela, z wyrazem twarzy gdzieś pomiędzy uprzejmym obrzydzeniem a miną kogoś, kto musi wywiązać się z nieprzyjemnego obowiązku. Eberly wyciągnął dłoń i uścisnął rękę Wilmota, kilkakrotnie, zaś publiczność pomrukiwała i wiwatowała.
— Witaj, Holly — rzekł Eberly, kłaniając się jej, cały w uśmiechach.
— Witaj, Malcolmie. Jak miło, że zdążyłeś. Zaśmiał się.
— Poczucie humoru jest bardzo ważne. Pomoże ci się oswoić z przegraną.
Holly odwzajemniła uśmiech.
— Zobaczymy.
Eberly zasiadł po drugiej stronie Wilmota, zaś profesor wstał i podszedł do mównicy. Holly zauważyła, że świta Eberly’ego nie ma gdzie usiąść, więc stanęli pod ścianami audytorium. Mam nadzieję, że to potrwa naprawdę długie godziny, pomyślała Holly. Dobrze im tak.
Wilmot uciszył tłumy i objaśnił zasady debaty: każdy kandydat wygłasza mowę wprowadzającą przez pięć minut, potem następuje trzyminutowa odpowiedź. Następnie publiczność może zadawać pytania.
— Każdy z kandydatów wygłosi też przemówienie końcowe, które ma trwać trzy minuty — zakończył Wilmot i zwrócił się do Eberlyego: — Urzędujący administrator przemówi jako pierwszy.
Kris Cardenas chodziła tam i z powrotem po pomieszczeniu, które wykorzystywano jako centrum kontroli misji. Była to ta sama sala, w której postawiono skafander po wyjęciu go z magazynu i przygotowywano do lotu. Manny’ego i jego skafandra nie było tu teraz, pomieszczenie sprawiało przez to wrażenie dużego i pustego.
Timoshenko siedział przy rzędzie wyglądających na delikatne komputerów, które Tavalera przeniósł ze śluzy i zawiesił na grodziach; na twarzy Rosjanina malowało się skupienie. Cardenas słyszała głosy Pancho i Wanamakera, ale od pół godziny nie było słychać Manny’ego.
Bał się lecieć, powtarzała sobie Cardenas. Nie chciał tej misji. Mówił, że jest uciekinierem praw statystyki. A teraz tam jest i nadstawia karku za Nadię. Cardenas potrząsnęła głową. Nie, nie tylko za Nadię. Za nas wszystkich. Macho z przeklętym poczuciem honoru. Wróć do mnie, Manny. Nie daj się tam zabić. Wróć do mnie.
Tavalera nalał sobie kawy z termosu, miał poważną, niemal ponurą minę. Ale Raoul zawsze jest skwaszony, pomyślała Cardenas. Chciała zapytać, czy wszystko jest w porządku, ale nie chciała przeszkadzać im w pracy, rozpraszać. I nie chciała wyjść na zamartwiającą się, marudzącą kobietkę.
— Za pięć minut rozdzielenie, na mój znak — rozległ się chłodny, profesjonalny głos Pancho.
— Zrozumiałem, pięć minut — to Manny.
— Chcesz kawy?
Cardenas niemal podskoczyła. Skupiła się całkowicie na głosach ze statku, a Tavalera ją zaskoczył.
— Posłuchaj, pani doktor — rzekł łagodnie Tavalera. — To będzie długa misja. Usiądź i wyluzuj. Nic mu nie będzie.
— Wiem, Raoul. Ale nie mogę przestać się martwić.
Wcisnął jej do rąk kubek z kawą.
— Przynajmniej usiądź. Nie powinnaś cały czas stać. Czując kłębiące się w jej duszy lęki, Cardenas podeszła do składanego krzesła obok Timoshenki i usiadła. Nie powinnam pić kawy, pomyślała, ostrożnie sącząc parującą ciecz. Jestem już wystarczająco nakręcona.
Jakby czytając jej w myślach, Timoshenko uśmiechnął się do niej.
— Przydałaby się raczej wódka, nie?
— Jak wrócą, wypijemy szampana — rzekł Tavalera. W małym głośniczku rozległ się głos Wanamakera.
— Rozdzielenie zakończono powodzeniem. Wszystkie systemy sprawne.
— Jestem na zewnątrz — to głos Gaety. — Lecę w stronę pierścienia B.
Jest na zewnątrz. Cardenas poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle. Jest zdany tylko na siebie.
Nadia Wunderly nie była religijną osobą, ale wymalowała replikę starego, rozetowego motywu używanego przez Amiszów, który zapamiętała z dzieciństwa: kolorowe, zazębiające się koła, o średnicy niecałych dwunastu centymetrów. Był na ekranie w jej zagraconym biurze i miał odpędzać złe duchy. To nonsens, powtarzała sobie Nadia! Ale jakoś czuła się z nim lepiej.
Misja jak dotąd przebiegała bez przeszkód. Manny był na zewnątrz, a Pancho manewrowała rakietą transferową tak, by przelecieć pod pierścieniem B, przez szczelinę Cassiniego między pierścieniami A i B, do miejsca, gdzie miała zabrać Manny’ego.
Kiedy już przeleci przez pierścień i zbierze moje próbki, dodała w duchu. Stłumiła w sobie chęć wyciągnięcia ręki i dotknięcia rozetki.
Jak przypuszczała Holly, mowa wstępna Eberly’ego była prawie w całości poświęcona idei eksploracji pierścieni.
— Tam jest wielkie bogactwo — tłumaczył publiczności pełnym pasji, żarliwym tonem, którego zawsze używał, gdy chciał zauroczyć tłumy. — Najcenniejszym towarem w Układzie Słonecznym jest woda, a my mamy w zasięgu ręki wiele miliardów ton zamarzniętej wody. Najwyższym priorytetem mojej drugiej kadencji będzie rozpoczęcie eksploracji pierścieni Saturna, by każdy mieszkaniec tego habitatu mógł stać się bogaty jak ziemski milioner.
Klaskali z zapałem. Holly siedziała na scenie i patrzyła, jak publiczność pomrukuje z aprobatą, klaszcze, a nawet gwiżdże, a połowa wstała i zaczęła owację na stojąco.
Wilmot odczekał kilka chwil, po czym spokojnie podszedł do mównicy i wykonał uciszający gest obiema rękami. Tłum ucichł, stojący zaczęli siadać.
Powinnam przyprowadzić ze sobą jakiś klakierów, pomyślała Holly. Wymierzyła sobie mentalnego klapsa za to, że nie pomyślała o ściągnięciu jakichś zwolenników, żeby zafundowali jej podobną owację.
— A teraz ubiegająca się o urząd — zapowiedział profesor Wilmot, odwracając się w kierunku Holly — panna Holly Lane, dawniej szefowa działu zasobów ludzkich.
Publiczność zaklaskała, uprzejmie i niemrawo. To lepsze niż nic, pomyślała Holly podchodząc do mównicy. Przygotowana przez nią mowa pojawiła się na ekranie ściennym.
— Są inne bogactwa poza pieniędzmi — zaczęła, rozglądając się po morzu twarzy. — Z dobrych i właściwych powodów, wszyscy wyraziliśmy zgodę na zasadę zerowego rozwoju populacji, gdy zaczynaliśmy podróż na Saturna. Ale to było kiedyś.
Zobaczyła, że kilka osób pokiwało głowami. Kobiety.
— Ten habitat jest naszym domem. Większość z nas spędzi tu resztę życia, niektórzy z wyboru, niektórzy dlatego, że nie wolno im wrócić na Ziemię — wzięła głęboki oddech. — Skoro jest to nasz dom, powinniśmy w jak największym stopniu uczynić go miejscem przyjaznym dla ludzi. Nie mam na myśli tylko fizycznego środowiska, lecz to, że prędzej czy później będziemy chcieli sprowadzić na świat nasze dzieci.
— W przeciwnym razie będziemy żyli w jałowej, pustoszejącej skorupie. Potrzeba nam ciepła, miłości, ludzkich uczuć, jakie dają rozwijające się rodziny.
— A potrzeba nam wzrostu? — krzyknął ktoś z tyłu. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. Jeden z lizusów Eberly’ego, pomyślała Holly. Ktoś się zaśmiał.
Uśmiechnęła się.
— Potrzebna nam przyszłość — odparła. — Dzieci to przyszłość, a bez nich społeczność będzie się starzeć, aż wymrze.
Gdy Holly mówiła dalej, Edouard Urbain zwrócił się do żony i wyszeptał:
— To nonsens. Rozwój populacji zniszczy ten habitat. Skinęła głową, wiedząc, że jej mąż ma na myśli zagrożenie, jakie rozwój populacji stwarza dla jego prac.