Manny Gaeta skrzywił się na widok blasku Saturna. Choć skafander miał mocno przyciemniany wizjer, pierścień B był tak jasny, że aż bolały go oczy. Błyszczące lodowe klejnoty rozciągały się jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach.
Uśmiechnął się, wbrew sobie. Tak, bał się, gdzieś głęboko odczuwał strach. Ale także podniecenie i radość. Był taki stary cytat: „Śmiało podążać tam, dokąd nie dotarł jeszcze żaden człowiek”. To ja. Śmiało. Sam w swoim skafandrze, pędzący w stronę oślepiających pierścieni, Gaeta wiedział, że gdyby musiał umrzeć, to chciałby to zrobić właśnie w taki sposób, odkrywając nieznane lądy.
— Zbliżam się — mruknął do wbudowanego w hełm mikrofonu.
Spojrzał na wyświetlacz po lewej stronie hełmu. Widać było na nim tylko zakłócenia. Nie powinno się tak dziać, pomyślał, potrząsając głową.
— Twój wysokościomierz przestaje działać — w słuchawkach było słychać napięcie w głosie Wanamakera.
— Trudno ci będzie ocenie odległość — wtrąciła Pancho.
— Mogę ocenić na oko.
— Coś cię trafiło? — spytał Wanamaker.
— Jeszcze nie. Jestem około dwustu kilometrów od głównej części pasa.
— Ale szybko się przemieszczasz. Mamy dobry namiar. Robisz dwieście kilometrów na godzinę.
— Powinienem zwolnić.
— Dopalacze hamujące włączą się za sześć minut — oznajmił Wanamaker. — Chcesz wyłączyć automatykę i odpalić je ręcznie?
Patrząc na obezwładniający przestwór oślepiającej bieli, Gaeta odparł:
— Nie, niech automat to zrobi.
— Powiedz mi, jak zaczniesz odczuwać uderzenia — wtrąciła Pancho.
— Dobrze — odparł, myśląc, że i tak nie mogliby nic z tym zrobić. Za dziesięć minut będą po drugiej stronie pierścienia.
O ile wszystko pójdzie, jak powinno, odezwał się głos w jego głowie. Będą tam czekać na ciebie, ile trzeba. Wyłowią cię.
Tak, powiedział sobie Gaeta. Wyłowią.
Na wyświetlaczu hełmu zamrugało czerwone światełko. Uderzenie, pomyślał Gaeta. Wyświetlacz ściemniał. Uderzył mnie jeden płatek lodu. Zwiadowca?
Holly była zaskoczona pytaniami od publiczności. Prawie w całości zadały je kobiety i wszystkie chciały wiedzieć, jak szybko można uchylić zasadę ZRP.
— Pierwszy etap to zdobycie sześciu tysięcy sześciuset sześćdziesięciu siedmiu podpisów pod naszą petycją — wyjaśniła po raz kolejny. — Nie możemy zrobić nic, dopóki nie zbierzemy tej liczby.
Ludzie Eberlyego też zadawali pytania: przeważnie o to, ile można zarobić na eksploracji pierścieni Saturna. Profesor Wilmot wybierał z publiczności osoby, które chciały zadawać pytanie, i przypadkiem były to przeważnie kobiety.
Przez cały czas Eberly zachowywał się dziwnie milcząco. Nie chodziło o to, że nie przemawiał dobrze czy nie odpowiadał na pytania, po prostu całkowicie ignorował kwestię rozwoju populacji. Holly spodziewała się, że będzie malował straszne obrazy habitatu wypełnionego dziećmi i zmierzającego do katastrofy z powodu biedy, ale nic takiego nie nastąpiło. Mówił tylko o pozytywnych rzeczach, o tym, do jakiego bogactwa może dojść habitat eksploatując pierścienie. Holly wydawało się, że całkowicie unika sprawy ZRP.
Do chwili, aż profesor Wilmot wywołał Jean-Marie Urbain.
Wstała, ubrana nieskazitelnie, w wąskiej ciemnej sukience z krótkim rękawem, dyskretnie przyozdobionej biżuterią: bez dwóch zdań, najlepiej ubrana kobieta w audytorium. Holly pomyślała, że wygląda na odrobinę zdenerwowaną, wręcz nieśmiałą. Automatyczne mikrofony w audytorium dostroiły się do niej. Jej mąż, siedzący obok, wyglądał raczej na rozdrażnionego niż zachwyconego tym, że jego żona ma zadać jakieś pytanie.
— Proszę, pani Urbain — rzekł łagodnym tonem Wilmot.
— Mam pytanie do pana Eberly’ego — rzekła, lekko drżącym głosem. — Proszę pana, co się stanie z programami badawczymi, prowadzonymi przez naszych naukowców, jeśli będziemy musieli przeznaczyć dostępne nam zasoby na utrzymanie rozwijającej się populacji?
Eberly wyskoczył ze swojego fotela, jakby miał tam sprężynę, i radośnie się uśmiechnął. To było umówione, pomyślała Holly. Kazał jej zadać to pytanie.
Zanim pokonał trzy kroki między fotelem a mównicą, zmienił całkowicie wyraz twarzy. Uśmiech znikł; był teraz poważny, niemal ponury.
— Jak wszyscy wiemy — rzekł cicho, opanowanym głosem — głównym celem habitatu jest prowadzenie badań naukowych Saturna, jego księżyców i pierścieni. Jeśli jednak będziemy musieli wykorzystywać coraz więcej zasobów na utrzymanie rozwijającej się populacji, w mniejszym stopniu będziemy mogli poświęcić się pracy naukowej.
Holly chciała zaprotestować, ale Eberly jeszcze nie skończył.
— W tej chwili informacje naukowe to nasz główny towar eksportowy — mówił dalej. — Zasadniczo Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów na Ziemi płaci nam za dostarczanie danych o Układzie Słonecznym. Oczywiście, nie zdołamy z tego utrzymać całej populacji. Nasza ekonomia ma charakter wewnętrzny: wytwarzamy własną żywność, świadczmy sobie nawzajem usługi, wymieniamy się towarami, stworzyliśmy silną gospodarkę służącą nam samym.
Pochylił głowę i zawahał się na sekundę, po czym uniósł wzrok:
— Jeśli jednak nasza populacja zacznie się rozwijać w sposób niekontrolowany i nie będziemy mieli zewnętrznych źródeł dochodu, a zostaniemy zmuszeni produkować więcej żywności, mieszkań, wydawać więcej na kształcenie i znaleźć pracę dla nowych obywateli, to naukowcy będą musieli zdać się wyłącznie na fundusze z MKU, a nie będzie ich na tyle wystarczająco, by utrzymać obecny zakres pracy. Będziemy musieli zredukować nasze programy naukowe, a MKU cofnie finansowanie. Błędne koło.
Dziesiątki rąk uniosły się w górę. Ale Eberly jeszcze nie skończył.
— Jednakże — rzekł, mówiąc nieco głośniej — dostrzegam pewien sposób na wyjście z tego dylematu. — Po jego twarzy przemknął dyskretny uśmieszek. — Aby pozwolić na rozwój populacji, musimy mieć źródło dochodu. I oto mamy je przed nosem: pierścienie Saturna. Kiedy zaczniemy sprzedawać wodę dla Selene i Ceres oraz innym osiedlom ludzkim w Układzie Słonecznym, będziemy mieli źródło dochodu, które pozwoli nam znieść zasadę zerowego rozwoju populacji raz na zawsze!
Świta Eberly’ego pod ścianami zaczęła wiwatować i szybko dołączyła do nich reszta publiczności. Holly siedziała na scenie, oszołomiona prostotą tego planu. Patrzyła, zawiedziona, jak publiczność wstaje i wiwatuje. Chciała podbiec do mównicy i wykrzyczeć, że nikt nie dopuści do eksploatacji pierścieni dopóki nie będzie całkowicie pewne, że nie ma tam żadnych organizmów żywych, które mogłyby ucierpieć.
Wiedziała jednak, że to nie ma sensu. Eberly odebrał jej własny punkt przetargowy i przekuł go na swoją korzyść. Chcecie dopuścić do rozwoju populacji? To eksploatujcie pierścienie, żeby na to zarobić.
Nadia chyba umrze, jak o tym usłyszy, pomyślała Holly. A Malcolm wygra wybory w cuglach.
Nadia tkwiła tymczasem w swoim zagraconym biurze, całkowicie pochłonięta obrazem z kamery na hełmie Gaety, który oglądała na monitorze znajdującym się na biurku. Wyglądało to jak spadanie z lodowcowego klifu. Ekran wypełniały lśniące drobiny lodu, przeplatające się pasma, łączące się tak zawile, że nawet najszybszy komputer nie był w stanie modelować ich w czasie rzeczywistym. Wiedziała, że Manny opada na pierścień; przeora go jak meteor uderzający w cząstki lodu.
— Dopalacze hamujące zakończyły pracę — w głośnikach rozległ się głos Gaety.
— Zrozumiałem, dopalacze zakończyły pracę — to głos Wanamakera. — Twój wektor prędkości jest poprawny.
Wunderly nalegała, żeby zmniejszyć prędkość opadania Gaety. Choć był to najgęstszy z pierścieni, pierścień B miał ledwo dwa kilometry grubości. Jeśli Gaeta nie zwolni, przeleci przez niego tak szybko, że nie zbierze żadnych próbek. Gaeta zgodził się niechętnie. Gdy po raz pierwszy tędy przelatywał, jego trajektorię zaprojektowano tak, by prześliznął się przez pierścień B w czasie krótszym od dziesięciu minut, a i to o mało go nie zabiło. Teraz leciał lotem nurkowym, po jednej i drugiej stronie pierścienia, na tyle wolno, żeby mieć szansę na złowienie jakichś próbek lodowych cząstek i ewentualnych żywych istot.
Jeśli rzeczywiście tam są, myślała Wunderly. Jeśli naprawdę istnieją i nie są moim marzeniem sennym.
— Otwarcie pojemników na próbki — usłyszała głos Wanamakera.
— Zrozumiałem, otwieram pojemniki — potwierdził Gaeta.
— Mamy odczyty temperatury z pojemników, trzy stopnie powyżej temperatury otoczenia — rzekł Wanamaker.
— Dobrze — odparł Gaeta. — Nie chcę usmażyć tych maleństw, jak już się znajdą w pojemnikach.
Wunderly przypomniała sobie, jak podczas pierwszego przelotu Gaety przez pierścień lodowe stworzenia pokryły jego skafander tak gęsto, że nie mógł poruszać kończynami ani porozumieć się z kontrolerami. Tym razem na antenach łączności umieszczono miniaturowe spirale grzejne. Utrzymywanie temperatury anten wyższej od temperatury otoczenia nie wymagało wiele energii. Należało natomiast utrzymać niską temperaturę reszty skafandra, szczególnie pojemników na próbki.
Był już na tyle blisko, że widziała na ekranie poszczególne bryły lodu. Nie dało się ocenić ich rozmiaru, ale niektóre fragmenty były wyraźnie większe od innych.
— Trochę mi się oberwało — wyznał Gaeta. — Dużo uderzeń.
— Jak z rozmiarami? — spytał Wanamaker.
— Nie są na tyle duże, żeby mną nawet potrząsnąć — rzekł Gaeta — ale licznik kolizji świeci jak ekranik gry wideo.
Tylko żeby nie trafiło go nic dużego, błagała w duchu Wunderly. Wiedziała, że są tam kawałki wielkości ciężarówek. Żeby tylko nic mu się nie stało, modliła się do boga, w którego tak naprawdę nie wierzyła.