12 KWIETNIA 2096: START

— Na mój znak, pięciosekundowe odliczanie! — zawołała Pancho. — Pięć! Cztery…

Poczuła, jak rakieta zadygotała, gdy została uwolniona z uchwytów podtrzymujących ją przy habitacie.

…dwa… jeden…

Automatyczny pilot wystrzelił strumienie zimnego gazu, błyskawiczne uderzenie, które Pancho lekko odczuła, nawet stojąc w kokpicie. Trzymała kciuk na przycisku startu ręcznego, ale zabezpieczenie okazało się zbędne.

— Ruszyliśmy! — zawołała.

— Powodzenia — rozległ się w głośniku głos Tavalery. Poczucie ciężaru, wywołane ruchem obrotowym habitatu, znikło całkowicie. Pancho poczuła, jak wszystko przewraca jej się w środku. Dalej, dziewczyno, skarciła się w duchu, wsuwając stopę do pętli na podłodze, byłaś już w stanie nieważkości wiele razy. Tylko żadnych mdłości.

Wanamaker wetknął głowę przez klapę.

— Manny je śniadanie.

— W skafandrze? — spytała Pancho przez ramię. Zauważyła, że trzyma się brzegu klapy obiema rękami, a jego stopy unoszą się nad pokładem.

— Tak. Jesteś głodna? Przyniosę coś z mesy.

Pancho wiedziała, że mesa na tym statku to tylko mała lodówka wypchana kanapkami i sokami owocowymi. Jej żołądek nadal się skarżył, choć poruszanie głową nie przyprawiało jej już o zawroty.

— Tak, rzucę coś na ząb — odparła. — I tak przez kilka następnych godzin nie będzie nic do roboty poza patrzeniem na wskaźniki.

Poza tym, dodała w duchu, nie pozwolę, żeby nieważkość dała mi się we znaki.


Holly przygryzła wargę i przyjrzała się liczbom wyświetlonym na inteligentnym ekranie. Pięć tysięcy dwieście szesnaście podpisów, pomyślała. Ciągle za mało. Ale uda się.

Miała nadzieję, że dziś wieczorem podczas debaty z Eberlym ogłosi, że ruch związany z petycją zdobył już wystarczającą liczbę głosów. Nic z tego, pomyślała. Ale jesteśmy coraz bliżej. I ponad jedną trzecią podpisów złożyli mężczyźni.

Zadzwonił telefon. Na dole ekranu pojawiła się informacja, że to Zeke Berkowitz.

— Odbierz — rzekła.

Berkowitz, zwykle rozradowany, tym razem wyglądał na zakłopotanego.

— Holly, przed debatą nadajemy wiadomości. Pomyślałem, że wolałabyś je obejrzeć wcześniej, żeby nic cię nie zaskoczyło.

— Dobrze — odparła z roztargnieniem Holly, nadal myśląc o zbieraniu podpisów pod petycją.

— Wysyłam ci ten wywiad — rzekł Berkowitz.

— Dzięki.

Przez prawie pół godziny Holly przeglądała dane liczbowe związane ze zbieraniem podpisów, zastanawiając się, czy istnieją jakieś nisze populacyjne, które jeszcze nie podpisały petycji. W końcu, raczej po to, żeby sobie zrobić przerwę w analizie dany przełączyła się na wiadomość przysłaną przez Berkowitza.

Ze zdumieniem zobaczyła na ekranie Jean-Marie Urban. Żona głównego naukowca siedziała w tym samym studiu w którym Berkowitz nagrywał wywiad z Holly i Eberlym.

— Pani Urbain — mówił Berkowitz zza kamery. — Jaki jest powód, dla którego założyła pani ten komitet?

Jean-Marie Urbain wyglądała na spiętą, ale uśmiechnęła się z wysiłkiem i spojrzała prosto do kamery.

— Sądzę, że nasza społeczność powinna zaprzestać zbierania podpisów pod tą absurdalną petycją — oznajmiła.

Holly aż podskoczyła ze zdziwienia.

— Ma pani na myśli petycję domagającą się zniesienia zasady zerowego rozwoju populacji?

— Tak. W rzeczy samej. Nie wolno uchylać tej zasady.

— A dlaczego sprzeciwia się pani tej petycji? — spytał Berkowitz.

Z miną wyrażającą samą szczerość i przekonanie do swoich racji, pani Urbain wyrecytowała wyuczoną lekcję:

— Nasz habitat dysponuje ograniczonymi zasobami. Jeśli dopuścimy do nieuregulowanego przyrostu naturalnego, nasz habitat szybko się wypełni, osiągając taką liczbę ludności, że nie będziemy w stanie jej utrzymać. Ludzie będą głodować. Dzieci — niemowlęta — będą głodować!

— Nie sądzi pani, że to dość ekstremalny pogląd?

— Skądże znowu. Nieregulowany przyrost naturalny zmieni nasz piękny habitat w przeludnione slumsy, zatłoczone szambo pełne biedy, chorób i zbrodni. Musimy utrzymać zasadę zerowego rozwoju populacji! Nie wolno jej znosić!

— Nigdy?

Jean-Marie Urbain zawahała się. Holly pomyślała, że rozpaczliwie szuka w pamięci odpowiedzi, jaką jej podsunięto.

— Nie, nie aż tak — odparła w końcu. — Musimy jednak utrzymać ją do chwili, aż zdobędziemy jakiś sposób na pomnażanie naszych bogactw, który pozwoli nam utrzymać rosnącą populację.

— Jakiś sposób na pomnażanie bogactw? — powtórzył Berkowitz.

— Tak. Nasz habitat zaprojektowano, by mógł utrzymać dziesięć tysięcy ludzi. O ile nasza sytuacja ekonomiczna się nie poprawi, nie mamy wystarczających zasobów do utrzymania większej populacji.

Na moment zapadła cisza, po czym Berkowitz rzekł:

— Pani Urbain, gdyby uchylić zasadę ZRP, czy chciałaby pani mieć dziecko?

Jean-Marie wyglądała na zaskoczoną, wręcz zaszokowaną jego pytaniem.

— Ja? Czy ja chciałabym mieć dziecko?

— Pani i doktor Urbain nie macie dzieci, prawda?

— Tak — przyznała. Z niechęcią, zauważyła Holly.

— A zatem, gdyby stało się to dopuszczalne? Przecież są państwo na tyle młodzi, że moglibyście mieć dziecko.

— Mogłabym — odparła wolno. Po czym szybko dodała: — Oczywiście dopiero wtedy, gdy społeczność będzie w stanie utrzymać większą populację.

Kamera cofnęła się i na ekranie ukazał się Berkowitz, siedzący naprzeciwko Urbain. Odwrócił się lekko i inna kamera pokazała zbliżenie jego twarzy.

— Pani Urbain, żona głównego naukowca habitatu, powołała komitet, którego celem jest wystąpienie przeciwko wnioskowi o zniesienie zasady ZRP. Co państwo o tym sądzicie? Podzielcie się z nami refleksjami. Będziemy je przekazywać na bieżąco, w cogodzinnym raporcie.

Ekran ścienny Holly zgasł. To był koniec wywiadu. Siedziała w ciszy, czując, jak myśli kłębią jej się w głowie. Opozycja! Zdrada! Uspokoiła się trochę, uświadomiwszy sobie, że to Eberly musiał do tego przyłożyć rękę. Co za gad, pomyślała, wystawił kobietę do walki przeciwko kobiecie — w sprawach kobiet.


— Co u ciebie? — spytała Pancho, wysuwając stopę z pętli i unosząc się na poziom wizjera skafandra Gaety. W słabym świetle lamp w ładowni widziała jego pobrużdżoną zmarszczkami twarz.

— Sprawdzam wszystko po dwa razy — odparł Gaeta, a w jego wzmocniony głos odbił się echem od metalowych ścian ładowni.

— Jak święty Mikołaj.

— Patrz tylko — rzekł Gaeta.

Pancho zobaczyła, jak potężne ramiona skafandra unoszą się po bokach z jękiem serwomotorów. Szczypce otworzyły się i zamknęły.

— Jak krab, nie? — zauważyła.

— Chcesz zatańczyć — spytał Gaeta, otaczając ją ramionami. Zaczął przestępować niezdarnie z nogi na nogę, unosząc wielkie, magnetyczne buty i stawiając je z powrotem na pokładzie.

Pancho oparła się na jego szerokich ramionach i uśmiechnęła się.

— Hej, Jake nie powinien tego oglądać. Jest bardzo zazdrosny.

Gaeta opuścił ją delikatnie na podłogę i uwolnił. Pancho włożyła jedną ze stóp do pętli, po czym wykonała chwiejne dygnięcie.

— Dzięki za taniec.

— Pilot na mostek — przez interkom rozległ się głos Wanamakera. — Punkt wystrzelenia za godzinę.

— Muszę iść — rzekła Pancho. — Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś?

— W porządku. Zacznę teraz końcowe testy.

— Dobrze. Powiem Jake’owi. Będzie cię obserwował. Odepchnęła się od klapy i poleciała na mostek. Kątem oka spojrzała na główny zegar i wsunęła stopy w pętle na stanowisku pilota.

— Holly zaraz powinna zacząć debatę z Eberlym — mruknęła.

Wanamaker nie odpowiedział. Od jego stalowoszarych włosów odcinały się słuchawki; już zaczął pracę z Gaetą przy ostatniej kontroli skafandra.

Загрузка...